Te ziemie są teraz nasze, i co nam zrobicie? - tak można podsumować działania Chin, które podobnie jak Rosja próbują przesuwać swoje granice i zawłaszczać ziemie sąsiadów. Pekin stara się jednak robić to skrycie, dzięki czemu niemal nie słyszy się o ogromnym projekcie tworzenia "żywych tarcz" - budowie setek sztucznych wiosek na spornych granicach. Oto chińska wersja "zielonych ludzików".
Nazywają je Xiaokang, czyli "wioski umiarkowanego dobrobytu".
Brzmi nieźle - "umiarkowany dobrobyt", czyli osiągnięcie poziomu życia klasy średniej, to głoszony przez propagandę cel, który wszyscy Chińczycy mieli osiągnąć do 2021 roku, na stulecie powstania Komunistycznej Partii Chin. Władze oczywiście ogłosiły zrealizowanie tego celu i wyeliminowanie ubóstwa w całym kraju, być może jednak nie do wszystkich Chińczyków informacja ta dotarła. Dlatego wciąż znajduje się wielu takich, którzy tego dobrobytu szukają, a w pogoni za nim są w stanie poświęcić wiele. Nawet przesiedlenie się na najodleglejsze i najbardziej niedostępne peryferia, na których - wydawałoby się - nikt z własnej woli by nie zamieszkał.
Brzmi niewinnie - i o to chodzi. Bo Xiaokang to projekt, który ma skrycie dać Chinom ogromną przewagę i rozstrzygnąć ich liczne spory graniczne. Oto jak powstają "żywe tarcze" Chin.
Wioski umiarkowanego dobrobytu
Pozornie powstawanie Xiaokang nie jest niczym niezwykłym. Te nowe osiedla budowane są z woli najwyższego przywództwa Chin na peryferyjnych, słabo zaludnionych terenach, do których Pekin chce przynieść postęp i modernizację. W kraju, w którym od lat ceny nieruchomości biją rekordy, rząd oferuje tanie socjalne budownictwo wraz z infrastrukturą - drogami, wodociągami, prądem i internetem. Często nie tylko oferowane są przy tym bardzo atrakcyjne ceny nowych domów, ale też coroczne dopłaty za przeprowadzkę oraz dodatkowe pieniądze za angażowanie się w lokalne aktywności. Wszystko okraszone plakatami pokazującymi czekające już na mieszkańców przychodnie czy sale gimnastyczne oraz patriotycznymi hasłami. Na takie zachęty trudno się nie skusić.
Xiaokang rosną więc jak grzyby po deszczu wzdłuż wszystkich chińskich granic. Przede wszystkim tych spornych, jak z Indiami, Bhutanem i Nepalem, ale też pozostałych, szczególnie w ważnych strategicznie punktach. Skala ich rozbudowy jest gigantyczna - tylko na Wyżynie Tybetańskiej chodzi o 628 nowych wiosek w 21 powiatach, budowanych kosztem 30,1 mld juanów, czyli równowartości ok. 16 mld zł. Jak niedawno udokumentował "New York Times" na podstawie zdjęć satelitarnych, są to zarówno całkiem nowe miejscowości, jak i rozbudowa już istniejących.
- Budowa osiedli mieszkalnych oraz infrastruktury publicznej wzdłuż spornych granic to metoda zaznaczania swojej obecności, którą Chińska Republika Ludowa stosowała od dekad - zauważa dr Adrian Brona z Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu Uniwersytetu Jagiellońskiego. - Przyśpieszenie ich konstrukcji nastąpiło jednak w połowie 2017 roku, gdy władze regionalne Tybetu ogłosiły plan budowy setek takich instalacji. Można interpretować to jako kolejny przejaw "rozpychania się" Chin pod rządami Xi Jinpinga - przyznaje.
Chętni do zamieszkania w tych wioskach często znajdują się sami, choć czasem władze stosują też typowo "chińskie" metody, przesiedlając do nowych osiedli istniejące już miejscowości, ale bardziej oddalone od granicy. Kontrolowani na każdym kroku mieszkańcy przeważnie nie są w stanie opuścić później takich miejsc, nawet gdyby bardzo się starali - wokół nie ma nic, a do kupna biletów na autobus konieczne jest wylegitymowanie się.
