To błędne koło. Zainteresowanie szczepieniami dzieci w Polsce jest niewielkie, Ministerstwo Zdrowia zamówiło więc zaledwie 4 tysiące preparatów przeciw COVID-19 dla osób poniżej 12. roku życia. Problem ze zdobyciem szczepionek mają nawet ci, którzy naprawdę chcieliby zabezpieczyć dzieci. Najmocniej zdeterminowani jeżdżą do innych miast i… zainteresowanie jeszcze bardziej maleje. Efekt jest "dramatyczny".
Piotr z Warszawy: - W całym mieście nie ma szczepionki dla dzieci.
Anna z Częstochowy: - Nie znalazłam szczepionki ani w mieście, ani w okolicach.
Dominika z podwarszawskiego Piaseczna: - Od dwóch miesięcy próbuję znaleźć miejsce do zaszczepienia dziecka.
To rodzice, którzy odezwali się do nas po publikacji tekstu na temat problemów z dostępnością bezpłatnych szczepionek przeciwko COVID-19.
Od początku 2025 roku w wielu miejscowościach nie było ani jednego wolnego terminu na szczepienie przeciwko COVID-19. Równocześnie około czterystu tysięcy preparatów dla dorosłych leżało w magazynach Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych. W tvn24.pl opisałyśmy, jak do tego doszło.
I wtedy okazało się, że problemów ze szczepieniem dzieci jest jeszcze więcej niż w przypadku dorosłych. Dlaczego? I czy tę tendencję da się odwrócić?
Dominika z Piaseczna - po dwóch miesiącach poszukiwań - znalazła szczepionkę dla swojego dziecka ponad 30 km od domu. W Ożarowie Mazowieckim.
- Szczepimy się od początku, cała rodzina przyjęła komplet dawek - opowiada. - Dla siebie znaleźliśmy szczepionki jeszcze w 2024 roku w jednej z warszawskich aptek. Ale dla syna kompletnie nie było miejsc. Zdążył już przejść trzy infekcje, ale na szczęście w tym sezonie nie złapał COVID-19.
Dominika chciała go zaszczepić, by chłopca chronić przed chorobą. I dlatego zdecydowała się ostatecznie pojechać do Ożarowa.
Okazuje się, że takich rodziców w Polsce jest niewielu. Tak jakby niemal pięć lat po pierwszych lockdownach Polacy i Ministerstwo Zdrowia już nie uważali COVID-19 za żaden poważny problem.
Jak zła jest sytuacja?
Dzieci, które mogłyby skorzystać z bezpłatnej dawki przypominającej szczepionki Moderny - a więc tych, które skończyły pół roku i mają mniej niż 12 lat - jest według szacunków GUS ponad 3,8 miliona. Z danych Ministerstwa Zdrowia wynika, że do 11 lutego preparat przyjęło… 368 osób.
I nie, nie zgubiłyśmy słowa "tysięcy".
Pytamy dr. hab. Tomasza Dzieciątkowskiego, wirusologa z Katedry i Zakładu Mikrobiologii Lekarskiej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, czy to informacja, która go niepokoi. - To jest informacja dramatyczna - odpowiada ekspert bez chwili wahania. - Świadczy o niewiedzy i niedoinformowaniu naszego społeczeństwa.
Co na to wszystko Ministerstwo Zdrowia?
A tygodnie mijały...
Korespondencję z Ministerstwem Zdrowia na temat problemów z dostępnością bezpłatnych szczepionek przeciwko COVID-19 prowadziłyśmy od 3 lutego.
Resort wykazywał się w tej sprawie sporą opieszałością.
10 lutego uznałyśmy, że nie możemy dłużej czekać - opublikowałyśmy w tvn24.pl nasz tekst. Część niezbędnych informacji udało się nam zdobyć inną drogą, m.in. w Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych (RARS), która odpowiada za przechowywanie szczepionek.
Komplet odpowiedzi otrzymałyśmy dopiero 19 lutego. Ta data nie jest przypadkowa i ma znaczenie dla tych, którzy chcieliby się zaszczepić bezpłatną szczepionką kupioną za pieniądze podatników, a nie komercyjnym preparatem dostępnym od ręki za około 500 złotych.
Otóż dopiero 19 lutego resort zdrowia mógł odpisać na nasze pytanie: "Obecnie szczepionki są dostępne u centralnego dystrybutora. Każdy punkt szczepień ma możliwość zamówienia szczepionki, które na bieżąco są dostarczane bezpośrednio do punktów szczepień na terenie całej Polski" (podkreślenie - red.).
Co było wcześniej? Wcześniej zwrot "na bieżąco" byłby zwyczajnie nieprawdziwy.
Już 10 lutego wykazałyśmy, że od początku 2025 roku szczepionki zamiast ratować zdrowie Polaków, leżały w chłodniach w magazynach RARS. Leżały, bo trwała dopiero obowiązkowa procedura przetargowa, by wyłonić firmę rozwożącą preparaty po kraju.
Co ważne: dystrybucja szczepionek do podmiotów leczniczych i punktów szczepień ruszyła dopiero 18 lutego. To oficjalna informacja, jaką dostałyśmy z RARS. Oznacza, że przez przeszło siedem tygodni łańcuch dostaw był przerwany. Stąd brały się problemy dorosłych. A co z dziećmi?
Z katarem do dziadków
Dorośli mogli się szczepić już pod koniec października. Dzieci - dopiero z końcem listopada i je też dotknął problem zerwanego wraz z końcem 2024 roku łańcucha dostaw. Ale nie tylko.
Zacznijmy od tego, że Ministerstwo Zdrowia w korespondencji z naszą redakcją w ogóle nie odnosi się do kwestii transportu. Na nasze pytanie, z czego wynikały problemy z dostępnością, urzędnicy odpowiadają:
... punkty szczepień, które mogą realizować szczepienia nie zamawiają szczepionek. Należy zauważyć, że od początku roku wpłynęły zamówienia z 948 punktów szczepień, z czego tylko 152 punkty to były przychodnie.biuro prasowe Ministerstwa Zdrowia
Obok tematu. Ale to ostatnie zdanie jest ważne w kwestii szczepienia dzieci poniżej 12. roku życia. Dzieci mogą być bowiem szczepione tylko w przychodniach.
Każda przychodnia POZ ma prawo zgłosić do RARS zapotrzebowanie na szczepionkę Spikevax JN1 Junior. Z informacji Ministerstwa Zdrowia wynika, że to zakupiło jedynie 4 tysiące dawek.
Szczepionek jest więc mało, przychodnie ich nie zamawiają, a dzieci nie otrzymują dawki przypominającej. Czy to znaczy, że już nie potrzebują szczepień przeciwko COVID-19?
Gdy rozmawiamy o tym z profesorem Ernestem Kucharem z Kliniki Pediatrii z Oddziałem Obserwacyjnym Dziecięcego Szpitala Klinicznego Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego (UCK WUM), jego lecznica jest przepełniona chorymi na grypę. To ta choroba zajmuje też wielu rodziców.
- Dzieci COVID-19 przechodzą łagodnie - przyznaje pediatra. Ale zaraz dodaje: - Ten wirus to teraz problem grup ryzyka. Konkretnie osób starszych i ze współchorobowością.
Te osoby zaś często znajdują się w otoczeniu dzieci - od początku pandemii zachęcano rodziców do szczepienia najmłodszych właśnie w trosce o dziadków. Przy dawce przypominającej ten argument przestał jednak działać.
- Rzeczywiście w większości przypadków dzieci COVID-19 przechodzą łagodnie, często z objawami kataralnymi. I rodzice, którzy zabierają dzieci z tym rzekomo niewinnym katarkiem do dziadków, ryzykują ich zdrowiem. Nie testują dzieci, więc nawet nie wiedzą, na co chorują, a infekcja wygląda niegroźnie. Tymczasem dziadkowie, którzy zwykle są obarczeni jakąś wielochorobowością, mają nadciśnienie, kłopoty z sercem czy płucami, mogą przechodzić chorobę dużo ciężej - podkreśla dr hab. Tomasz Dzieciątkowski.
To się więc przez ostatnie pięć lat nie zmieniło.
Choroba łagodna, powikłania koszmarne
Profesor Ernest Kuchar nie dziwi się, że tak niewielu rodziców zaszczepiło dzieci przeciwko COVID-19. - Kiedy w sierpniu i wrześniu wiele osób chorowało, to szczepionek nie było. Przyszły spóźnione, musztarda po obiedzie. Państwu te szczepienia w tym roku zupełnie nie wyszły. Trudno o motywację do szczepienia już po zachorowaniu. Motywację mogą mieć jeszcze osoby starsze, które każdą infekcję mogą przejść ciężko, ale nie rodzice ogólnie zdrowych dzieci - ocenia.
Prof. Kuchar przypomina, że to element szerszego problemu ze szczepieniem dzieci. - Motywacji, by szczepić je przeciwko grypie, też dotąd w Polsce nie było. Wyszczepionych jest średnio 1 procent dzieci, czyli co setne dziecko. I trudno coś tu zmienić. A akurat grypa w pierwszych latach życia powoduje poważne powikłania w bliższej i dalszej przyszłości: drgawki gorączkowe, sporadycznie zapalenie mózgu, neuropatie, czy encefalopatię z zaburzeniami świadomości - wylicza.
Według danych resortu zdrowia przeciw grypie zaszczepiło się w tym sezonie niespełna 1,7 miliona osób, w tym nieco ponad milion seniorów (to osoby powyżej 65. roku życia). Rekomendowany przez Światową Organizację Zdrowia poziom wyszczepialności w grupach ryzyka powinien wynosić 75 proc. Jednak w Polsce zainteresowanie tymi szczepieniami jest znikome. Choć i tak większe niż w przypadku COVID-19 - bo w jego przypadku tę ostatnią dawkę przypominającą przyjęło tylko około pół miliona obywateli.
Zdaniem dr. Dzięciątkowskiego na niesłuszne przekonania, że COVID-19 zupełnie nie zagraża dzieciom, nakładają się nieprawdziwe stwierdzenia, że szczepionki są niewystarczająco przebadane, by podawać je dzieciom. - To oczywiście bzdura. Owszem, w większości przypadków ta choroba przebiega łagodniej. Natomiast niestety należy pamiętać o tym, że wśród dzieci występuje prawie tak samo często jak wśród dorosłych coś, co nazywamy zespołem long covid. To liczne powikłania rozłożone w czasie, ale występujące również u pacjentów, którzy chorowali łagodnie czy nawet bezobjawowo - komentuje wirusolog.
Jakie to powikłania? Od tzw. mgły mózgowej i problemów z funkcjami poznawczymi, przez szybką męczliwość, wypadanie włosów, po problemy z układem sercowo-naczyniowym.
Dr Dzieciątkowski: - Zespół long covid może dotyczyć prawie każdego układu, jaki istnieje w ludzkim organizmie. Niestety. I myślę, że to są rzeczy, przed którymi rodzice powinni chcieć chronić swoje dzieci. Zawsze gdy ktoś mnie pyta, czy warto się szczepić, skoro choroba przebiega łagodnie, odpowiadam pytaniem: a jest jakaś choroba, na którą warto zachorować? - komentuje. I dla pewności podkreśla: - Odpowiedź brzmi "nie". W związku z tym, jeżeli jest możliwość zabezpieczenia się przynajmniej w jakimś odsetku przed danym zakażeniem, to warto to robić.
Profesor Kuchar o zachęcaniu do szczepień: - Widzę tu ważną rolę lekarzy. Dobre relacje z rodzicami, z pacjentami sprawiają, że możemy ich do wielu rzeczy przekonać. Widocznie mało kto zadaje sobie tyle trudu - komentuje gorzko.
Gdy szczepionki się przeterminują
Profesor Kuchar zwraca nam uwagę na kolejny problem związany ze szczepieniem przeciwko COVID-19. - Zamawiający słyszą, że RARS nie chce wozić pojedynczych szczepionek, a szczepionki wydawane są w opakowaniach wielodawkowych. Rozumiem, koszty transportu - zastrzega. - Natomiast stwarza to barierę dla mniejszych miejscowości i pojedynczych pacjentów. Do tego nie ma zwrotów: jeśli ktoś się pomyli, to nie ma wyjścia, ma zapchaną lodówkę. Słyszałem, że w pobliskiej przychodni trzy czwarte szczepionek lądowało w zlewie.
Z komunikatu na stronie RARS wynika, że trzeba zamówić minimum 10 ampułek w przypadku szczepionek dla dorosłych i co najmniej 20 ampułek preparatu dla dzieci.
I to właśnie kolejne kwestie, które próbowałyśmy ustalić w Ministerstwie Zdrowia od 3 lutego:
- Jaki jest termin ważności szczepionek?
- Kto je zutylizuje?
Dziś już wiemy, że odpowiedzi mają wpływ na problemy z dostępnością. Dlaczego? Bo szczepionki mają termin ważności "przypadający między majem a lipcem 2025 roku". Krótki. A - jak informuje MZ - za utylizację zapłaci podmiot, u którego będą szczepionki w momencie upływu terminu ważności. Punkty szczepień - poradnie, apteki - nie chcą być tymi miejscami.
Do tego aptekarze przekonują, że i bez kwestii utylizacji cały system szczepień niespecjalnie im się kalkuluje. - Po naszej stronie są koszty gazików, plastrów, płynów do dezynfekcji, abonament za wywóz odpadów i pracownik, który w tym czasie obsługuje pozostałych pacjentów - wylicza właścicielka apteki na Mazowszu.
Poradnie też są niechętne zamawianiu większej liczby preparatów. Już w grudniu prof. Agnieszka Szuster-Ciesielska z Katedry Wirusologii i Immunologii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie pisała o tym problemie. Wedle jej relacji w Krakowie rodzice mieli słyszeć o brakach kadrowych i słabym zainteresowaniu. I jak pisze wirusolożka: "Aby zaszczepić swoje dzieci, rodzice muszą się organizować w grupy 20-osobowe".
Pięć lat później Polacy się nie boją
Ministerstwo Zdrowia przekazało nam jeszcze jedną informację: "Podjęliśmy też działania, aby kupić szczepionki na kolejny sezon".
W świetle powyższych danych kluczowe zdaje się być jednak pytanie: czy w kolejnym sezonie Polacy w ogóle będą chcieli się jeszcze szczepić przeciw COVID-19?
- Jasno powiedzmy: inaczej organizuje się szczepienia w czasie pandemii, kiedy właściwie wszyscy tych szczepień potrzebują, są to masowe akcje, a inaczej w czasie, kiedy pandemii już nie ma - zaznacza prof. Kuchar. - Ja myślę, że szczepionka przeciwko COVID-19 powinna trafić już normalnie do aptek, jak szczepionka przeciwko grypie.
- Gros ludzi uważa, że pandemia się skończyła. To nie jest prawda - podkreśla z kolei dr hab. Dzieciątkowski. I przypomina: - Formalnie jedyna osoba, która może znieść stan pandemii, to dyrektor generalny Światowej Organizacji Zdrowia. A on tego nie zrobił. W 2023 roku WHO wydało komunikat, że COVID-19 przestał stanowić zagrożenie dla systemu zdrowia publicznego na świecie. Ale to nie jest równoznaczne ze zniesieniem stanu pandemii. Ona formalnie trwa i wciąż zagraża.
Tymczasem mamy w Polsce zdrowotne błędne koło: zainteresowanie szczepieniami jest niewielkie, więc ministerstwo zamawia mało preparatów, po czym szczepionki stają się trudno dostępne, więc nie mogą ich zdobyć nawet ci, którzy chcieliby się zaszczepić i… zainteresowanie staje się jeszcze mniejsze.
Jak to przerwać?
- Edukacja, edukacja i jeszcze raz edukacja - przekonuje dr hab. Dzieciątkowski. I nie kryje rozczarowania faktem, że nowy przedmiot edukacja zdrowotna, który miał być poświęcony również szczepieniom, będzie od września w szkołach nieobowiązkowy.
- Przeciwko tym lekcjom protestowały między innymi ruchy antyszczepionkowe czy ruchy, nazwijmy je oględnie, denialistów rozumu. Ludzie, którzy uważają, że można leczyć się wlewami z witaminy C i suplementami diety - przypomina Dzieciątkowski. I zaraz podkreśla: - Nie można. Ale właśnie dlatego dzieci w zakresie zdrowia należy edukować od szkoły podstawowej. Jeśli będziemy mieli racjonalną, opartą o naukę edukację, to tego typu środowiska stracą pożywkę. Kolejne pokolenia będą lepiej wyedukowane, odporne na dezinformację. Będą się szczepić. A zawsze lepiej jest zapobiegać, niż leczyć.
Jaki jest termin ważności szczepionek?
Kto je zutylizuje?
Autorka/Autor: Justyna Suchecka, Maria Mikołajewska / a
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Adobe Stock