Nowelizacja ustawy o dostępie do informacji publicznej przeszła w Sejmie nieoczekiwanie i wywołała nieoczekiwaną reakcję. Nawet marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna nie za bardzo wierzył, że ustawa została przyjęta w takim kształcie. Jednak przyglądając się procesowi legislacyjnemu, który jej towarzyszył staje się jasne, że inaczej chyba nie mogło być.
Chodzi o nowy przepis ograniczający dostęp do informacji publicznej ze względu na "ochronę ważnego interesu gospodarczego państwa" w przypadku, gdyby osłabiałoby to pozycję państwa w negocjacjach (np. umów międzynarodowych lub w ramach Unii Europejskiej) oraz by chronić interesy majątkowe państwa w postępowaniach przed sądami czy trybunałami, który przyjęto w piątek wieczorem - w ostatnich godzinach ostatniego posiedzenia Sejmu IV kadencji.
Posłowie głosowali wtedy nad senacką poprawką nad nowelą ustawy, ale zabrakło głosów, by ją odrzucić. Co ciekawe nowela przypomina inny przepis, który był w rządowym projekcie skierowanym do Sejmu, ale - pod naciskiem organizacji pozarządowych oraz PiS i SLD - został wykreślony przez posłów pracujących nad ustawą w podkomisji. Poprawkę w izbie wyższej parlamentu zgłosił "rzutem na taśmę" senator PO - Marek Rocki, po tym, jak Sejm sporny przepis już raz wcześniej odrzucił. Nowego prawa broni premier. Jarosław Kaczyński uważa natomiast, że to "radykalne uderzenie w polską demokrację".
Kaganiec?
Eksperci są zgodni, że nowelizacja spowoduje brak kontroli nad działaniami państwa. W myśl przyjętych przepisów jeśli władza uzna, że jakichś informacji podać nie chce, to nie musi tego robić. Zarówno premier, jak i wicepremier z nowego prawa są zadowoleni. - Jestem przekonany do tych zapisów i chodzi tutaj nie o interes władzy, tylko o bardzo delikatne i czułe miejsce - zapewnia premier Tusk. Wtóruje mu wicepremier Waldemar Pawlak. - To jest prosta i zwyczajna pragmatyka - uważa szef ludowców.
Ale opozycja jest innego zdania. - W istocie chroni Rychów i Zbychów, bo to oni będą mogli dzisiaj kręcić lody i nikt nie będzie mógł tego sprawdzić - podkreśla europoseł PJN Marek Migalski.
Dziwny tryb
Ustawa nie miała szczęścia legislacyjnego. Nad treścią przepisów debatowano na posiedzeniach sejmowej Komisji Administracji i Spraw Publicznych, bez udziału organizacji pozarządowych. Te nie wiedzą dlaczego. - Przewodniczący komisji minister Biernacki nie wpuszczał nas na posiedzenia komisji - przyznaje Krzysztof Izdebski, ekspert Stowarzyszenia Liderów Lokalnych Grup Obywatelskich. Jednak aktywiści dostali się na posiedzenie i nagrali głosowania swoją kamerą.
Sposób głosowania, jaki zarejestrowali, przyprawia o zawrót głowy. Posłowie nie mogli się doliczyć głosów, a samo głosowanie było powtarzane trzy razy. Aktywiści są zdania, że to nie przypadek. - Dwie osoby, które liczyły głosy nie mogły się zgodzić i to był czas na zebranie posiłków, żeby odrzucić niewygodne przepisy - twierdzi Izdebski.
W Sejmie też najpierw sporny przepis został odrzucony, po to, żeby w ostatni piątek rzutem na taśmę go przyjąć. Senator PO Marek Rocki, który zapis zgłosił, zarzuca opozycji i organizacjom pozarządowym niezrozumienie tematu. Teraz wszystko w rękach prezydenta.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24