Tymczasem życie w takich osiedlach bywa trudne. Xiaokang powstają na obszarach skrajnie nieprzyjaznych. Nie tylko oddalonych od najbliższych dużych miast o setki kilometrów, ale przede wszystkim ze szczątkową infrastrukturą i ekstremalnym klimatem - jak wysokogórskie wioski Fumin przy granicy z Tadżykistanem czy Jiagang przy granicy z Indiami, gdzie niemal nic nie rośnie. Przez położenie kilka kilometrów nad poziomem morza trudno się tam oddycha, a zimą cały region zasypuje gruba warstwa śniegu. Albo ukryte w himalajskich dolinach wioski Yumai czy Qionglin, w których panuje taka wilgoć, że nawet z satelity rzadko udaje się je dostrzec przez grubą warstwę chmur.
Jakby tego było mało, pozostaje pytanie: co w tych wioskach robić, z czego żyć? Na rolnictwo ziemia zwykle się nie nadaje, na usługi wioski te są zbyt małe i rozproszone. Rządowe dopłaty rozchodzą się więc zwykle na przetrwanie. Władze obiecują rozwój ruchu turystycznego, ale w większości przypadków brzmi to jak mrzonka.
"Żywe tarcze" Chin
Ale nie o ludzi tu chodzi. Bo Xiaokang to strategiczny projekt bezpieczeństwa państwa. To polityka faktów dokonanych, która ma zaskakiwać i wymuszać zmiany terytorialne, niczym niesławne rosyjskie "zielone ludziki".
Jak ma to działać? Pekin korzysta z faktu, że jego pogranicza są trudno dostępne, olbrzymie i bezludne. Wykorzystuje więc swój ogromny potencjał gospodarczy do skrytego budowania na nich rozległej infrastruktury. Niemal nie ma miesiąca, by Indie, Nepal czy Bhutan nie informowały, że w kolejnej granicznej dolinie czy na kolejnym płaskowyżu pojawiła się nieistniejąca dotąd chińska droga, posterunek czy wioska.
Tymczasem liczące ponad pięć tysięcy kilometrów długości granice tylko z tymi trzema państwami są na ogromnych odcinkach formalnie nieuregulowane. Wytyczone głównie na początku XX wieku przez rządzących wówczas Indiami Brytyjczyków, nigdy nie zostały zaakceptowane przez chińskich komunistów i pozostają sporne. Zamiast oficjalnej granicy istnieje więc jedynie "linia rzeczywistej kontroli", rozgraniczająca tereny znajdujące się pod faktyczną kontrolą Chin i ich sąsiadów. Z tego powodu na pograniczu chińsko-indyjskim regularnie dochodzi do starć i potyczek, w których nierzadko giną ludzie - jak w czerwcu 2020 roku, gdy w dolinie Galwan zginęło w walkach wręcz kilkudziesięciu żołnierzy obu stron.
Chiny działają jednak w "szarej strefie", co - jak zauważa Adrian Brona - stanowi zasadniczą różnicę względem rosyjskich zielonych ludzików. - Rosja przez dwie dekady nie kwestionowała granicy, którą oni przekraczali. W dodatku była ona relatywnie łatwa do wytyczenia. Inaczej jest w przypadku pograniczna chińskiego z Indami, Nepalem i Butanem - zauważa. - Granica jest tam położona w niedostępnych górach, na wysokości od czterech do nawet sześciu tysięcy metrów, w regionach często niezamieszkanych i przez znaczną część roku po prostu zasypanych śniegiem. W dodatku jej przebieg nie jest uregulowany traktatami międzynarodowymi - wskazuje ekspert.
Tymczasem projekt budowy Xiaokang i kierowane tam chińskie osadnictwo przynoszą liczne korzyści. Przede wszystkim mieszkańcy wiosek stają się oczami i uszami rządu na tych ogromnych i trudnych do kontroli obszarach. Pekin nie kryje, że oczekuje tego od swoich osadników, choćby płacąc im dodatkowe premie za dokonywanie lokalnych patroli i nazywając ich "strażnikami pogranicza" czy "obrońcami świętej ojczyzny". W ten sposób Chiny nie tylko uszczelniają granice, walcząc z przemytem, ale też mają bez porównania lepszy niż inne państwa nadzór nad tym, co się na tych terenach dzieje.
"Wioski umiarkowanego dobrobytu" miałyby równie duże znaczenie także w razie wybuchu konfliktu. Wówczas stałyby się "żywymi tarczami" - zaludniając cywilami sporne pogranicze, Chiny znacząco utrudniłyby żołnierzom wroga prowadzenie działań. Każdy przypadek śmierci cywila - nieważne, w jakich okolicznościach - mógłby zostać nagłośniony przez Pekin, dając mu propagandową przewagę. Dlatego, jak ustalono w ramach dziennikarskiego śledztwa "New York Timesa", co najmniej jedna chińska sztuczna wioska powstała już przy każdej możliwej do pokonania himalajskiej przełęczy wzdłuż granicy z Indiami i prawie każdej wzdłuż granic z Nepalem i Bhutanem.
Zarazem dzięki nowym drogom oraz doprowadzeniu prądu, wody i internetu sztuczne wioski znacząco zwiększyłyby możliwości operowania chińskiej armii. W wioskach tych łatwo też po prostu ukryć wojskowy sprzęt. Na wielu zdjęciach satelitarnych Xiaokang rzeczywiście widać obiekty wojskowe lub podwójnego przeznaczenia, takie jak koszary, lądowiska dla śmigłowców, anteny satelitarne czy ciężkie ciężarówki.
Xiaokang mają wreszcie nie tylko zabezpieczać chińskie granice, ale też je potajemnie przesuwać - zawłaszczać terytorium bez wywoływania wojny. Osiedla te powstają bowiem w części przypadków na terenach uznawanych przez państwa sąsiednie za ich terytorium i mają bezspornie dowodzić, że te ziemie są chińskie. Bo wioska jest chińska, a żadnej innej nie ma, to czyje miałyby być te ziemie? Tak jest dla Pekinu łatwiej i skuteczniej niż regulować granicę poprzez trudne negocjacje, kompromisy i porozumienia.
Przykładowo, jak ustalił "New York Times", tylko w okolicy płaskowyżu Doklam, na ziemiach uznawanych międzynarodowo za zachodnią część Bhutanu, powstało już co najmniej 11 takich nowych wiosek. Bhutańskie władze, gospodarczo i politycznie zdane na łaskę potężnych sąsiadów, nie mają żadnych możliwości powstrzymania ich rozbudowy. A Doklam jest obszarem szczególnie strategicznym - w razie zajęcia umożliwiającym Chinom błyskawiczne dotarcie do Zatoki Bengalskiej i rozcięcie Indii na dwie części.
ZOBACZ TEŻ: "WEWNĄTRZ BHUTANU NIE MA CHIŃSKIEJ WIOSKI". ANALIZA ZDJĘĆ SATELITARNYCH SUGERUJE, ŻE JEST INACZEJ >>>
Doklam jest więc szczególnym przypadkiem, jednak to samo dzieje się wzdłuż wszystkich spornych obszarów. W 2021 roku magazyn "Foreign Policy" szacował, że tylko na północnej granicy Bhutan stracił już na rzecz Chin 1 procent swojego terytorium. To tak, jakby Polska straciła połowę Kaszub. Nawet Nepal, za wszelką cenę starający się unikać konfrontacji z Chinami, co jakiś czas przyznaje, że jego granica też jest systematycznie przesuwana przez Pekin. Na przykład w listopadzie 2020 roku nepalscy politycy potwierdzili nieoficjalnie utratę 150 hektarów terytorium na rzecz Chin. Bez jednego wystrzału - chińscy żołnierze po prostu przesuwali słupki graniczne, a na przejmowanych terenach budowali posterunki i osady. O chińskich wioskach budowanych na ziemiach uważanych za terytorium Indii, ale znajdujących się pod kontrolą Pekinu, regularnie piszą także indyjskie media.
Trochę jak w słynnej polskiej komedii "Miś", w której szatniarz mówił: "Nie mamy pańskiego płaszcza, i co pan nam zrobi?", Chiny mówią: te ziemie są teraz nasze, i co nam zrobicie? Ale sąsiednim państwom wcale nie jest z tego powodu do śmiechu.
Jak zauważa dr Brona, "bardziej znanym przykładem podobnych działań jest izraelskie osadnictwo na Zachodnim Brzegu". W przypadku Izraela mamy jednak do czynienia z osadnictwem, które odbywa się z jawnym pogwałceniem prawa międzynarodowego, zakazującego osadnictwa na terenach okupowanych. - Natomiast w przypadku pogranicza chińskiego o wiele mniej pewny jest status prawnomiędzynarodowy terenów, na którym powstają Xiaokangi - podkreśla ekspert.
Prawo pięści zamiast prawa morza
Dla Chin stopniowe, jednostronne działania na pograniczach stały się natomiast normą i w ostatnich latach jeszcze przyspieszają. Nazywane na Zachodzie często "taktyką salami", w Chinach określane są jako taktyka "podgryzania przez jedwabnika". Kęs po kęsie, aż niezauważenie zniknie całość.
Podobną strategię faktów dokonanych Chiny prowadzą już także na spornym Morzu Południowochińskim. Przez akwen ten prowadzą kluczowe dla całej Azji szlaki handlowe, a pod jego dnem znajdują się cenne złoża surowców. Chiny po drugiej wojnie światowej jednostronnie wytyczyły więc tzw. linię dziewięciu kresek i ogłosiły, że niemal całe to morze należy do nich.
Jakim prawem? Żadnym. Pytany o to Pekin mówi jedynie o mglistych "historycznych prawach" z uwagi na to, że po morzu tym od tysiącleci pływali chińscy marynarze. Tyle tylko, że to samo mogą powiedzieć pozostałe państwa regionu i nie daje to żadnych podstaw do roszczeń. A wytyczanie granic na morzu jest jasno regulowane przez prawo międzynarodowe. Konwencja o prawie morza, stworzona w 1982 roku przez ONZ i przyjęta również przez Chiny, jasno określa zasięg wód terytorialnych państw i czyni większość Morza Południowochińskiego wodami międzynarodowymi.
Rosnące w potęgę Chiny ignorują jednak te fakty i starają się zawłaszczyć całe to morze. W tym celu w ogromnym tempie usypują na nim sztuczne wyspy, zatykają na nich swoje flagi i budują tam bazy wojskowe. Pomiędzy tymi nielegalnymi wyspami krążą zaś gigantyczne okręty tarany, nazywane mylnie "jednostkami straży granicznej", które próbują siłowo przepędzić z akwenu statki innych państw. W ten sposób Pekin zastępuje prawo międzynarodowe prawem pięści, stopniowo przejmując morze niemal 10-krotnie większe od Bałtyku.
Pax sinica
Dokąd to wszystko prowadzi? Na dziś wydaje się, że prosto do osiągnięcia przez Chiny swoich celów. - Taka polityka prowadzi do stopniowego przesuwania linii rzeczywistej kontroli w Tybecie na korzyść Chin bez konieczności otwartego konfliktu zbrojnego. Na krótką metę się to sprawdza, a lokalni działacze mogą meldować sukces w Pekinie - przyznaje dr Brona.
Zwłaszcza wobec braku międzynarodowo uznanych wielu chińskich granic. - Zgodnie z formułą zaproponowaną przez chińskiego premiera Zhou Enlaia stronie indyjskiej jeszcze w 1959 roku, granica przebiega tam, gdzie kończy się kontrola danego państwa, stąd nazwa "lina rzeczywistej kontroli". Pekin bardzo więc stara się udowodnić, że jego kontrola sięga dalej, niż chciałoby Nowe Delhi - zwraca uwagę ekspert.
Jednocześnie jednak takie zachowanie skutecznie zniechęca do Chin państwa sąsiednie, dla których Xiaokang to przykład działań wrogich i agresywnych. - Już obecnie obserwujemy, że kwestia granicy jest jedną z kluczowych kwestii napędzających antagonizmy pomiędzy Chinami i Indiami. Wygląda na to, że w przewidywalnej przyszłości ta sytuacja nie ulegnie zmianie - podkreśla dr Brona. - Pekin komunikuje, że przed formalnym uregulowaniem granicy najpierw musi dojść do poprawy relacji chińsko-indyjskich. Ale w Nowym Delhi wychodzą z odwrotnego przekonania: dobrych relacji nie będzie, dopóki granica jest problemem - zauważa. Utrzymując taki stan rzeczy Chiny kupują więc sobie czas na dalsze jednostronne działania.
Tymczasem dla Chin, podobnie jak dla Rosji, celem jest nie tylko rozstrzygnięcie lokalnych sporów terytorialnych. Drugim, jeszcze większym celem, jest zmiana światowego porządku, stworzonego przez dominujące dotąd Stany Zjednoczone.
Pekin, nie bez racji, zauważa, że istniejące dziś instytucje i zasady międzynarodowe stworzone zostały głównie przez Amerykanów. I, jako druga gospodarcza potęga świata, chce je teraz zmienić, aby bardziej służyły jego interesom. Dlatego sięga m.in. po takie działania, jak wymuszanie zmian granic i podważanie prawa międzynarodowego.
Chińscy eksperci, pytani o narzucanie przez ich kraj siłowych i jednostronnych rozwiązań słabszym państwom, odpowiadają, że tak samo zachowywały się dawniej też zachodnie państwa, w tym USA. Chiny to faktycznie jedna z największych ofiar XIX-wiecznego kolonializmu, której historia jest najmniej znana. Jednak czy to wystarcza do usprawiedliwienia powtarzania błędów z przeszłości? I jak miałby wyglądać nowy chiński porządek? Budowa Xiaokang i zawłaszczanie Morza Południowochińskiego mogą napawać obawą. Bo prawo siły to porządek jedynie dla najsilniejszych.
Autorka/Autor: Maciej Michałek / a
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Google Maps