Co takiego ktoś - bo ktoś tym wszystkim musiał sterować - miał na myśli, że w ten sposób, a nie inny, to postępowanie przebiegało? - zastanawiał się w "Jeden na jeden" w TVN24 Sebastian Kościelnik, kierowca seicento, został uznany za winnego wypadku z udziałem ówczesnej premier Beaty Szydło. Śledczy wracają do tej sprawy z 2017 roku. - Jest bardzo wiele pytań, bardzo wiele niewiadomych i nie ma żadnej na to odpowiedzi, więc mam nadzieję, że teraz w końcu zostanie to wszystko szczegółowo wyjaśnione - powiedział.
W częściowym raporcie dotyczącym działań prokuratury z czasów rządów PiS stwierdzono, że postępowanie dotyczące wypadku kolumny rządowej Beaty Szydło, do którego doszło w 2017 roku w Oświęcimiu, "ukierunkowane było na udowodnienie z góry przyjętej tezy". Śledczy wracają do sprawy, zapowiadając "rozpatrzenie zachowania prokuratorów pod kątem odpowiedzialności karnej".
Sebastian Kościelnik, kierowca seicento, który został uznany za winnego, ale sąd warunkowo umorzył postępowanie na rok próby, był we wtorek gościem "Jeden na jeden" w TVN24. Pytany, czego oczekuje po wznowionym postępowaniu, przyznał, że chciałby się dowiedzieć, "dlaczego w ten sposób to postępowanie w prokuraturze było prowadzone".
- Dlaczego prokuratura umorzyła wątek odpowiedzialności innych kierowców? Dlaczego nie wszczęli w ogóle postępowania w sprawie przekroczenia uprawnień? Jest bardzo wiele pytań, bardzo wiele niewiadomych i nie ma żadnej na to odpowiedzi, więc mam nadzieję, że teraz w końcu zostanie to wszystko szczegółowo wyjaśnione. Co takiego ktoś - bo ktoś tym wszystkim musiał sterować - miał na myśli, że w ten sposób, a nie inny, to postępowanie przebiegało? - powiedział Kościelnik.
Gość Agaty Adamek wspomniał też o "jednym funkcjonariuszu BOR (Biura Ochrony Rządu), który przyznał, że składali fałszywe zeznania w całej tej sprawie" w 2022 roku, czyli pięć lat po wypadku.
- Jeżeli chodzi o innych uczestników, byłych funkcjonariuszy BOR, mam nadzieję, że też pójdą za ciosem i w końcu nie będą mieli obaw z uwagi na władzę, która była wówczas, i powiedzą po prostu prawdę, jak było - mówił Kościelnik.
"Czułem niesprawiedliwość"
Osiem lat po wypadku z udziałem Szydło śledczy znowu zajmą się sprawą. Kościelnik przyznał, że na początku był "bardzo przerażony". - Powrót do tych wszystkich wspomnień, wydarzeń, a przede wszystkim powrót do rozpraw, to nie jest zbyt przyjemna wizja. (...) Nie patrzę z optymizmem na to wszystko, jeśli chodzi o kwestie psychiczne czy emocjonalne - mówił gość TVN24.
- Patrząc na szereg nieprawidłowości, który był podnoszony w całym toku (postępowań - red.) obu instancji i na to, jaki werdykt zapadł w Sądzie Okręgowym w Krakowie, czułem jak najbardziej tę niesprawiedliwość, że jest to warunkowe umorzenie postępowania - powiedział.
Dodał, że "do tej pory jeden z uczestników nie odebrał nawiązki i nie sposób to zrobić, ponieważ nie mamy żadnego kontaktu od przeszło dwóch lat". - Nie sposób, żeby on odebrał tę nawiązkę ode mnie. Nikt nie jest w stanie ustalić, gdzie ten pan mieszka. Jest to jeden z poszkodowanych oficerów BOR-u - powiedział Kościelnik. Dodał, że ani sąd, ani policja nie są w stanie skontaktować się z funkcjonariuszem.
- Podejrzewam, że ten pan już nawet nie mieszka w Polsce. Ta nawiązka została zdeponowana jako depozyt w sądzie i oczekuje, aż ten pan sobie po prostu przyjdzie i odbierze. Po mojej stronie zostało wszystko wykonane. (...) Były już przypadki, gdzie ówczesna pani premier nie chciała tej nawiązki odebrać. Zostało to trochę naokoło zrobione, ale się udało - mówił Kościelnik.
"Sprawa została zamieciona pod dywan, jeżeli chodzi o odpowiedzialność funkcjonariuszy"
Według gościa Agaty Adamek "cała sprawa została zamieciona pod dywan, jeżeli chodzi o odpowiedzialność funkcjonariuszy publicznych, w tym przypadku policjantów, którzy brali udział w tym wszystkim".
- Jeden policjant utkwił w mojej pamięci. Był to policjant, który przewoził mnie z miejsca na miejsce. Wiem też, że jego ścieżka kariery dosyć szybko poszła w górę po całym zdarzeniu. Przekazywał mi dosyć mylne przekazy - że będę przesłuchiwany na miejscu zdarzenia, później mnie przewieźli z powrotem na komisariat. Zostawił mnie samego na około 30 minut albo nawet dłużej obok wszystkich reporterów przy miejscu zdarzenia i sobie pojechał, a ja tam stałem i czekałem - opowiadał.
Mówił też, że "trochę to trwało", zanim się nim zaopiekowano i wyszedł z samochodu. - Przenieśli mnie (z samochodu - red.) wyłącznie dlatego, że dziennikarze się pojawili i nie chcieli (funkcjonariusze - red.), żeby robić zdjęcia, że ktoś siedzi tak długo w samochodzie - dodał.
"Jest ktoś, kto stał bezpośrednio za mną"
Pytany, czy jego zdaniem jest coś, co zostało pominięte w śledztwie. Powiedział, że według niego najistotniejszą kwestią, która została pominięta, jest "kwestia świadka, który stał bezpośrednio" za nim. - Został uwieczniony na nagraniu z przedszkola, na tych płytach, które zostały połamane w dosyć niewyjaśnionych okolicznościach. To było nadłamanie w bardzo specyficzny sposób - w momencie, gdy zapis rozpoczyna się na płycie CD. Na pewno to było bardzo trudne techniczne do zrobienia, żeby ta płyta się tylko nadłamała (...) akurat w tym miejscu - mówił.
- Jest to ktoś, kto stał bezpośrednio za mną, kto do tej pory nie został ujawniony, kto do tej pory sam również się nie ujawnił. Na dobrą sprawę nie dziwię się, bo jak zobaczył, co się później dzieje w tej sprawie, zwłaszcza medialnie, to nie sposób się nie wystraszyć czegoś takiego, co mogłoby go spotkać - dodał.
"Planowałem pójść na astronomię"
Dzień po wypadku ówczesny minister spraw wewnętrznych i administracji powiedział, że to Sebastian Kościelnik jest winny. - To była najbardziej absurdalna rzecz, jaką w życiu usłyszałem, bo nie byłem nawet świadom tego, że ja się tam do czegokolwiek przyznałem. To jest też potwierdzone, że przyznałem jedynie w zeznaniach, że brałem udział w tym zdarzeniu, w tym wypadku, ale nie, że przyznałem się do winy - mówił.
- To zostało w ten sposób przeinaczone, że następnego dnia wychodzi dosyć prominentny polityk PiS-u i mówi wprost, że się przyznałem, że jestem winny. Było to bardzo, bardzo nie na miejscu z jego strony, delikatnie mówiąc - przyznał Kościelnik.
Opowiedział też, że to zdarzenie zmieniło jego życie na kilka lat, "przede wszystkim pod względem planów na przyszłość". - Planowałem pójść na astronomię, a skończyło się tym, że po trzech latach postępowania stwierdziłem, że skoro mam już trzy lata praktyki prawa, to rozpocząłem studia prawnicze, które obecnie kończę - mówił. Dodał, że po obronie pracy magisterskiej planuje rozpoczęcie aplikacji adwokackiej.
