|

"Mogłaby ciągle tu być, ale czy by chciała?"

"Traktowała nas bardziej poważnie niż my ją"
"Traktowała nas bardziej poważnie niż my ją"
Źródło: Radosław Polak

Mówiła o tym, że Wojtek zostanie sam. Ja, podobnie jak rzesza innych idiotów, odpowiadałam: "O czym ty mówisz?". Myślałam, że chodziło jej o wiek, chociaż widziałam przecież, że nic nie je. Nie zdawałam sobie sprawy, jak daleko była posunięta jej anoreksja - przyznaje Violetta Ozminkowski-Daukszewicz, autorka książki "Maria Czubaszek. W coś trzeba nie wierzyć".

Artykuł dostępny w subskrypcji
TVN24
Dowiedz się więcej:

TVN24

Jeśli doświadczasz problemów emocjonalnych i chciałbyś uzyskać poradę lub wsparcie, tutaj znajdziesz listę organizacji oferujących profesjonalną pomoc. 

Maria Czubaszek, z domu Bacz, urodziła się 9 sierpnia 1939 roku w Warszawie, tam też zmarła 12 maja 2016 roku. Pisarka, satyryczka, autorka tekstów, scenarzystka i dziennikarka. Pracę w Programie I Polskiego Radia rozpoczęła jeszcze jako studentka. Po sześciu latach współpracy z "Kabarecikiem reklamowym" w reżyserii Jerzego Dobrowolskiego związała się z radiową Trójką. Jej błyskotliwe poczucie humoru i niezwykła umiejętność komentowania rzeczywistości, połączone z faktem, że nie występowała w napisanych przez siebie programach, spowodowały, że publiczność wątpiła nawet w to, czy Maria Czubaszek faktycznie istnieje, a pod jej nazwiskiem nie ukrywa się kilku autorów.

Na szczęście była naprawdę. W późniejszych latach życia, za sprawą Artura Andrusa, wyszła z ukrycia i zaczęła mówić do nas osobiście. Jej słowa cieszyły, bawiły, ale również szczypały, a niektórych także denerwowały. Zapytana, odpowiadała szczerze, nawet na najtrudniejsze tematy, jak aborcja czy eutanazja. Nie wstydziła się przyznać, że nie chce mieć dzieci. Otwarcie opowiadała o tym, że jej dzienny posiłek to połowa parówki. Z uśmiechem odpalała papierosa za papierosem, popijając je kolejnym napojem energetycznym. Mówiła o nas, ale też za nas, bo umiała w kilku słowach dokładnie opisać i wypunktować coś, nad czym inni rozwodziliby się godzinami.

Dzisiaj można odnieść wrażenie, że im bardziej wypowiadała się wprost, tym bardziej nie słyszeliśmy tego, co mówi. O tym, co kryło się za jej uśmiechem, z czego żartowała, będąc jak najbardziej poważną, i co wielu osobom umyka, w książce "Maria Czubaszek. W coś trzeba nie wierzyć" pisze Violetta Ozminkowski-Daukszewicz. Pisarka, dzięki której odkryliśmy na nowo Michalinę Wisłocką w "Sztuce kochania gorszycielki", tym razem opowiedziała tę mniej znaną część historii damy polskiej satyry.

Estera Prugar: Marii Czubaszek nie ma z nami już pięć lat, ale czytając opisy pani spotkań z Wojtkiem Karolakiem w ich mieszkaniu, miałam wrażenie, że tam, na warszawskim Mokotowie, ona ciągle żyje.

Violetta Ozminkowski-Daukszewicz: Absolutnie. Może przez liczbę portretów i rzeczy, które po niej zostały. Ona tam jest. Do tego stopnia, że gdy usiadłam w jej fotelu, chciałam się natychmiast przesiąść. W jej pokoju co wieczór Wojciech Karolak zapala światło. Na tapczanie leży jej koszula nocna złożona w kostkę. Obok nieskończone paczki papierosów.

Kiedy pracowałam nad książką, nie liczyłam czasu, bo nawet nie byłam pewna, czy ta opowieść w ogóle powstanie, więc dokładnie nie pamiętam, ale chyba po roku zapytałam Wojtka, czy mogę wejść do jej pokoju. Zgodził się. Otworzył drzwi i po prostu mi go pokazał.

Jakieś trzy miesiące później zapytałam, czy mogę usiąść w kucki przy tapczaniku Marysi, tak jak ona to robiła, i otworzyć jej laptop. To była dla mnie kompletnie metafizyczna chwila. Poczułam się trochę jak Alicja w Krainie Czarów.

To opowieść bardziej o śmierci czy o miłości?

Wydaje mi się, że one są niezwykle blisko. Nie mówię tego lekko, bo pochowałam wielu bliskich. Nie przestajemy kochać tych, którzy odeszli. Nie przestajemy czuć ich miłości. Ja ją czuję i czuje ją także Wojciech Karolak. To największa zagadka życia.

Żyjemy w czasach, kiedy wszystko chcemy robić perfekcyjnie, łącznie z przeżywaniem żałoby. Sama czytałam o jej pięciu etapach i próbowałam zrozumieć, na którym z nich jestem. Pytałam o to znajomego psychologa i w końcu zrozumiałam, że tak się nie da. Każda śmierć jest inna. Wojciech Karolak uczył mnie, jak przeżywać odejście bliskiej nam osoby po swojemu. Jak kochać nadal, mimo że kogoś fizycznie już z nami nie ma.

"W czasie pisania siedzę. Na podłodze. Po turecku. (…) Oparta o tapczan, na którym wyleguje się pies. Nie mam biurka, bo jak siedzę tak, że mi nogi dyndają, to nic mi do głowy nie przychodzi. Mam taki niski stoliczek, na nim komputer… A kiedyś maszyna do pisania. Piszę jednym palcem, "metodą dzięcioła", zawsze jest wielka radość, kiedy znajdę tę właściwą literę".
Maria Czubaszek w rozmowie z Arturem Andrusem
"Każdy szczyt ma swój Czubaszek"

Dowiedziała się pani czegoś, czego wcześniej nie wiedziała o Marii Czubaszek?

Rzadko o tym mówię, bo nie chcę, żeby wyglądało to na przechwalanie się, ale Marysia kilka razy powiedziała mi, że gdyby miała zaprzyjaźnić się z kobietą, to byłabym to ja. Pamiętam, jak się śmiałam, że pewnie każdej to mówi. Kiedy poszłam na pierwsze spotkanie z Arturem Andrusem, gdy już postanowiłam napisać jej historię, opowiedziałam mu o tym w formie żartu. Powiedział wtedy, że Marysia nikomu takich rzeczy nie mówiła, że trzeba było do niej zadzwonić, wyciągnąć ją na kawę. Żałuję bardzo, że nigdy tego nie zrobiłam, nie chcąc naruszać jej miru domowego.

Spotykałyśmy się przy różnych okazjach zawodowych lub towarzyskich. Na kawie rozmawiałyśmy najczęściej o pracy. Oczywiście, rozmawiałyśmy również na tematy prywatne, ale nie spędzałyśmy czasu tak, jak to robią przyjaciółki czy przyjaciele, żeby po prostu ze sobą pobyć. Mnie się zawsze wydawało, że tylko zabierałabym jej czas, że ona tego nie potrzebowała. Przy pracy nad książką zobaczyłam, jak - przynajmniej moim zdaniem - była samotna.

Miała ogromne szczęście, mając przy sobie takie osoby, jak Adam Kreczmar, Jonasz Kofta czy Jurek Dobrowolski, a później Artur Andrus. Miała wspaniałego męża, który ją kochał. Natomiast - może przez swój charakter lub przez to, że nie miała siły, bo kontakty towarzyskie też pochłaniają energię - tak naprawdę była sama.

Archiwalne zdjęcia Marii Czubaszek
Archiwalne zdjęcia Marii Czubaszek
Źródło: TVN24

Była i jest wzorem dla wielu kobiet, fragmenty jej wypowiedzi cytuje się w kontekście feminizmu, choć ona sama nie uważała się za feministkę. Pani mówi o tym, że zabrakło w jej życiu kobiecego wsparcia, więc jakie były jej relacje z kobietami?

Każda z nas dorasta do feminizmu. Ja również. Pamiętam, jak przyjechałam ze Stanów, zaczęłam pracę w redakcji i ta fala feminizmu, która wtedy pojawiła się w Polsce, wydawała mi się mocno przesadzona. Ja tego nie czułam i myślę, że Marysia myślała podobnie. Po czasach komunizmu nie można było po prostu przenieść jeden do jednego na nasz rynek idei amerykańskiego feminizmu. U nas popularne było przecież hasło: "kobiety na traktory".

Marysia bardzo szanowała zarówno mądre kobiety, jak i facetów. To prawda, mówiła, że nie lubi kobiet, ponieważ pracowała z dziewczynami, które często opowiadały o ciąży, kupkach, takich sprawach. Kiedyś strasznie się zdziwiła, że mam córkę, bo wydawało jej się, że kobiety, które mają dzieci, muszą być na nich cały czas skoncentrowane, nawet w rozmowach.

Ale jestem na sto procent przekonana, że utożsamiałaby się dziś z protestami Polek o nasze podstawowe prawa. Oczywiście, czule by nas dźgała, żebyśmy nie odpływały, ale wydaje mi się, że to, co wydarzyło się teraz, pokazało wielu kobietom, że nigdy, nawet na moment, nie możemy odpuścić.

To znaczy?

Gdy pracowałam w różnych redakcjach, często słyszałam od facetów na temat jakiejś koleżanki "ona jest głupia". Nigdy nie słyszałam, żeby facet tak powiedział o innym facecie. Dziewczyny zawsze były postponowane. Zawsze do pomocy, a tak naprawdę do ciężkiej pracy za mniejsze pieniądze. Choć często to one utrzymują dom. Tak jak Marysia. Pamiętam, jak w "Spadkobiercy" [improwizowany program kabaretowy - red.] do Asi Kołaczkowskiej, której postać miała właśnie wyjść za mąż, powiedziała wprost: "Wiesz, ile kosztuje utrzymanie męża?".

"Miała ogromne szczęście, mając przy sobie takie osoby, jak Adam Kreczmar, Jonasz Kofta czy Jurek Dobrowolski, a później Artur Andrus"
"Miała ogromne szczęście, mając przy sobie takie osoby, jak Adam Kreczmar, Jonasz Kofta czy Jurek Dobrowolski, a później Artur Andrus"
Źródło: Archiwum prywatne Wojciecha Karolaka

Jaka była poza sceną i okiem kamery?

To było tak, że siedziałyśmy sobie i rozmawiałyśmy w knajpie, w której można było palić. Ona piła ten swój napój energetyczny i co chwila mówiłyśmy absurdalne rzeczy. Ja też jestem czasami mocno odklejona od rzeczywistości i ona badała, czy żartuję, czy mówię serio. Pamiętam, że kiedyś powiedziałam, że ma fajny płaszcz. Szłyśmy wtedy do sklepu, bo chciała kupić jakieś gry dla dzieci znajomych. Odpowiedziała, że kupiła go w Wenecji. Wtedy jeszcze tam nie byłam i westchnęłam, że chciałabym pojechać. Popatrzyła na mnie tak, jakby chciała sprawdzić, czy jestem przytomna, i powiedziała: kupiłam go w sklepie "Wenecja".

Była szalenie dumna ze swojego męża i to w taki dziewczęcy sposób. Nie opowiadała, jaki jest fajny, tylko trochę narzekając na to, ile ma pracy przy pisaniu muzyki do filmu. Mówiłam jej, że jest bardzo dumna ze swojego "Zająca" [Wojciecha Karolaka - red.] i że wcale jej się nie dziwię, bo nie dość, że jest inteligentny, to jeszcze ją bardzo kocha. Na co ona odpowiadała: "Coś ty, jemu zależy tylko na moich pieniądzach!". Bardzo nie lubiła takich banałów - mówienia, że ktoś kocha. Wygłupiała się, że chodzi o pieniądze.

Kiedy ja poznałam swojego męża, Krzysztofa Daukszewicza, to dziękowała mi, że zaczął się lepiej ubierać, bo wcześniej nie mogła na niego patrzeć, a przy mnie zaczął nosić marynarki. Nie było, co prawda, tak, że zaczęłam go ubierać, ale wiedział, że podobają mi się faceci w marynarkach, więc zaczął ich więcej kupować. Nigdy jednak nie rozmawiałyśmy o takich rzeczach, jakie mówi się przyjaciołom - o tym, że jest kiepsko, że ma się zjazd. Wszystko opierało się na zabawie, "półnonsensie" i "ping-pongu". Uczyłam się tego od mojego męża, ale trochę też od Wojciecha Karolaka. Myślę, że to był ich sposób na życie w Peerelu, aby mieć powód, by codziennie wstawać. U nas w domu też trochę tak jest: jeśli uda mi się rozśmieszyć męża raz dziennie w taki sposób, żeby serdecznie się uśmiał, to znaczy, że zaliczyłam dzień.

