Bez pomocy rodziny, dziadka i babci w szczególności, nic by z tej kariery nie wyszło. Wozili, gotowali, pocieszali i mobilizowali, a kiedy w domowym budżecie z pieniędzmi było naprawdę krucho, sięgali po emerytury. W styczniu ich wnuczka Magda Linette zadziwiła świat, docierając w dalekim Melbourne do półfinału Australian Open. A dopiero co w wielce prestiżowej imprezie rozgrywanej w Miami odprawiła byłą liderkę rankingu, Białorusinkę Wiktorię Azarenkę. Dziś jej przeciwniczką będzie trzecia rakieta świata Jessica Pegula.
Pierwsze lata XXI wieku, Magda - rocznik 1992 - coraz częściej wyjeżdża na turnieje, na razie te krajowe.
Zielony opel dziadka Romana gotowy jest do drogi. Poczciwa z niego maszyna, niezawodna. Torby i inne pakunki nie mieszczą się w bagażniku, część z nich ląduje zatem na tylnym siedzeniu, obok Magdy. Z przodu miejsca zajmują dziadek - za kierownicą - i babcia Marysia, odpowiedzialna i za dobrą atmosferę, i za aprowizację. We trójkę ruszają w trasę, w Polskę, przed siebie. Bez trenera, bo w tych początkach kariery koszty tnie się maksymalnie, wszystko oparte jest wtedy na najbliższych.
Mówi Tomasz Linette, tata Magdy, syn pana Romana: - Czasami jeździłem ja, zamiast babci na przykład, różne bywały te konfiguracje. Zdarzało się i tak, że w oplu gnieździliśmy się we czwórkę, ja, żona, Magda i starsza córka Dagmara. No i pies, duży, rasa owczarek francuski briard. Nocowanie w hotelach robotniczych, szkolnych bursach, hostelach, schroniskach - byle taniej. Pamiętam, że żona z Magdą spały kiedyś w jednym łóżku, a my z Dagmarą na podłodze. Na tym etapie liczyło się nie każde 100, a 10 złotych.
Pan Tomasz właściwie nie schodził z kortu, udzielaniem prywatnych lekcji tenisa zarabiał tak potrzebne wtedy pieniądze. A to i tak nie wystarczało, więc babcia z dziadkiem, na ile mogli, dorzucali coś z emerytur.
Brutalna rzeczywistość.
Wracał spod Moskwy wśród przypominających zjawy Francuzów
Linette, skąd to nazwisko? Historia jest barwna, pasjonujaca.
I Cesarstwo Francuskie i jego sojusznicy pod wodzą Napoleona Bonapartego inwazję na Imperium Rosyjskie, twardą ręką rządzone przez Aleksandra I Romanowa, rozpoczęli w roku 1812. Blisko 600 tysięcy żołnierzy, w tym 90 tysięcy Polaków, rzekę Niemen w drodze na wschód przekraczać zaczęło dokładnie 24 czerwca.
Bonaparte do swojego wojska wystosował odezwę: "Rosją targa fatum, jej przeznaczenia powinny się wypełnić. Czy uważa ona nas za degeneratów? Czyż nie jesteśmy bardziej żołnierzami spod Austerlitz? Postawiła nas pomiędzy hańbą a wojną: wybór nie powinien budzić wątpliwości, maszerujmy więc - naprzód! Przeszliśmy Niemen, przenosząc wojnę na jej terytorium".
W dniach 5-7 września pod wsią Borodino doszło do wielkiej bitwy, która nie przyniosła rozstrzygnięcia. Walczono zatem dalej - 10 września pod Krimskoje, a dzień później pod Możajskiem. 14 września siły Cesarstwa wkroczyły do Moskwy.
Dowodzący wojskami rosyjskimi książę marszałek Michaił Kutuzow wycofał je, oddając wrogowi ćwierćmilionowe miasto, po wcześniejszej ewakuacji mieszkańców i wywiezieniu zapasów żywności. Bonaparte słał do Aleksandra propozycje honorowego zakończenia wojny, a po miesiącu bezowocnych oczekiwań na odpowiedź zarządził odwrót. Odwrót, czyli koszmarny marsz przez bezkresne przestrzenie, w ostrym mrozie, bez kwater, przy niedostatku jedzenia i nieustannych akcjach podjazdowych prowadzonych przez partyzantów oraz oddziały kozackie.
Nad Niemen wróciło nieco ponad 10 tysięcy skrajnie wyczerpanych żołnierzy, a wyprawa Napoleona I na Moskwę, jak się okazało, była początkiem końca jego dominacji w Europie.
Gdzie w tej strasznej opowieści miejsce dla przodka Magdy?
Był wśród wracających do ojczyzny Francuzów., przypominających bardziej zjawy niż ludzi. Nazywał się albo Linettey, albo Linetty. W okolicach Żnina, wchodzącego wtedy w skład Księstwa Warszawskiego, zobaczył pannę tak piękną, że dalej postanowił już nie iść. Przenieśli się na tereny Wielkopolski, gdzie żyli długo i szczęśliwie, doczekując się dziewięciorga dzieci. Wiadomo, że Linettey albo Linetty był lub przynajmniej bywał nauczycielem francuskiego.
Do takich ustaleń - jak wyjaśnia pan Tomasz - dotarł daleki kuzyn z Gniezna, interesujący się losami rodziny. Przewertował księgi parafialne, gdzie wszystko stoi czarno na białym.
Pierwsze zdjęcie z rakietą
Ten dzień, kiedy Magda dostała pierwszą rakietę. Dzień ważny dla każdego tenisisty.
Rok 1995, lipiec, na obiektach poznańskiej Olimpii trwa turniej Polish Open. Państwo Linette wybrali się tam z obiema córkami. Zastanawiają się nad zmianą dyscypliny dla Dagmary, lat wtedy 8 i pół, z bardzo trudnej i bolesnej gimnastyki artystycznej. Pada na tenis, dlaczego nie.
Magda ma 3,5 roku.
Przechodzą obok stoiska z rakietami. Dosyć spontanicznie, bo decyzja wciąż jest świeża, kupują jedną z nich starszej córce. Jak to, a Magda? Dagmara ma prezent, a ona nie? Rozbawiona pani ze stoiska mówi, że jakaś mniejsza rakieta jednak się znajdzie, chwila, moment.
I Magda dostaje rakietę, wymuszoną na rodzicach, piękną, niebieską, za dużą, na co wcale nie zwraca uwagi. Z dumą pozuje do pierwszego tenisowego zdjęcia przy ścianie do odbijania, gdzie będzie potem spędzać całe godziny.
Z prezentem się nie rozstaje, bywa, że wieczorem kładzie go na poduszce obok i tak zasypia. Szybko zaczynają z tatą odbijać piłkę, na podłodze, przez siatkę z poduszek. Dziewczynka jest zachwycona.
Na kort wychodzi jako 4-latka, jej pierwszym trenerem oczywiście zostaje pan Tomasz.
"Przebywanie z Magdą było mocno atrakcyjne"
Była za mała, za mikra, za słaba, by utrzymać rakietę w jednym ręku, z bekhendu i z forhendu uderzała zatem oburącz, co za problem?
Po 7. urodzinach zadebiutowała w zawodach, w kategorii krasnali. Wtedy równolegle z tatą trenował ją już Michał Dembiński, który niebawem zajął się tym sam. Pan Tomasz zrezygnował z własnej woli, nie chciał łączyć pracy z domem, uznał, że tak będzie najlepiej i dla niego, i dla córki, przede wszystkim dla niej.
Dembiński, szkoleniowiec starej daty, bardzo solidnie nauczył Magdę podstaw techniki, niezbędnych do dalszego rozwoju. A tym, kiedy przyszła pora na wyjazdy zagraniczne, zajmować zaczął się w roku 2004 Jakub Rękoś, niespełniony zawodnik. Zdobywał medale mistrzostw Polski, ale nic poza tym, co bardzo go frustrowało i przygnębiało. Wybrał się w końcu na AWF, by zrozumieć, o co w tym procesie treningowym tak naprawdę chodzi. I z tą wiedzą wrócił na kort, by pomagać innym.
Propozycja wyszła od pana Tomasza, który obserwował pracę Rękosia z dziećmi. Dogadali się błyskawicznie. - Ona już wtedy, jako 12-latka, była bardzo zdyscyplinowana, co zdecydowanie wyróżniało ją wśród rówieśników. Widziałem, że ma ochotę grać i wszystkie ćwiczenia wykonuje absolutnie na maksa. Nie piszczała, nie narzekała, liczyła się dla niej każda minuta zajęć - opowiada Rękoś.
Jako koszmar wspomina jedno - przestawienie Magdy z oburęcznego na jednoręczny forhend. Wyzwanie było gigantyczne, dotyczyło zmiany pozycji przy uderzeniu, zmiany uchwytu, zmiany zamachu. - Na początku zastanawiałem się, czy taka rewolucja będzie miała sens, konsultowałem się nawet z innymi trenerami. W końcu postanowiłem, że spróbujemy. Wycofałem ją z całego sezonu zimowego i rzeźbiliśmy ten forhend, w Puszczykowie, u Angie Kerber - wspomina Rękoś.
U Kerber, czyli niemieckiej tenisistki polskiego pochodzenia, dzisiaj trzykrotnej mistrzyni wielkoszlemowej. W oddalonym o 12 km od Poznania Puszczykowie mieszkający tam dziadek Angie, pan Janusz Rzeźnik, wystawił centrum tenisowe - dla wnuczki, ale też dla innych dzieci i młodzieży. I tam Magda pracowała, harowała nad forhendem, by wreszcie miał siłę rażenia. Dziadek rano przywoził ją do Rękosia, a Rękoś jechał z nią do Puszczykowa. Wracając, jadła w samochodzie obiad przygotowany przez babcię. Reżim. Dyscyplina. Determinacja.
Szybko, bo już od czwartej klasy podstawówki - a potem w gimnazjum i liceum sportowym - uczyła się w trybie indywidualnym. Z nauką nie miała żadnych problemów, średnia zawsze powyżej 5, nawet bliżej 6. Wiedziała, że im szybciej i łatwiej zaliczy program szkolny, tym więcej czasu zostanie jej na tenis, wtedy już najważniejszy w życiu. O edukacji nie zapomniała., niedawno, w 2021 roku, mając 29 lat i pokaźne już konto w banku, zdobyła licencjat na Indiana University East - w trybie eksternistycznym studiowała tam biznes i administrację.
- Muszę przyznać, że przebywanie z nią było mocno atrakcyjne, bo zawsze mieliśmy o czym rozmawiać, nie tylko o sporcie, nie tylko o bekhendzie i forhendzie, od czego bym zwariował - opowiada Rękoś. - Na obozy i turnieje zabierała książki i podręczniki. Dużo czytała, nawet bardzo. Jest bardzo otwarta, nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek na coś narzekała.
Ich drogi rozeszły się pod koniec roku 2012. - Takie życie - mówi trener.
Pytam pana Tomasza, czy córka nigdy się nie zbuntowała? Czy nie powiedziała, tak po ludzku, że chwilowo ma dość i woli zostać w Poznaniu, zamiast znowu lecieć na drugi koniec świata?
- Nigdy - odpowiedź pada natychmiast. - Nie mieliśmy z nią żadnych problemów, a muszę podkreślić, że od samego początku nikt jej do niczego nie zmuszał. Tenis to był jej wybór. Sama chciała takiego życia, co jest chyba podstawą tego, by w sporcie osiągać wyniki. Dziecku można załatwić najlepszych trenerów, jeżeli kogoś na to stać, ale bez entuzjazmu nic z tego nie będzie. U Magdy ten potrzebny, ten niezbędny entuzjazm był zawsze. Był i jest.
Kiedy budżet rodzinny, ten dopinany wspólnymi siłami i wystarczający na poziomie turniejów ogólnopolskich, okazał się już za mały, potrzebni i niezbędni byli też sponsorzy.
Długi spacer w czasie meczu
26 stycznia 2023, Melbourne, Australian Open. Najważniejsze wydarzenie w długiej karierze Magdy. Zbliżając się do 31. urodzin, powalczy za chwilę o pierwszy wielkoszlemowy finał. Tak jest, o finał Wielkiego Szlema. Rywalką jest rozstawiona z numerem 5. Białorusinka Aryna Sabalenka.
Pan Tomasz mecz ogląda w domu, w samotności, jak zwykle. Tak woli. Więcej - bywa, że meczów córki nie ogląda, wybiera się w tym czasie na długi spacer, z telefonem, czekając na informację, co dzieje się na korcie, czy już po wszystkim. Nerwy, stres, rozdrażnienie. Lepiej pospacerować, głęboko pooddychać.
Jeżeli bywa na trybunach, z całych sił powstrzymuje się od okazywania targających nim emocji. Znają się z córką na tyle swoją mowę ciała, że zdekoncentrować mógłby ją każdy jego gest, nawet nieświadomy. Każdy kontakt wzrokowy.
Rywalizację z Sabalenką ogląda w telewizji. Siedzi, gestykuluje, komentuje. Mocne słowa, przekleństwa? Nie, aż tak, to nie. Chodzi wokół pokoju. Znowu siada.
Pierwszy set jest niezwykle zacięty, Białorusinka wygrywa go 7:6. Trudno, nic straconego, dawaj, Magda! W drugim Sabalenka triumfuje 6:2 i zapewnia sobie miejsce w finale - pokona w nim później Jelenę Rybakinę z Kazachstanu.
- Nie było łez, nie było rozczarowania. Magda zagrała bardzo dobrze - mówi pan Tomasz. Zagrała nie dobrze, a koncertowo, w całym turnieju, do domów odsyłając i Karolinę Pliskovą, i Carolinę Garcię, i Anett Kontaveit, między innymi te trzy wyżej od niej stawiane zawodniczki. Nagrodą jest awans na 22., najwyższe dla niej miejsce w światowym rankingu.
Babcia kibicuje
Dagmara tenis rzuciła, nie wytrwała, za późno zaczęła treningi. Została nauczycielką przedszkola. Magda na zawodowstwo przeszła jako 17-latka, w sezonie 2009, a w 2013 zadebiutowała w Wielkim Szlemie. Długo i cierpliwie czekała na swój czas.
Dziadek, któremu tak dużo zawdzięcza, nie doczekał sukcesów wnuczki, niestety. Zmarł w roku 2011. Babcia, dzisiaj 85-letnia, kibicuje jej na całego, a wiedzę o tenisie, zwłaszcza tym w wykonaniu kobiet, ma tak rozległą, że śmiało mogłaby występować przed kamerami jako ekspertka.
Gdzie jest rakieta, ta pierwsza, niebieska, od której wszystko się zaczęło? - Oj, to Magda musiałaby mi przypomnieć - mówi pan Tomasz. - Z tego, co wiem, akurat ta nie została nikomu oddana.
Autorka/Autor: Rafał Kazimierczak / m
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: archiwum rodziny Linette