Premium

"Milczałem. Wszyscy milczeliśmy". Były milicjant i tajemnica trzech śmierci w Bieszczadach

Zdjęcie: Martyna Sokołowska

37 lat temu w wypadku na szosie do Leska zginął pieszy Edward Krajnik. 36 lat temu z Jeziora Solińskiego wyłowiono zwłoki lokalnego milicjanta Krzysztofa Pyki. 25 lat temu przepadł bez wieści Marek Pomykała, dziennikarz z Sanoka. Te sprawy się ze sobą łączą. To historia o trzech śmierciach, nieudolnych śledztwach, kłamstwach, ludzkich słabościach, dążeniu do prawdy i o cenie, jaką przyszło za to zapłacić.

- Dla Marka bardzo ważne było dążenie do prawdy. To go zgubiło. Gdybym wtedy wiedział, że syn zajmuje się tematem policjanta, na pewno wybiłbym mu to z głowy. I dziś Marek by żył - mówi Kazimierz Pomykała, ojciec sanockiego dziennikarza.

Znajomi pamiętają, że Marek potrafił zjednywać sobie ludzi. Otwarty i bezpośredni, ale też uparty i dociekliwy, nie bał się kontrowersyjnych tematów.

W 1996 roku rozpoczął współpracę z "Gazetą Bieszczadzką", opisywał w niej lokalne wydarzenia. Kilka miesięcy przed zaginięciem mówił swojemu ówczesnemu szefowi, że pracuje nad dużym tematem dotyczącym policji. Szczegółów nie zdradził.

To jedno z ostatnich zdjęć Marka Pomykały. Fotografię wykonano na krótko przed jego zaginięciem
Marek PomykałaTo jedno z ostatnich zdjęć Marka Pomykały. Fotografię wykonano na krótko przed jego zaginięciemArchiwum rodzinne

Jak to - Marka nie ma? 

29 kwietnia 1997 poprosił Pawła, też dziennikarza, o prowadzenie auta. Sam stracił prawo jazdy za prowadzenie pod wpływem alkoholu (ale mimo tego zdarzało mu się wsiadać za kółko). Z Sanoka wyjechali około godziny 13, objechali bieszczadzkie miejscowości: Rzepedź, Komańczę, Wolę Michową, Balnicę i Cisną. Marek zachowywał się normalnie. - Był spokojny, nic nie wskazywało na to, aby miał jakieś zmartwienie czy problem - relacjonuje Paweł.

Wrócili przed 21. Pożegnali się na ulicy Jana Pawła II, gdzie Marek przesiadł się za kierownicę swojego malucha. Wtedy widzieli się po raz ostatni.

Na drugim piętrze bloku w centrum Sanoka mieszkał z żoną. Mieszkanie piętro niżej do dzisiaj zajmują jego rodzice. Wtedy prowadzili osiedlowy kiosk. - Syn przyszedł do nas po klucz, chciał wziąć sobie papierosy z kiosku. Mówił, że ma do napisania tekst i będzie siedział w nocy, a rano musi jechać do redakcji do Ustrzyk - wspomina Kazimierz Pomykała.

Tego wieczoru dziennikarz zadzwonił też do swojego szefa. Przekazał, że przyjedzie następnego dnia i przywiezie gotowe teksty. Poprosił o przygotowanie wypłaty. Do redakcji już nigdy nie dotarł.

W mieszkaniu oprócz żony był ich wspólny znajomy, Marcin. Marek był podpity, w ciągu dnia wypił kilka piw. Między małżonkami wywiązała się kłótnia.

- Ponaglał mnie do wyjścia. Mówił, że musi się zabrać do pracy. Utkwiło mi to w pamięci, bo nigdy wcześniej tak się nie zachowywał - zaznacza Marcin. Zapamiętał też, że dziennikarz gdzieś tego wieczoru dzwonił, ale nie słyszał treści rozmowy.

Marek chciał odwieźć Marcina, ale żona zabrała mu kluczyki. Wziął więc psa i razem ze znajomym wyszli przed blok. Więcej się nie zobaczyli.

Wracając z psem, zabrał zapasowe kluczyki do auta od ojca. - Wtedy widziałem syna po raz ostatni - wspomina Kazimierz Pomykała. Dziennikarz odprowadził psa do mieszkania, potem wyszedł, wsiadł do samochodu i odjechał. Tu ślad się urywa. Rano żona Marka zadzwoniła do teściów. Kazimierz był zaskoczony. Jak to - Marka nie ma?

To z tej klatki Marek Pomykała wyszedł w nocy z 29 na 30 kwietnia 1997 roku i ślad po nim zaginął Martyna Sokołowska

Auto bez paliwa

Bliscy odwiedzili miejsca, w których bywał Marek. Przepytali znajomych. Nic. Jeszcze tego samego dnia zawiadomili policję.

Przesłuchania rodziny, znajomych, współpracowników oraz osób, które w ostatnich dniach miały kontakt z zaginionym, nie przyniosły rezultatu. Nikt nie potrafił wskazać, co mogło stać się z dziennikarzem.

Dwa dni później, 2 maja, odnalazł się piaskowy maluch Marka. Stał przed bramą główną prowadzącą na koronę tamy w Solinie. Auto było zamknięte. Dziwne, bo Marek zwykle tego nie robił. W środku nic nie miał poza kocem, który rozkładał z tyłu, gdy woził psa. Bak był pusty. - Wyglądało to tak, jakby ktoś celowo zaciągnął samochód w to miejsce. Tam jest pod górkę, nie ma możliwości, aby syn dojechał bez paliwa - zwraca uwagę ojciec dziennikarza. Pamięta, że policjanci, którzy przyjechali na miejsce, zrezygnowali z oględzin, nie zabezpieczyli śladów. - Powiedzieli, że nie jest to konieczne i że możemy zabrać samochód. Na tym ich działania się skończyły - mówi Kazimierz Pomykała.

Policja postawiła tezę o samobójstwie dziennikarza. Wydawała się wówczas prawdopodobna, bo w przeszłości mężczyzna leczył się psychiatrycznie, dwukrotnie próbował odebrać sobie życie. Zdaniem znajomych miewał wahania nastrojów. Ale rodzice 29-latka z czasem nabrali wątpliwości. Bo akurat tamtej wiosny Marek był w dobrej kondycji, miał plany na majówkę i dalsze - na wakacje.

Kiedy policyjne poszukiwania nie przyniosły rezultatu, rodzina dziennikarza szukała pomocy u jasnowidzów. Orzekli, że Pomykała nie żyje, najpewniej został zamordowany, a ciało - tak wskazali - zostało wrzucone do Jeziora Solińskiego albo Jeziora Myczkowskiego. Przyjechali płetwonurkowie, podjęto poszukiwania. Bez rezultatu.

- Sprawa nie dawała nam spokoju. Coraz więcej faktów wskazywało na to, że nasz syn padł ofiarą przestępstwa - wspomina Kazimierz Pomykała. W 1999 roku rodzicom dziennikarza udało się przekonać prokuraturę w Sanoku do wszczęcia śledztwa, roboczo: "w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci". Podstaw, by wszcząć śledztwo o zabójstwo, wówczas nie było.

Znów przesłuchano świadków, znów zatrudniono płetwonurków do poszukiwań. I znów nic. Po kilku miesiącach prokuratura odpuściła. A w uzasadnieniu umorzenia napisała: "Z uzyskanych zeznań wynika, że jakkolwiek nie można wykluczyć zabójstwa, to jednak biorąc pod uwagę cechy charakteru zaginionego i jego życie rodzinne i zawodowe wskazują, iż jak najbardziej prawdopodobną przyczyną zaginięcia jest samobójstwo. (...) Ponieważ również czynności pozaprocesowe, prowadzone równolegle z procesowymi, nie dały pozytywnego rezultatu, a sprawdzenie połączeń telefonicznych w dniu zaginięcia z telefonu Marka Pomykały wskazuje, iż rozmów nie było, należy uznać, że na obecnym etapie wyczerpano już procesowe możliwości wyjaśnienia losu zaginionego i dochodzenie postanowiono umorzyć".

Bilingi 

Rozmów nie było? Ten fragment uzasadnienia wzbudził podejrzenia rodziców. Wystąpili do operatora o bilingi. Z historii rozmów - wbrew ustaleniom prokuratury - wynikało, że wieczorem 29 kwietnia ktoś dzwonił do mieszkania Pomykały (dziennikarz nie miał komórki), ale i on do kogoś dzwonił.

O 21.16 reporter odebrał połączenie z baru Beerland. O 21.53 sam zadzwonił - do dyżurnego ówczesnej komendy wojewódzkiej w Krośnie. Krótko po tym, o 22.02, połączył się z wicekomendantem Jerzym Martynkiem, a minutę później z samym komendantem wojewódzkim Mieczysławem Totoniem. Ta ostatnia rozmowa trwała prawie cztery minuty.

Czytaj dalej po zalogowaniu

premium

Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam