Artur zapytał o leki, a poznał historię Karola. Potem nastąpiła seria niezwykłych zdarzeń, których początkiem stała się spontaniczna, prywatna zbiórka pieniędzy na rzecz nowo poznanego sąsiada.
Jeśli doświadczasz problemów emocjonalnych i chciałabyś/chciałbyś uzyskać poradę lub wsparcie, tutaj znajdziesz listę organizacji oferujących profesjonalną pomoc.
Poznali się przez przypadek, dzięki ogłoszeniu wrzuconemu do mediów społecznościowych. Karol chciał odsprzedać leki.
- Zostały jeszcze z czasów mojego pobytu w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach, gdzie trafiłem dwa lata temu po próbie samobójczej. Antydepresanty, wszystkie z ważnym terminem przydatności. Miały mnie uspokajać, ale wywoływały tylko większą agresję, a były to kolejne, które brałem. Więc tak po prostu leżały. Po pierwszych komentarzach pod postem, gdzie pisano mi rady, co powinienem zrobić, podziękowałem wszystkim za pomoc i usunąłem wpis - wyjaśnia.
Ale zanim to zrobił, zobaczył go Artur Rawicz, który poprosił o prywatną wiadomość. - Akurat był to lek, którego potrzebowaliśmy, więc mogliśmy albo umówić prywatną wizytę u lekarza tylko po to, aby ten wystawił kolejną receptę na brakujące dni, albo odezwać się do Karola, skoro akurat jakimś cudem się wyświetlił - przyznaje.
Artur zapytał o leki, a poznał historię Karola. A potem nastąpiła seria niezwykłych zdarzeń, których początkiem stała się spontaniczna, prywatna zbiórka pieniędzy na rzecz nowo poznanego sąsiada - mała orkiestra wielkiej pomocy.
Wypadek, choroba i depresja
Karol ma 30 lat. Osiem lat temu zdiagnozowano u niego stwardnienie rozsiane.
- Choroba zaczęła się już wcześniej, ale przez pół roku nie mogłem jej potwierdzić rezonansem, ponieważ w prawym ramieniu mam druty. Podczas pracy w magazynie, jeżdżąc nie w pełni sprawnym wózkiem widłowym, wpadłem w poślizg i uderzyłem w regał, co doprowadziło do wieloodłamowego złamania wyrostka łokciowego, które złożono tak zwanym zespoleniem popręgiem Webera - opowiada.
Popręg Webera to leczenie, które polega na wprowadzeniu układu, który pozwala na złożenie złamanych odłamów kości. Ta konstrukcja uniemożliwia badanie standardowym rezonansem, który mógłby doprowadzić do ekstremalnego nagrzania lub wyrwania metalowych części. Dlatego ze szpitala, do którego trafił, skierowano go do innej placówki, w której miał przejść zabieg wyciągnięcia konstrukcji, by następnie wrócić stamtąd na rezonans. Nic z tego.
Okazało się, że druty w mojej ręce popękały, a ich wyjęcie oznaczałoby łamanie kości od nowa i zakładanie nowych. Więc z tymi połamanymi drutami żyję do dziś.Karol
By pokazać różnicę pomiędzy zgięciem lewej i prawej ręki, Karol rozkłada je na boki.
W 2014 roku udało się wykonać rezonans niskopolowy - taki, którego pole magnetyczne jest mniejsze, a co za tym idzie - nie stwarza zagrożenia dla pacjentów, w których organizmie znajdują się metalowe części.
Badanie potwierdziło sclerosis multiplex, czyli stwardnienie rozsiane - przewlekłą, nieuleczalną chorobę układu nerwowego polegającą na nieprawidłowym przekazywaniu impulsów nerwowych w ciele osoby chorej, co często prowadzi do inwalidztwa.
- Było tragicznie. Nie pamiętam już dokładnie, ile to trwało, ale przez około dziewięć miesięcy nie wychodziłem z pokoju dalej niż do łazienki. Nie chciałem. Dopiero kiedy po tym czasie wróciłem do pracy, zacząłem powoli dochodzić do siebie i jakoś oswajać się z tą sytuacją. Chociaż tak naprawdę przez pierwszy rok po diagnozie ciągle to wszystko do mnie nie docierało, nie dopuszczałem do siebie myśli, że jestem chory - przyznaje.
Zwłaszcza że choroba nie zaatakowała od razu.
- Zaczęło się od oczu. Pogorszył mi się wzrok, choć jeszcze nie do takiego stopnia, jak jest dziś. Później przyszły zachwiania równowagi, traciłem koordynację ruchową, ale nawet wtedy było znośnie. Mogłem w miarę normalnie chodzić - wspomina.
Z czasem problemy zaczęły być coraz bardziej widoczne. - Zdarzało się, gdy szedłem, że ludzie na ulicy myśleli, że jestem pijany - mówi. - Na to już nic nie poradzę, bo z zewnątrz zawsze łatwo oceniać, a przecież nawet dziś, na pierwszy rzut oka, nie wyglądam jak człowiek chory - przyznaje.
Początkowo leczenie opierało się na lekach bazujących na białku wytwarzanym przez organizm, które ułatwiają obronę przed atakami na centralny układ nerwowy. Terapia ta u niektórych pacjentów może wywoływać silny ból, który - tak było w przypadku Karola - hamuje się dużymi ilościami leków przeciwbólowych.
- Dochodziłem już do kilkunastu tabletek najsilniejszej dawki bardzo mocnego leku przeciwbólowego, jakim jest ketonal. Na szczęście wtedy moja ciocia, będąc na wizycie u swojego lekarza, od pielęgniarki dowiedziała się o innej metodzie leczenia, dostępnej w Katowicach. Zaczęliśmy szukać informacji na ten temat i dowiedzieliśmy się, że chodzi o komórki macierzyste - wspomina.
Zabieg polega na przeszczepie komórek macierzystych, które zastępować mają te uszkodzone i w ten sposób leczyć choroby. - Pobrano ode mnie komórki macierzyste, a następnie, przy zastosowaniu chemii, zlikwidowano cały układ odpornościowy, po czym ponownie podano mi te pobrane komórki, co miało na celu zbudowanie nowego układu odpornościowego, ponieważ mają one umiejętność zmieniania się w każdą dowolną komórkę organizmu - tłumaczy.
Udało się, choć nie bez komplikacji, spowodowanych problemami ze znalezieniem lekarza, który wystawiłby Karolowi skierowanie na kwalifikację do zabiegu.
Usłyszałem tyle skrajnych opinii, że to aż niewyobrażalne. Część lekarzy nawet nie słyszała o tej metodzie, mój ówczesny lekarz prowadzący nie chciał się zgodzić, abym podjął takie leczenie, a jedna pani doktor powiedziała nawet, że nie wystawi mi skierowania, bo wystawiając jednej osobie, musiałaby zacząć wystawiać wszystkim.Karol
Ostatecznie otrzymał potrzebne dokumenty, a zabieg był refundowany, chociaż Karol nie ukrywa żalu, jaki czuje do pracowników służby zdrowia, którzy utrudniali mu przystąpienie do kuracji, która - jak się okazało - zmieniła jego życie.
Nowa nadzieja wśród problemów
- Po zabiegu na dwa lata wszystko się zmieniło. Zachciało mi się znowu żyć. Wtedy postanowiłem nawet założyć rodzinę - uśmiecha się.
Pojawienie się w jego życiu Agaty, która dziś jest jego narzeczoną, było szczęściem, którego się nie spodziewał. - Wcześniej moje nadzieje na posiadanie rodziny prysły wraz z diagnozą, bo uważałem, że nie będę normalną osobą, więc nawet nie ma sensu próbować. To tamten zabieg pozwolił mi odzyskać nadzieję. Z dwójki dzieci mojej narzeczonej teraz zrobiła się trójka, bo doczekaliśmy się wspólnie córki, mimo że po wyjściu ze szpitala mówiono mi, że nie będę mógł mieć własnych dzieci.
Przyznaje, że strach nigdy do końca go nie opuścił i gdy osiem miesięcy temu przyszła na świat jego córka Aleksandra, bał się, że nie będzie w stanie się nią odpowiednio zająć.
- Dziś już nie mam problemu z przewijaniem czy karmieniem, ale początkowo byłem przerażony. Nie chciałem nawet brać jej na ręce, bo miałem świadomość, że zdarzało się, że coś nieświadomie wypadało mi z rąk, bez żadnej kontroli nad sytuacją. Pierwszy raz podniosłem ją chyba dopiero w drugim miesiącu jej życia - opowiada.
Rodzina stała się jego podporą, choć często jest im naprawdę trudno. Mieszkają w dwupokojowym mieszkaniu jego rodziców, którzy przeprowadzili się do domku na ogródkach działkowych jeszcze przed chorobą syna. W jednym pokoju Karol, Agata i trójka dzieci, w drugim brat Karola.
- W piątkę mieszkamy w dużym, około 20-metrowym pokoju i muszę przyznać, że jest ciężko. Mamy trzy łóżka: nasze podwójne łóżko, jedno pojedyncze, rozkładaną sofę i jeszcze łóżeczko najmłodszego dziecka. Starsze dzieci w tym roku skończą 11 i 14 lat, a najmłodsze - roczek - opisuje.
Wcześniej razem z narzeczoną wynajmowali dla rodziny mieszkanie w Pruszkowie, ale z powodu choroby Karol od trzech lat nie może znaleźć pracy, więc musieli ograniczyć koszty utrzymania.
- Po tegorocznych podwyżkach dostaję 1280 złotych renty, a sam koszt leków to około 1500 złotych. Pracy nie mogę znaleźć, odkąd zaczęły się problemy z chodzeniem. Wcześniej robiłem od 25 do nawet 30 kilometrów dziennie. Dziś nie mogę przejść normalnie nawet kilometra - wyjaśnia.
Chciałby pracować, ale do tej pory nie udało mu się znaleźć nikogo, kto by go zatrudnił. - Próbowałem nawet w ochronie, ale samo hasło "stwardnienie rozsiane" odstrasza ludzi. Jestem zobowiązany, aby informować o swojej chorobie i oczywiście to robię, ale ewentualni pracodawcy nie wiedzą, czy podołam. Mimo problemów ze wzrokiem mógłbym pracować przy komputerze, bo dla mnie największym wyzwaniem jest widzenie w świetle dziennym, najlepiej funkcjonuje mi się w nocy. Wiadomo, że nie dam rady pisać w takim tempie jak inni, ale siedzieć przed monitorem i patrzeć na kamery bym mógł. Mam też orzeczenie o niepełnosprawności, jestem rencistą, więc myślę, że ktoś, kto by mnie zatrudnił, mógłby dostać dofinansowanie. Ale z drugiej strony, nawet kiedy moje problemy zdrowotne były mniejsze, niż są dziś, choć byłem już wtedy na rencie, w urzędzie pracy dostałem jedynie książeczkę z wykazem firm, ale żadnej innej pomocy przy znalezieniu zatrudnienia - przyznaje.
To między innymi takie sytuacje spowodowały, że dwa lata temu znów pogorszył się jego stan psychiczny.
Dziś staram się już nie patrzeć za siebie i nie wracać do tamtych momentów. Żyję z dnia na dzień, tak zwane carpe diem. Chwytam chwilę, bo wiem, że jutro może mnie spotkać jeszcze większe kalectwo. Chcę wykorzystać każdy dzieńKarol
Jeden z tych dni zaskoczył go tak, jak nigdy by się nie spodziewał.
Mała orkiestra wielkiej pomocy
W czwartek, 6 stycznia tego roku, przeglądając swojego Facebooka, zatrzymałam wzrok na poście znajomego. Dziennikarz muzyczny Artur Rawicz zaznaczył na wstępie, że to, co pisze, kieruje wyłącznie do ograniczonego grona i prosił, by informacji nie udostępniać dalej. Następnie w kilku zdaniach opisał historię przypadkowo poznanego sąsiada, jego sytuację finansową i koszty leków, a na koniec wyjaśnił, że razem ze swoją narzeczoną Eweliną postanowili spróbować pomóc mu zebrać pieniądze, które mogłyby pokryć choćby część miesięcznych wydatków na leczenie.
"Bardzo chcielibyśmy pomóc temu chłopakowi (nic nie wie o tym poście jeszcze), ale tajemnicą nie jest, że sami mamy niewesołą sytuację i nie mamy możliwości. Więc drodzy przyjaciele i znajomi - jeśli możecie dorzucić kilka groszy, dowolną, niewiele znaczącą dla Was kwotę, byśmy wspólnie pomogli mu w realizacji choćby części recept, to byłoby pięknie. Może uda się nam wspólnie zrobić coś dobrego" - napisał.
- Z naszej perspektywy wyglądało to tak, że spotkaliśmy człowieka, który ma gorzej od nas i to znacznie. Rozmawialiśmy o tej sytuacji z narzeczoną i doszliśmy do wniosku, że to jest niewiarygodnie niesprawiedliwe: ktoś sobie żyje i nagle "pyk", ktoś przełożył jakąś wajchę i od tej pory wszystko się sypie. Bez żadnej twojej czy czyjejkolwiek winy. Od słowa do słowa, w którymś momencie zrodził się pomysł na taką zbiórkę i zareagowaliśmy spontanicznie, a nagle zaangażowało się w to tak wiele osób - wspomina Artur.
Nie spodziewali się odzewu, który dostali.
Zwykły post, widoczny tylko dla znajomych, ale nagle odzywali się do nas ludzie. Zaczynaliśmy rozmawiać i opowiadali nam przeróżne historie, które też bardzo nas dotykały.Artur
Wśród wspierających znalazła się między innymi Izabela Berezak, mama Łukasza - sławnego, młodego wolontariusza Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, który mimo własnej choroby co roku zbiera pieniądze na rzecz fundacji Jurka Owsiaka.
- To było coś niesamowitego, bo przecież to też jest osoba, której rodzina ma pod górkę i to dość stromą, na długim dystansie, bo Łukasz cały czas choruje, a ona napisała do mnie, że nie dysponuje zbyt dużą kwotą, ale też chciałaby wspomóc Karola. Wyglądało to jak taka nasza "mała orkiestra". Mówiłem jej, że ma takiej potrzeby, że przecież sami potrzebują, ale odpowiedziała tylko, że warto pomagać. Nieważne, ile wpłaciła, ale z wielu względów ta kwota jest dla mnie najwyższą z uzyskanych - uśmiecha się Artur.
Razem z narzeczoną z rosnącym niedowierzaniem i radością obserwowali falę dobra, które napływało do nich ze wszystkich stron, choć Karol jeszcze cały czas nie miał pojęcia o tym, jaką szykują dla niego niespodziankę.
- W końcu musieliśmy się z nim spotkać, a ja nie bardzo wiedziałem, jak mu powiedzieć o tym, co się stało. Bo od czego tu zacząć? Pomogła mi Ewelina i wspólnymi siłami powiedzieliśmy mu o wszystkim. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który mi wierzy - wspomina Artur.
Karol potwierdza: - Zakładałem, że przyjdą, wymienimy się tak jak było umówione i tyle. Początkowo myślałem, że robią sobie żarty, że wzięli leki i już nie wrócą, a oni odeszli i po chwili wrócili z pieniędzmi… Myślałem, że mi się to śni, że to nie może być prawda. To było tak nierealne… Zawsze mówię, że trzeba wierzyć w ludzi, ale wiadomo, że dystans też jest konieczny.
- Ciągle to do mnie nie dociera, chociaż minęły już trzy tygodnie. Myślałem, że łatwiej byłoby wygrać na loterii, niż dostać taką pomoc, bo nie ma się co oszukiwać, że - choć chcę wierzyć w ludzi - częściej człowiek jest człowiekowi wilkiem. Tym bardziej, że z doświadczenia wiem, jak często ludzie tylko udają, że są mili. Wiem to po znajomych, których dziś już właściwie nie mam - przyznaje.
- Prawda jest taka, że dla nas ten czas pandemii był najgorszym z możliwych. Jak dla wielu osób. Chętnie pomoglibyśmy Karolowi sami, ale po prostu finansowo nie mieliśmy jak tego zrobić, a skoro tak, to trzeba było znaleźć inny sposób - komentuje Artur.
- Dlatego napisaliśmy post, tak po prostu. Licząc na to, że jeśli znajdzie się ktoś, kto będzie chciał i mógł pomóc, to fajnie - uśmiecha się Ewelina.
