"Nie zapomnimy, nie wybaczymy" – tak mówią o brutalności białoruskich służb aresztowani i bliscy ofiar tortur. Mimo to Białorusini nie przestają protestować. Na ulicę wychodzą regularnie – od ponad trzech miesięcy.
W powietrzu unosił się odpychający zapach krwi, potu i moczu. Trzydziestu mężczyzn i cztery kobiety. Nie potrafili zmrużyć oka, nawet na sekundę, choć była noc. Niektórzy wciąż płakali, wijąc się z bólu. Rany na ich ciałach miały zaledwie kilka godzin. Mokre i podarte ubrania kleiły się do okaleczonej skóry. Strażnicy pozwolili im usiąść na ławeczkach. Niewielka hala sportowa, należąca do jednego z oddziałów milicji, zamieniła się w tymczasowy areszt dla uczestników protestów. Na niebieskim boisku do koszykówki pełno było śladów krwi.
To wspomnienie Artura, którego OMON (siły specjalne milicji) zatrzymał podczas jednego z protestów, które wybuchły na Białorusi po ogłoszeniu wygranej Aleksandra Łukaszenki w wyborach prezydenckich. - Wciąż pamiętam ten zapach. Myślałem, że krew, którą wtedy zobaczyłem, była efektem kilku dni brutalnych tortur. Myliłem się. Rano przyszła starsza kobieta ze ścierką i wiadrem, zaczęła sprzątać. Wtedy domyśliłem się, że to "pamiątka" po zaledwie jednym dniu – opowiada Artur.
Człowiek, który widział za dużo cz. I
Z Arturem spotykamy się w mińskiej dzielnicy Kamienna Górka, dokładnie miesiąc po tych wydarzeniach. To dobrze zbudowany, 47-letni przedsiębiorca, ojciec piątki dzieci. Siadamy przy stoliku w jednej z kawiarni w centrum handlowym, w pobliżu którego OMON złapał Artura. Mężczyzna wyjmuje z plecaka plik dokumentów. Są wśród nich między innymi protokół z zatrzymania, wypis ze szpitala, kontakty do osób, które podobnie jak on zostały wtedy pobite przez służby.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam