Mógł na zawsze zniknąć w morskich otchłaniach, ale on "czekał cierpliwie". Flet z angielskiej pracowni przeleżał ponad 200 lat na dnie Bałtyku. To jedyny taki egzemplarz na świecie. Aleksandra Litwinienko rozszyfrowała, co mówi o nim wygrawerowana sygnatura, a Maja Miro-Wiśniewska sprawdziła, jak teraz brzmi zatopiony instrument.
Żaglowiec z Whitby nie raz płynął do krajów bałtyckich. Ten rejs był jednak ostatni. 27 września 1785 roku silny sztorm dotkliwie uszkodził statek. 463 metry od plaży w Dębkach, niedaleko miejsca, gdzie meandrująca rzeka Piaśnica wpada do Bałtyku, życie straciło kilkunastu marynarzy.
Morze pochłonęło wszystko, co mieli ze sobą. O smutnym losie marynarzy przypomina kaszubska legenda. Ciekawość, którą zasiała, doprowadziła do odnalezienia wraku.
Gdy po 210 latach od zatonięcia archeolodzy i nurkowie z Narodowego Muzeum Morskiego zajrzeli do wraku statku General Carleton, znaleźli tam m.in. porcelanę, dzwon okrętowy, unikatową odzież marynarską i rzadki rodzaj fletu poprzecznego.
Rzeczy trafiły do muzeum i na karty książek oraz opracowań. Flet na dopisanie swojej historii musiał poczekać jeszcze 25 lat. Całkiem niedawno trafił w ręce dwóch kobiet. Jedna go "rozszyfrowała", druga tchnęła w niego życie.
Ziarno prawdy
Od rybaków z Dębek można usłyszeć taką legendę:
Płynął z Sankt Petersburga angielski drewniany statek. Zerwał się wiatr północno-zachodni, urwało mu ster i zdryfował ku brzegowi. Zakotwiczono statek i załoga zeszła na brzeg.
Za Piaśnicą, która w Dębkach płynie mieszkał niejaki Ketelhut. On to ugościł załogę, dał posiłek i wina przyniósł, wódki, albo whisky, jak to się po angielsku mówi. I tam sobie ubaw zrobili. Podczas tej zabawy dziadek gospodarza podsłuchał, jak po tej wódce powiedzieli, że na tym statku jakieś bogactwo jest.
Popłynął, więc Ketelhut do niego swoją łajbą rybacką, wszedł po drabinie i to, co mu w oczach błyszczało, zabierał. Wpłynął do Piaśnicy i dotarł do kanału Biała Góra, gdzie w zagajnikach to dobro błyszczące schował. A że było mu mało, popłynął raz jeszcze, zanim marynarze potrzeźwieli i na statek wrócili. Te kosztowności, które sobie wziął, zakopał. Na drugi dzień zerwał się sztorm i rozbił łajbę, która z całą załogą poszła na dno.
Ketelhut sprzedał gospodarstwo i z tym bogactwem, które sobie złowił, wyjechał, ale po paru latach wrócił, żeby to ostatnie złoto, które zakopał, odnaleźć. Ale tam były ruchome wydmy. Piaskiem przesypywało z miejsca na miejsce i przez te dwadzieścia lat teren zmienił wygląd. Nic nie znalazł…*
Legendarny Ketelhut nic nie znalazł, ale dr Michał Woźniewski, ichtiolog i płetwonurek - już tak. Przeanalizował legendę, zebrał informacje od rybaków i wytypował miejsce, w którym na dnie mógł spoczywać wrak. Udało się. I tak w 1995 roku naukowcy z Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku rozpoczęli podwodne badania wraku W-32.
Czego się dowiedzieli?
"W gdańskich gazetach z XVIII wieku, czytamy, że prawie cały wrzesień 1785 roku był pogodny, ze słabymi wiatrami i małą ilością opadów. Dopiero pod koniec miesiąca przyszedł niespodziewanie silny sztorm z kierunku zachodniego z deszczami, gradem i śniegiem".*
I to właśnie ten sztorm miał uszkodzić angielski statek.
Udało się potwierdzić, że W-32 to pozostałości po drewnianym żaglowcu General Carleton. W identyfikacji jednostki pomógł m.in. odnaleziony dzwon statkowy z napisem "General Carleton of Whitby 1777". Na podstawie ułożenia wraku wywnioskowano, że w chwili katastrofy znajdował się w położeniu dziobem pod falę.
Ale co ze skarbami? W pobliżu W-32 próżno szukać "typowych skarbów". Choć muzealnicy nie mogą narzekać na "łup". Podczas czterech sezonów badań od 1995 do 1999 roku wydobyto ponad 775 zabytkowych przedmiotów. Głównie były to naczynia, instrumenty nawigacyjne, elementy wyposażenia statku i unikalne ubrania żeglarskie. Mimo upływu czasu przedmioty były w dość dobrym stanie. A to za sprawą dziegciu, który w chwili katastrofy rozlał się po pokładzie. Zadziałał jak płaszcz ochronny, który otulił pobliskie przedmioty i pozwolił im przetrwać do czasu, aż ktoś je odnajdzie.
Wśród tych 775 przedmiotów był też niepozorny flet. Został zakonserwowany i trafił na wystawę stałą poświęconą życiu na statku handlowym w XVIII wieku. Gablota, podpis, koniec historii. W tym przypadku tak nie było.
"C Schuchart"
Aleksandra Litwinienko jest archeologiem, muzykologiem i autorką bloga "Wehikuł dźwięku". - Interesuję się historią instrumentów znajdowanych podczas różnego rodzaju prac archeologicznych - mówi. Trzy lata temu po raz pierwszy usłyszała, że zupełnie niedaleko, tu w centrum Gdańska, jest drewniany flet poprzeczny, który przeleżał ponad 200 lat na dnie Bałtyku. Brzmi ciekawie?
- Oczywiście, że tak. Znałam już historię jednostki, na której zatonął. Dokładnie zapoznałam się z dokumentacją znaleziska. Ustaliłam, że to fife, czyli najprostszy flet poprzeczny, którego używano na przykład w wojskowych orkiestrach albo zespołach ludowych. Nie był używany przez profesjonalistów. Flety tego rodzaju często służyły jako instrumenty sygnałowe. Ich dźwięk jest dość głośny i ostry. Z kolei dzięki sygnaturze znajdującej się na instrumencie pod otworem zadęciowym oraz między trzecim i czwartym otworem palcowym udało mi się określić, kto był jego wytwórcą - opowiada Aleksandra Litwinienko.
Każda z wspomnianych części była sygnowana "C Schuchart". Co to oznacza?
- Litera "C" z pewnością stanowi potwierdzenie stroju fletu. Z kolei nazwisko wskazuje, że wytwórcą był John Just Schuchart lub jego syn Charles Schuchart. Kontekst chronologiczny wskazuje najprawdopodobniej na Charlesa. Posiadał on sklep "Two Flutes and Hautboy" na Chandois-street, Covent-garden w Londynie. Z moich ustaleń wynika, że instrument mógł powstać w latach 1759-1765. To oznacza, że gdy spoczął na dnie Bałtyku, miał co najmniej 20 lat - tłumaczy Litwinienko.
Flet znaleziono w południowo-wschodniej części żaglowca. Był w miejscu, w którym badacze natknęli się na największą ilość przedmiotów, które mogły należeć bezpośrednio do załogi.
- Stan zachowania fletu można określić jako dobry. Instrument został poddany półrocznej konserwacji. Polegała ona na oczyszczeniu powierzchni z osadów, na moczeniu w specjalnym roztworze oraz na suszeniu. Nie dokonano analiz określających rodzaj użytego drewna, ale zazwyczaj takie flety wykonywano z bukszpanu lub palisandru, korek zaś z kory dębu korkowego - opowiada Litwinienko.
Charles Schuchart (1720-1765) był synem Johna Just Schucharta, który osiedlił się w Londynie po emigracji z Niemiec, zakładając swój warsztat produkujący instrumenty dęte drewniane. Syn Charles kontynuował zawód po swoim ojcu.
Fife z General Carleton jest cennym zabytkiem. To jedyny zachowany flet tego typu spod ręki rodziny Schuchartów.
- Każda praca badawcza daje dużo radości i satysfakcji. Tak było też i tym razem. Cieszę się, że mogłam dopisać fragment brakującej historii tego instrumentu - dodaje Litwinienko.
Dzięki Aleksandrze Narodowe Muzeum Morskie dowiedziało się, jaki skarb ma w swoich rękach. To dużo, ale zawsze można wiedzieć jeszcze więcej, a właściwie to usłyszeć.
Zagrała na flecie z dna Bałtyku
Maja Miro-Wiśniewska jest multiflecistką, jej specjalność to gra na fletach poprzecznych historycznych. - Tak, mam taką specjalizację, ale to nie oznacza, że codziennie gram na oryginalnych, zabytkowych instrumentach. Tak naprawdę bardzo rzadko jest taka okazja. Zazwyczaj mam do czynienia z ich replikami, które pieczołowicie są tworzone przez dzisiejszych budowniczych. Nie mają wtedy żadnych usterek czy spękań. Można powiedzieć, że są "obmyte" z historii, a ten fife nie był - opowiada.
- To zostańmy jeszcze na chwilę przy historii. Jak to jest otrzymać propozycję zagrania na flecie, który najpierw służył jakiemuś marynarzowi, a potem ponad 200 lat przeleżał na dnie Bałtyku? Jest pani pierwszą osobą, która po tak długim czasie na nim zagrała - dopytuję.
- Nie miałam pojęcia, że taki okaz mamy tu w Gdańsku. Propozycja zagrania na nim bardzo mnie ucieszyła i zaskoczyła. Mogłam popracować w zupełnie niestandardowy sposób - dodaje.
Z historycznymi instrumentami trzeba obchodzić się ostrożnie i bardzo uważnie. Jeden mały błąd, a zabytek, który trzymamy w rękach, może się najzwyczajniej rozlecieć. - Nie można go przesilić. Nagłe zbyt długie, intensywne lub nieumiejętne użytkowanie mogłoby doprowadzić do jego zniszczenia. Zdarzało się, że takie instrumenty nagle pękały, a tego byśmy przecież nie chcieli - mówi Miro-Wiśniewska.
Jak grać tak, by nie był to ostatni koncert? Pani Maja najpierw poświęciła cały dzień na to, by zapoznać się z instrumentem. Powoli poznać jego możliwości, wydobyć z niego czyste dźwięki możliwie najlepszej jakości.
- Następnego dnia to wszystko analizowałam, nie mając już fletu w rękach. Musiałam przemyśleć, jak zagrać, odtworzyć to wszystko w swojej głowie. Pierwszy raz pracowałam w ten sposób. To było dla mnie ciekawe doświadczenie i bardzo emocjonalne - opowiada multiflecistka.
Przy wyborze repertuaru miała wolną rękę, ale to wcale nie ułatwiało zadania. Fife nie jest popularnym rodzajem fletu, więc trudno było znaleźć utwór stworzony właśnie na ten instrument.
- Znalazłam szkołę gdańską z XVIII wieku (szkoła to w żargonie muzyków traktat dotyczący tego, w jaki sposób grać na danym instrumencie - przyp. red.), ale głównie znajdowały się w niej krótkie melodie wojskowe i sygnały. Czułam, że to nie jest to. Skoro po 235 latach instrument miał wydać dźwięk po raz pierwszy, to musiało to być coś wyjątkowego. Zazwyczaj staram się, żeby repertuar korespondował z czasem, w którym instrument powstał. Wtedy jest to autentyczne. Dlatego wybrałam tradycyjną pieśń "A Sailor`s life" nazywaną też "The Sailor Boy". Opowiada o przejmującej historii dziewczyny, która prosi ojca, by na urodziny ofiarował jej łódź. Chce nią popłynąć szukać ukochanego, o którym ludzie mówią, że jego statek zatonął. Ta pieśń przypomina mi trochę historię tego fletu - mówi Miro-Wiśniewska.
A sailor's life, it is a merry life. He robs young girls of their hearts' delight, Leaving them behind to weep and mourn, They never know when they will return. Well, there's four and twenty all in a row My true love he makes the finest show. He's proper tall, genteel and all, And if I don't have him, I'll have none at all. Oh father, build for me a bonny boat, That on the wide ocean I may float And every Queen's ship that we pass by, There I'll enquire for my sailor boy They had not sailed long on the deep When a Queen's ship they chanced to meet. "You sailors all, pray tell me true, Does my sweet William sail among your crew?" "Oh no, fair maiden, he is not here For he's…
Ale zanim pani Maja zagrała "Sailor`s Life", trzeba było jeszcze dosztukować korek, który zamykał z jednej strony tubę fletu. Potem należało go dopasować tak, by znalazł się w odpowiednim miejscu - co wcale nie było takie proste. Od tego zależała jakość dźwięku. Udało się i tak fife w końcu zabrzmiał. Taki koncert trzeba było uwiecznić.
"do DNA"
Narodowe Muzeum Morskie w Gdańsku już od pół wieku prowadzi badania podwodne. Badacze poszukują, analizują, nurkują, badają, fotografują i dzielą się swoimi odkryciami. I choć przed nimi jeszcze niejedna tajemnica do rozpracowania, to jubileusz skłania do podsumowania tego, co już udało im się zrobić.
Na koncie mają kilkadziesiąt zbadanych wraków w zatoce i na pełnym morzu oraz setki zabytków i wiele jeszcze nieopowiedzianych historii. A mimo to nieustannie ciągnie ich do dna.
- Koledzy, którzy zajmują się archeologią podwodną, dosłownie sięgają do dna, by odnaleźć pamiątki z przeszłości, wydobyć je i pokazać szerszej publiczności. Gdy to zrobią, zaczyna się rola kolejnych muzealnych działów, bo te skarby trzeba odpowiednio zakonserwować, a potem udokumentować i przedstawić ich historię. To trochę jak odkrywanie ich DNA. Dlatego hasłem naszej jubileuszowej wystawy będzie właśnie "do DNA"- tłumaczy Elżbieta Wróblewska, koordynator wystawy i kierownik Działu Historii Żeglugi i Handlu Morskiego.
Co będzie można m.in. zobaczyć?
Dzwon okrętowy z niemieckiego okrętu Steuben, latarnię z Wilhelma Gustloffa, iluminator z polskiego motorowca pasażerskiego MS Piłsudski. To przedmioty, z którymi wiąże się trudny kawałek historii i wiele straconych istnień.
Ale nie zabraknie też nietypowych eksponatów o lżejszym kalibrze. - Będzie można zobaczyć oryginalny flet, na którym zagrała pani Maja oraz obejrzeć i posłuchać nagrania z wykonanym przez nią utworem. Każdy będzie mógł też wziąć do ręki replikę fife. Pokażemy unikalne stroje marynarzy ze statku General Carleton. I to nie będą znane wszystkim eleganckie mundury, ale ubrania, które nosili podczas prac na statku. A takich eksponatów niewiele jest na świecie - opowiada koordynator wystawy.
Jednak najbardziej nietypowym zabytkiem będzie... masło. - Tak, pokażemy masło, które wydobyto z głęboko zalegającego wraku zwanego potocznie Zbożowcem. Trzymamy je w oryginalnym kamionkowym naczyniu. Będzie to nietypowy sposób eksponowania zabytku. Z produktów spożywczych będzie jeszcze herbata, a przy niej fajansowa filiżanka - dodaje Wróblewska.
Oczywiście nie zabraknie też zdjęć i nagrań z samych badań podwodnych. Łącznie zwiedzający będą mogli zobaczyć kilkadziesiąt obiektów związanych z różnymi aspektami marynarskiego życia, które różni niemal wszystko: pochodzenie, czas powstania, epoka, rozmiar, użyty materiał czy funkcja.
- To nie będzie typowa wystawa jakiegoś okresu historycznego lub zdarzenia. Wybraliśmy eksponaty niesztampowe i dosłownie oddaliśmy im głos. Zabytki nie będą opatrzone typowymi opisami, ale krótkimi historyjkami, w których dany przedmiot "opowiada" w lekkiej formie o swojej funkcji na pokładzie statku. Pracujemy również nad kilkoma multimedialnymi niespodziankami - opowiada Wróblewska.
Przygotowania do wystawy wciąż trwają. Ze względu na dynamiczną sytuację epidemiologiczną nie ma jeszcze dokładnego terminu otwarcia. Muzeum chciałoby zaprosić na wernisaż "do DNA" jesienią.
Korzystałam z publikacji "Wrak statku General Carleton 1785, Badania Archeologiczne Centralnego Muzeum Morskiego t. I, Gdańsk 2008 r.
Dziękuję za pomoc w zebraniu materiałów Aleksandrze Pielechaty z Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku.
* Fragmenty pochodzące z wymienionej wyżej publikacji.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Narodowe Muzeum Morskie w Gdańsku