"Marysia była bardzo dobrym i wrażliwym człowiekiem"
"Marysia była bardzo dobrym i wrażliwym człowiekiem"
Źródło: Archiwum prywatne Wojciecha Karolaka

Można mówić o Marii Czubaszek bez Wojciecha Karolaka i o nim bez niej?

Pamiętam, jak Marysia sygnalizowała mi, że się żegna ze światem. Mówiła o tym, że Wojtek zostanie sam. Ja, podobnie jak rzesza innych idiotów, odpowiadałam: "O czym ty mówisz?". Myślałam, że chodziło jej o wiek, chociaż widziałam przecież, że nic nie je. Ale nie zdawałam sobie sprawy, jak daleko była posunięta jej anoreksja. W pewnym momencie powiedziała: "No cóż, przez tyle lat mnie nie znał i żył, więc da sobie radę i beze mnie".

Myślę, że Wojtek w pewien sposób budował jej legendę. Jest taka anegdota o tym, jak spała w fotelu, a Wojtek szukał jakiejś kasety VHS z latarką, żeby jej nie obudzić. Przebudziła się i zapytała, co robi, a on odparł, że naświetla kasety, bo od czasu do czasu muszą być naświetlane. Odpowiedziała: "Aha". "Zając" mówił o niej, że była kosmitką.

Często jestem pytana o to, dlaczego Wojtek jej nie uratował przed anoreksją. On oczywiście próbował, widział przecież, że wszystko na niej wisi. Ale nie mógł nic zrobić, ponieważ jest szalenie delikatny. Nie było mowy o tym, żeby ją zaciągnąć do lekarza. Wydaje mi się, że to, że jej towarzyszył, było najważniejsze. Nie po to jesteśmy z kimś, aby drugą osobę zbawiać na siłę.

Pani Maria zdawała sobie sprawę z tego, że jest chora?

Absolutnie. Choć nigdy nie możemy być pewni do końca. Wszystko jednak wskazuje na to, że to był jej wybór sposobu na odejście z tego świata.

Marysia miała dwie próby samobójcze. Wojtek Karolak mówi, że słowo "depresja" to jest za mało. Dzisiaj ono się nam kojarzy z tabletkami, z czymś, co można wyleczyć, i z czego da się wyjść. W ich pokoleniu nie mówiło się w ten sposób i to nie było tak powszechne. W jej teczkach znalazłam jedną niebieską z napisem "eutanazja". Otworzyłam ją i znalazłam tam wycinki z jej wywiadami na temat eutanazji, ale również informacje o tym, gdzie, co i jak. Mówiła - i zgadzam się z tym - że jesteśmy bardziej łaskawi dla swoich zwierząt niż dla ludzi, którym próbujemy na siłę ratować życie.

Kompletnie nie zależało jej na życiu. Nie mogła dokładnie obliczyć, ile jej to zajmie, ale mam wrażenie, że liczyła na to, że szybciej - może rok, dwa lub trzy. Była szalenie silną, choć filigranową osobą. Jadła pół parówki dziennie, a wcześniej jakieś flaki ze słoika, bo tu nawet nie ma mowy o owocach czy warzywach. Paliła trzy paczki papierosów dziennie, będąc w takim wieku - moim zdaniem kombinowała, że to może zająć parę lat. Zajmowało dłużej, co ją męczyło i denerwowało, o czym mówiła publicznie. Nikt jej nie wierzył, bo mówiła to wszystko z uśmiechem.

Depresja ma wiele twarzy, również tę uśmiechniętą i są na to przykłady wśród komików. Wtedy ten śmiech jest sposobem na przetrwanie i oswojenie rzeczywistości, która jest beznadziejna, bo nie da się jej ogarnąć. Nigdy nie widziałam jej płaczącej, ale wpadała w doły i płakała przy Wojtku. Natomiast to znowu jest kwestia pokolenia - dopóki miała siłę wstać, pójść gdzieś, wypić kilka napojów energetycznych lub kieliszek campari na przyjęciu, rezonując z publicznością i powtarzając ten swój stand-up, to robiła to. Natomiast później wracała do swojego pokoju i pewnie musiała to jakoś odreagować.

"Wszyscy teraz mówią, że trzeba godnie żyć (...). Człowiek powinien mieć prawo godnie umrzeć".
Maria Czubaszek w rozmowie z Arturem Andrusem
"Każdy szczyt ma swój Czubaszek"

Odeszła za wcześnie?

Myślę, że mogłaby żyć do tej pory, gdyby nie anoreksja. Zabieg, który przechodziła, nie był bardzo ciężki, ale lekarz powiedział, że Marysia tak wyniszczyła swój organizm, że nie była w stanie przeżyć. Więc mogłaby, mam nadzieję, ciągle tu być. Ale czy by chciała?

To bardzo trudne, bo kiedy człowiek się nad tym zastanowi, to dochodzi do wniosku, że różni ludzie w różnych momentach po prostu męczą się tym życiem. Wiele starszych osób mówi, że już się nażyło i już nie mają ochoty, apetytu na więcej.

"Marysia sygnalizowała mi, że się żegna ze światem. Mówiła o tym, że Wojtek zostanie sam"
"Marysia sygnalizowała mi, że się żegna ze światem. Mówiła o tym, że Wojtek zostanie sam"
Źródło: Archiwum prywatne Wojciecha Karolaka

Podczas rozmów na temat depresji często słyszymy, żeby uważniej patrzeć i słuchać, bo wtedy można zauważyć czyjś problem. Czy w przypadku pani Marii mówienie z uśmiechem o tym, że jest zmęczona życiem, mogło być wołaniem o pomoc?

Ona traktowała nas bardziej poważnie niż my ją i po prostu informowała o swoich uczuciach.

Miała w sobie też jakąś fascynację śmiercią. Kiedy widziała w telewizji nagrania z ataków terrorystycznych, to siedziała wpatrzona w ekran. To była taka niezdrowa ekscytacja, która na ogół nie towarzyszy ludziom w życiu codziennym.

Skąd to się brało?

Marysia jako mała dziewczynka była świadkiem Powstania Warszawskiego. Jej rodzice należeli do pokolenia, które nie potrafiło sobie poradzić ze straszną traumą, jaką była wojna. Później, mając dzieci, nie umieli im dać tyle miłości i czułości, ile by się chciało dać dziecku. Miała babcię, która jej to w pewien sposób rekompensowała, ale nie w pełni. Dodatkowo nie wiadomo, czy Marysia nie miała zespołu Aspergera. W przypadku Michaliny Wisłockiej [polska seksuolożka, autorka poradnika "Sztuka kochania" - red.] było to wiadome, ponieważ sama o tym mówiła. Natomiast Marysia również mogła mieć pewien rodzaj autyzmu, który sprawiał, że - na przykład - już od młodości bardzo źle czuła się w grupie. Stąd też jej niechęć do dzieci, które były rozwrzeszczane i hałaśliwe. Jednocześnie wszystkie te niedobory były również składową jej geniuszu - kojarzenia historii, żartów, jej genialnego poczucia humoru.

To, że nie chciała mieć dzieci, stało się częścią jej portretu, tak jak nieodłączny papieros. W książce napisała pani, że ta niechęć była w niej od początku - nie lubiła dzieci, kiedy jeszcze sama była dzieckiem. Nigdy potem nie zmieniła zdania i nie myślała o macierzyństwie?

Marysia była bardzo dobrym i wrażliwym człowiekiem. Rzadko spotyka się ludzi, którzy tacy są i nie potrafią w żaden sposób kombinować lub kłamać. Kiedy była mała, dzieci naśmiewały się z niej i kojarzyły się jej z zagrożeniem, ale to później nie wpływało na to, żeby nie mogła Tadzia czy Józi pogłaskać po głowie.

Natomiast dla ludzi z depresją taka wrodzona dobroć i odpowiedzialność jest bardzo trudna. Ona była odpowiedzialna za swoją mamę. Z Karolakiem też długo nie chciała wziąć ślubu, właśnie dlatego żeby po raz kolejny nie brać na siebie takiej odpowiedzialności. Myślę, że Marysia już dawno wpadłaby na pomysł, aby odejść z tego świata, gdyby nie Wojciech Karolak, którym się czule opiekowała. Może nie gotowała mu obiadków, ale wiedziała, że on jej bardzo potrzebuje.

Dodatkowo czasy jej młodości to były czasy codziennego chodzenia do knajp i popijania wielu koniaczków. Pamiętam, jak kiedyś siedziałyśmy razem w nocy w Lidzbarku Warmińskim podczas "Lidzbarskich Wieczorów Humoru i Satyry", popijając i paląc papierosy w łazience przy włączonym prysznicu, bo wtedy nie działał czujnik dymu. Powiedziała: "Zobacz, to jest taki duży festiwal, a my siedzimy tylko we dwie". Wszyscy poszli się wyspać, żeby rano dobrze wyglądać, podczas gdy kiedyś przez całą noc można było spotkać grupki siedzące ze sobą do rana. W tamtych czasach rodzina nie była na pierwszym planie, co jest ciekawe, bo to również wtedy wymagało się od kobiet buchającego zewsząd instynktu macierzyńskiego. W każdym razie Marysia mówiła o sobie i o Wojtku: "Nie uważam, żebyśmy mieli takie cudowne geny, aby się rozmnażać".

"Mało jest wydarzeń w naszym życiu, gdy tak bardzo mamy wpływ na nasz los. Człowiek sam nie ma wpływu na to, czy się urodzi. To decyzja, którą ktoś podjął za nas. Często jakiś kretyn, co nie powinien mieć dzieci, raptem je ma. Dlatego uważam, że człowiek powinien decydować, kiedy chce odejść. Jeżeli go przestaje bawić to życie, przestaje mu się podobać, to powinien mieć takie prawo".
Maria Czubaszek
Dzień dobry, jestem z kobry, czyli jak stracić przyjaciół w pół minuty i inne antyporady

Alkohol odgrywał dużą rolę w ich małżeńskim życiu.

Podejrzewam, że to był powód, dla którego Marysia - będąc przytomną kobietą - nie zdecydowała się na założenie rodziny. Wojtek Karolak sam mówi o tym, że przeżyła koszmar. Jest jedyną kobietą, którą znam, dla której mąż przestał pić i został niepijącym alkoholikiem. Chociaż ona twierdziła oczywiście, że to nie dla niej, tylko dlatego że bardzo bał się śmierci. Miała momenty, kiedy była bardzo bliska zrobienia krzywdy sobie lub jemu, bo tego było za dużo.

Pisząc o tym w książce, bardzo starałam się zrozumieć i wypunktować chorobę współuzależnienia. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego obarcza się winą osobę, która jest obok alkoholika. Jego choroba obciążała również Marysię, bo wchodziła w jej myślenie, w przeżywanie radości. Myślę, że było to szalenie traumatyczne. Każda kobieta i mężczyzna, którzy mieli z tym do czynienia, wiedzą, o czym mówię. Co więcej, bycie obok alkoholika prowadzi również do depresji, bo nie można sobie z tym poradzić. A wszystkie porady specjalistów, żeby zostawić i uciekać, są bardzo fajne i zrozumiałe, ale nie w przypadku Wojciecha Karolaka. Ja też bym go nie zostawiła, bo jest absolutnie wyjątkowym egzemplarzem. Są ludzie, których się nie zostawia, ponieważ bycie z nimi i obok nich przez siedemdziesiąt procent czasu jest cudowne, nawet jeśli reszta jest bolesna. Myślę, że Marysia też tak czuła, chociaż w pewnym momencie miała już dość – i niezwykłe jest to, że Wojtek się w końcu pozbierał.

Były też momenty, których nie opisałam w książce, ale o nich wiem. Między innymi takie, gdy Wojtek jeździł na różne odwyki, żeby pokazać, że robi coś ze swoją chorobą, a Marysia odwiedzała go tam w stanie wskazującym, żeby go pocieszyć. Dwoje nieporadnych dorosłych dzieci.

"Gdybym się dowiedziała, że mam żyć wiecznie, tobym się chyba od razu zabiła. Bo moim zdaniem życie to jest tak nudna sprawa i tak nieciekawa, że naprawdę przy życiu trzyma mnie myśl, że któregoś dnia na pewno skończy się konieczność płacenia czynszu".
Maria Czubaszek
"Dzień dobry, jestem z kobry, czyli jak stracić przyjaciół w pół minuty i inne antyporady"
"Zajączka, to jest ktoś taki, kto wychodzi za Zająca"
"Zajączka, to jest ktoś taki, kto wychodzi za Zająca"
Źródło: Archiwum prywatne Wojciecha Karolaka

Biorąc pod uwagę wszystkie dramatyczne i traumatyczne doświadczenia, o których rozmawiamy, i patrząc na osobę, którą znaliśmy z ekranu - uśmiechniętą, charyzmatyczną, inteligentną i dowcipną - kim tak naprawdę była Maria Czubaszek?

Odpowiedź jest chyba tylko jedna: była "Zajączką". A "Zajączka", to jest ktoś taki, kto wychodzi za Zająca. Wojtek wymyślił sobie, że jest zającem, ponieważ nie zależało mu na wielu rzeczach, na których nie zależało innym ludziom – że jest niepewny siebie, czego nie należy mylić z brakiem własnej wartości. Ale on siedzi sobie za kapustą i nie musi się z nikim specjalnie spotykać i nic męczącego robić. "Zajączka" też tak miała, ponieważ była niesamowicie krucha, wrażliwa i wszystkim się przejmowała. Natomiast, zdaniem Wojtka Karolaka, zające mają też to do siebie, że jeśli już się wkurzą i wybiegną zza swojej kapusty, to lecą przed siebie brawurowo, z długopisem na czołg. Jako "Zajączka" miała też coś, co Wojtek nazywa buńczucznością - skłonność do łamania tabu, drażniło ją kołtuństwo i dlatego wbijała nam szpile. Później płakała, bo przeżywała, kiedy nazywano ją przez to "zgniłą śliwką w koszyku dobrych owoców".

Miałam przy niej takie momenty, kiedy specjalnie mówiłam różne rzeczy, aby zobaczyć, co odpowie. Pewnego razu zapytała, nad czym pracuję, a ja pisałam wtedy książkę, w której wiele wywiadów Agnieszki Osieckiej składałam w jeden. Wiedziałam, że wyjdę na idiotkę, ale specjalnie po to, żeby zobaczyć jej reakcję, odpowiedziałam, że piszę wywiad z Osiecką. A wtedy ona: "Coś mnie ominęło?". Chodziło jej oczywiście o to, że nie słyszała o zmartwychwstaniu Agnieszki Osieckiej.

Ludzie genialni, a ona takim człowiekiem dla mnie była, są po prostu kosmitami nie z tego świata. Paradoks polega na tym, że wyglądają zupełnie zwyczajnie i dopiero kiedy odchodzą, tęsknota za nimi uświadamia nam, co straciliśmy.

Czego najbardziej po niej brakuje?

Wydaje mi się, że Czubaszkolubom bardzo brakuje jej dzisiaj w przestrzeni publicznej. Tak ładnie potrafiła śmiać się z naszych społecznych przywar i z głupot, które wyczyniamy w pędzie do zbiorowego szaleństwa, jak morsowanie, bieganie czy "gotowanie na ekranie". Potrafiła to wszystko pięknie spointować. Zawsze, kiedy coś powiedziała, to w pewien sposób "zawieszałam" się na jej frazie. Było mi lżej, że ktoś umiał coś przytomnie skomentować. Było raźniej słyszeć tak potrzebny nam wszystkim głos zdrowego rozsądku.

Violetta Ozminkowski-Daukszewicz, autorka książki "Maria Czubaszek. W coś trzeba nie wierzyć"
Violetta Ozminkowski-Daukszewicz, autorka książki "Maria Czubaszek. W coś trzeba nie wierzyć"
Źródło: Archiwum prywatne Violetty Ozminkowski-Daukszewicz

A co by powiedziała, gdyby mogła przeczytać Pani książkę?

Nie przeczytałaby.

Wojtek mówił mi, że książki, którą napisał z Arturem Andrusem, też nie przeczytała. Myślę, że i tym razem machnęłaby ręką. Powiedziałaby: "O mnie? Jak o mnie, to są wszystko głupoty".

Nie poznałam nikogo w moim życiu, kto miałby większy dystans do siebie niż ona.

Czytaj także: