"By stworzyć demokrację, trzeba się dogadać" - powiedział niedawno w wywiadzie dla "Polityki" Grzegorz Ekiert, politolog z Harvardu. W Magazynie świątecznym "Gazety Wyborczej" Jakub Majmurek, jakby w odpowiedzi, oświadcza: "to PiS musi się posunąć". Ale co zrobić, jeżeli tylko jedna strona musi się posunąć? Wtedy przecież nie ma mowy o dogadaniu, a w Polsce nikt nie chce się posunąć.
PiS nie widzi powodu, żeby się posuwać, bo sądzi, że ma za sobą większość wyborców i wszystkie narzędzia władzy: od propagandy po wojsko i policję. Opozycja zaś ruszyć się nie ma zamiaru, bo pamięta wszystkie krzywdy poniesione z rąk władzy, wszystkie obelgi, drugie sorty, zdradzieckie mordy i kłamstwa publicznej telewizji. Pamięta i pyta: to my po tym wszystkim mamy ustępować? Kampania prezydencka te złe uczucia tylko spotęgowała. Ktokolwiek wygra, o dogadanie będzie bardzo trudno, a publicystyka obu stron tego nie ułatwia.
No i trzeba w końcu powiedzieć bez udawania: siła PiS-u polega na tym, że większość Polaków jest konserwatywna. Przede wszystkim konserwatywna obyczajowo. Jest to gatunek konserwatyzmu silnie podszyty hipokryzją. Polacy tolerują odstępstwa, zdrady, skoki w bok, aborcje i inne łamania surowych na oko reguł, ale bardzo nie lubią, żeby o tym głośno mówić. Można, co najwyżej, dać do zrozumienia, mrugnąć okiem, pozwolić sobie na żarcik przy niedzielnym obiadku, byle nie wprost i nie otwarcie.
I przyczyną nie jest tylko terror Kościoła. Taki jest obyczaj. Za socjalizmu w kręgach władzy o zależności od Związku Radzieckiego mówiło się w ostrożno-żartobliwy sposób, tak żeby nie dać się złapać za słowo, dziś w tym samym tonie mówi się o skłonnościach homoseksualnych proboszcza albo opilstwie biskupa.
Wiele lat temu w Nowym Jorku kierowałem polską gazetą inteligencko-postępową i razem z całą prasą wychodzącą w Ameryce relacjonowaliśmy skrupulatnie wybuchające właśnie afery seksualne wśród tamtejszego kleru. I wtedy, pamiętam to dobrze, polska sprzątaczka powiedziała do mnie: "Panie redaktorze, po co ten hałas, przecież z księdzem to nie grzech". Była w tym rezygnacja w obliczu ludzkich słabości, siły tradycyjnej obyczajowości i potęgi Kościoła. Ale było też i przekonanie, że nieuchronną zmianę aplikować należy krok po kroku. Co bardziej rozgarnięci przywódcy komunistyczni przestrzegali przed awanturnictwem i uczyli, że nie wolno "przeskakiwać etapów".
Młodzi gwałtownicy z prawej i lewej strony zdają się o tym nie pamiętać. Ci ze strony lewej nie mogą pogodzić się z tym, że nie jest u nas jak w Holandii, a najlepiej, żeby było jak w Berlinie: "socjal", związki partnerskie i tanie mieszkania na wynajem. Ci z prawej nienawidzą "pedałów", błogosławią 500+, odziani w odzież patriotyczną, popijając piwo oddają się marzeniom o mocarstwowej Polsce, która nie istnieje od kilkuset lat.
Ci z lewej strony ucieszyli się, że przez 30 lat w Polsce udało się budować, mimo różnych przeszkód, liberalną demokrację i zapracować na tytuł prymusa transformacji wśród wschodnioeuropejskiego zacofania. Ci z prawej pielęgnowali w sobie poczucie upokorzenia z powodu urojonych i prawdziwych krzywd doznanych od liberałów. Zarówno krzywd materialnych, ale przede wszystkim moralnych, jak to się dziś mówi - godnościowych.
Ci ze strony liberalno-postępowej lekceważyli ten ból, a ci z konserwatywnej poszli za partią i politykiem, który ten ból najpierw dostrzegł, a potem z roku na rok, coraz cyniczniej i coraz skuteczniej, politycznie eksploatował.
W tekście, na który powołuję się na początku, Majmurek prezentuje też tezę, że w Polsce przez ostatnie 30 lat rządzili konserwatyści ("Trzecia RP jest bowiem tworem w głównej mierze różnych odłamów prawicy"). Stwierdza też, że Jarosław Kaczyński tylko udaje, że całe swe polityczne życie walczył z systemem. Wedle Majmurka Kaczyński jest w istocie dzieckiem systemu, a nie żadnym antysystemowcem. Kaczyński oczywiście jest dzieckiem systemu, bo od 30 lat żyje z dotowania partii politycznych przez państwo. Ten system bez wątpienia sprzyja powstawaniu kasty zawodowych polityków, ale należą do niej obok Kaczyńskiego, także Miller albo Michał Kamiński. Zalety i wady tego systemu to temat osobny i zostawiam go na inną okazję.
Z tego, że Kaczyński jest dzieckiem systemu nie wynika jednak, że konserwatyści rządzili Polską przez ostatnie trzy dekady. Odwrotnie, sądzę, że z krótkimi przerwami trwał tu proces intensywnego nawracania konserwatywnego społeczeństwa na wartości liberalne. Coś na kształt rozłożonego na raty chrztu Polski na liberalizm i postępowość. Wycwaniony przez lata różnych opresji polski naród wybierał z tego zestawu to, co mu odpowiadało, a co nie odpowiadało - odrzucał. I tak to trwało we względnej równowadze przez 30 lat. Aż nastał PiS i oznajmił: "koniec z mięczakowatością - albo, albo".
Od roku 2015, kiedy prezydentem wybrany został Duda, trwał konsekwentny wysiłek, aby powstrzymać i cofnąć liberalne zmiany. I polityczne, i obyczajowe. Jednak społeczeństwo się zmieniło, przyszło nowe pokolenie, młodzi myślą inaczej niż starzy, koło historii toczy się dalej, chociaż wolniej. Stąd dramatyczne nawoływania po obu stronach barykady. "Najważniejsze wybory od 30 lat". Albo: "Stawką jest dokończenie reform, na które naród daremnie czekał od lat" i "Ratujmy jego chrześcijańską duszę".
Czasy są rzeczywiście dramatyczne. Tyle że nasz dramat rozgrywa się niejako na marginesie innego dramatu, przeżywanego przez świat zachodni. Jest to dramat bezsilności wobec pierwszej od dziesięcioleci epidemii, która zachwiała pewnością siebie i poczuciem bezpieczeństwa Zachodu.
A jeśli chodzi o chrześcijańską duszę, to wydaje mi się, że nie polska prawica ją uratuje, i nie biskup Jędraszewski, ale ciągle żywe, przynajmniej u części ludzi poszukiwanie sensu własnego istnienia. Poza pragnieniem władzy, majątku i znaczenia.
PS. Ci, którzy doczytali ten tekst do końca, niech zgadną, na kogo głosowałem.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24