Kościelnik w PO. "Myślę, że mogłoby to mieć wpływ" na proces
Kościelniak podczas trwania procesu zdecydował się na wejście do polityki, poparcie ówczesnej kandydatki na prezydentkę Małgorzaty Kidawy-Błońskiej i zapisał się do Platformy Obywatelskiej.
- Myślę, że było to odczuwalne nawet w trakcie rozpraw, które miały miejsce. Nawet prokurator podnosił, że wstąpiłem do partii. Było to dosyć ciekawe zjawisko. W momencie, kiedy człowiek z ciekawości wstępuje do partii i nagle w trakcie teoretycznie bezstronnego procesu, który taki powinien być, zostało to wyciągnięte na światło dzienne w trakcie rozprawy, że jestem aktualnie członkiem partii - opowiedział.
Pytany, czy według niego proces mógł wyglądać albo skończyć się inaczej, odpowiedział: - Myślę, że mogłoby to mieć wpływ na to. Natomiast, czy znaczny? Wątpię. Od początku ta sprawa była kierowana tak - jak jest to w raporcie ministra sprawiedliwości - że była tylko ukierunkowana w jednym celu, żeby doprowadzić do skazania.
Kościelnik: wierzyłem w dobre intencje pani premier przez dwa tygodnie
W tym roku Kościelnik wystawił na licytację Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy list, który dostał po wypadku od ówczesnej premier Beaty Szydło. Była szefowa rządu zapewniała w nim, że jest matką dwóch synów, w podobnym do Kościelnika wieku. Kościelnik miał 21 lat, gdy doszło do wypadku. Szydło zapewniała też, że oczekuje, że sprawa zostanie potraktowana jak każde inne takie zdarzenie.
- Przez pierwsze dwa tygodnie wierzyłem w dobre intencje pani premier. Wierzyłem, że faktycznie jeżeli premier tego kraju zapewnia, że wszystko będzie transparentne i rzetelne, to pomyślałem, że dlaczego by tak miało nie być. Bardzo szybko okazało się, że jest zupełnie inaczej - mówił.
Co się działo z listem przez te lata? - List wędrował razem ze mną, gdyż zmieniałem miejsca zamieszkania. Była to taka bardzo ciekawa pamiątka. O tym liście dowiedziałem się z telewizji, że otrzymałem jakiś list. Później mi zostało zarzucone, że opublikowałem prywatny list od pani premier, a dopiero po jakiejś chwili został mi ten list wręczony osobiście, chyba od kogoś z kancelarii premiera - mówił.
- List był w ramce i wisiał w łazience w odpowiednim miejscu. To było odpowiednie miejsce do tego listu - dodał.
List został wylicytowany za 2650 złotych. - Osobiście dostarczyłem list panu, który wygrał aukcję. Pan bardzo hojnie wspiera WOŚP od wielu lat. Licytuje różne nietuzinkowe przedmioty. Takie, które są naprawdę niepowtarzalne, i stwierdził, że właśnie ten list taki jest - powiedział.
Wypadek z udziałem Beaty Szydło
Do wypadku komunikacyjnego z udziałem ówczesnej premier Beaty Szydło doszło w Oświęcimiu w 2017 roku. Samochód ówczesnego Biura Ochrony Rządu zderzył się z samochodem kierowanym przez Sebastiana Kościelnika. Kierowca seicento został uznany za winnego, ale sąd warunkowo umorzył postępowanie na rok próby.
Rozstrzygnięcie jest prawomocne. Sąd potwierdził m.in., że w momencie wypadku samochody rządowej kolumny nie miały włączonych sygnałów dźwiękowych, tym samym nie były one kolumną uprzywilejowaną. Stwierdził ponadto, że do wypadku przyczynił się kierowca Biura Ochrony Rządu.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24