Skoki narciarskie oglądaj w Eurosporcie oraz w HBO Max
Dla Kota, jak sam się śmieje, niedawna rywalizacja na Skoczni im. Adama Małysza była jak podróż wehikułem czasu do 2017 roku i jego najlepszych lat w karierze. Wówczas także stawał na podium międzynarodowej rywalizacji, wtedy nawet trzykrotnie w Pucharze Świata.
Od ostatniego "pudła" indywidualnych konkursów najwyższej rangi (czy to Pucharu Świata, czy LGP) zawodnika urodzonego w Limanowej minęło... ponad osiem lat. Dokładnie 2926 dni, jakie dzieliło 12 sierpnia 2017 roku i 2. miejsce w Letniej Grand Prix w Courchevel oraz 16 sierpnia 2025 roku i sobotnią wygraną w Wiśle.
Wieczność.
Tylko wspomnienie
Tamte czasy, sezon 2016-2017 zakończony na rewelacyjnym 5. miejscu w Pucharze Świata, mogły z biegiem lat wydawać się rzewnym wspomnieniem. Przez kolejną niemal dekadę Polak uzbierał w walce o Kryształową Kulę w sumie 381 punktów.
Dla porównania w życiowym sezonie miał ich 985. Znów przepaść.
Wszystkie te lata spędził właściwie na ciągłych startach pomiędzy kadrą A i B, światową elitą Pucharu Świata i zapleczem Pucharu Kontynentalnego.
Niespodziewana radość
Dlatego też ten triumf, po tylu latach tak ciężkiej, często pozbawionej efektów pracy i tak wielu zakrętach, z których wielu sportowców być może w ogóle już by nie wyszło, smakował tak wyjątkowo.
- Przede wszystkim to było niespodziewane uczucie. Nie ukrywałem po zawodach, że raczej nie miałem takiego nastawienia, że te skoki treningowe pozwolą walczyć o najwyższe miejsca. Dlatego te emocje, dużo radości takiej niespodziewanej, oczywiście były. Ale też przy tym poczucie ulgi, że ta praca, którą wykonujemy, która nie jest łatwa, która nie przynosi łatwych efektów, mimo wszystko pokazała, że to idzie w dobrym kierunku - ocenia w rozmowie z TVN24+ brązowy medalista olimpijski w drużynie z 2018 roku z Pjongczangu.