Oboje podkreślają, że nic nie mogłoby się wydarzyć, gdyby nie zaangażowanie znajomych. - Cała ta akcja to przede wszystkim ludzie, którzy wsparli zbiórkę. Bez nich nie moglibyśmy pomóc Karolowi - zaznacza Rawicz.
"Pomaganie jest miarą człowieczeństwa"
- Niezależnie od tego, ile posiadasz materialnie, to, jak się zachowujesz względem innych, zależy od twojej kultury, od tego, co wyniosłaś z domu rodzinnego i środowiska, w którym żyjesz. Tego wszystkiego, co kształtuje nas jako ludzi. Wyobrażam sobie, że są ludzie, którzy mają niewiele i bronią tego, co mają ze wszystkich sił, ale są też wśród nich tacy, którzy nieważne jak mało sami by mieli, będą starali się tym dzielić, choćby ostatnim kawałkiem chleba. To samo dzieje się wśród osób zamożnych: na pewno znajdą się tacy, którzy będą strzec swoich skarbów, ale na szczęście są również ci, którzy chętnie angażują się w działalność charytatywną - wyjaśnia Artur Rawicz.
Dodaje, że każde dobro w jakiś sposób wraca do nadawcy. - Myślę, że każda osoba, która wzięła udział w naszej zbiórce, bez względu na to, ile pieniędzy na nią przekazała, w spontaniczny sposób nie tylko pomogła Karolowi, ale również poprawiła nastrój sobie, poczuła się lepiej, bo po prostu zrobiła coś dobrego - mówi.
Potwierdzają to artyści, którzy dołączyli do zbiórki na rzecz Karola.
- Pomaganie potrzebującym jest miarą człowieczeństwa. Tę ograną maksymę trzeba mimo wszystko ciągle powtarzać, aby o niej nie zapomnieć - podkreśla muzyk, wokalista i autor tekstów Michał Wiraszko.
Założyciel zespołu Muchy dodaje, że w tej konkretnej sytuacji przemówił do niego jeszcze jeden aspekt.
Akcja sąsiedzka Artura była oddolnym, najczystszym odruchem serca, a takie sytuacje są najpełniejsze w swoich intencjach. Szczególnie kiedy służba zdrowia jest wystawiana na taką próbę, jak obecnie.Michał Wiraszko
- Sam nieraz bywałem w niewesołej sytuacji i zawsze wtedy znajdował się ktoś, kto bez zastanowienia wyciągał pomocną rękę. Takie rzeczy się pamięta i myślę, że takie przeżycia tworzą w nas potrzebę "spłacenia" tego długu, przekazania dalej tej dobrej energii, którą się kiedyś od kogoś dostało. To naturalny proces, zupełnie zwyczajny odruch serca - przekonuje Olaf Deriglasoff, gitarzysta i kompozytor.
Dodaje, że w tym konkretnym przypadku ważne było dla niego również to, kto zorganizował zbiórkę. - Biorę udział w różnych tego typu akcjach, ale w tym przypadku decydująca była osoba Rawicza. Znamy się i lubimy od lat. Cenię jego dziennikarską bezkompromisowość, szczerość i brak udawania. Napisał o zbiórce i od razu wiedziałem, że to konkret, bez jakiegoś medialnego świrowania, zwykła sąsiedzka akcja, od człowieka do człowieka - zaznacza.
- My też poczuliśmy się świetnie, obserwując falę życzliwości, którą spowodował ten wpis - zapewnia Ewelina.
Razem z Arturem przyznają, że po zamieszczeniu informacji na temat zbiórki nie spodziewali się wielkich rezultatów. - Obstawiałem, że będziemy mogli się w ten sposób dołożyć Karolowi do części kosztów recepty, potem zobaczyłem, że osiągnęliśmy już całą kwotę miesięcznego zapotrzebowania na leki, czyli w zaokrągleniu około 1500 złotych. A chwilę później okazało się, że już są środki na dwie recepty, na trzy, cztery… Niewiarygodne - wspomina Artur.
Dbał o to, aby na bieżąco informować wpłacających o aktualnym stanie zbiórki. Jednak w tej transparentności nie jest odosobniony, bo Karol po otrzymaniu pierwszej części zebranej kwoty przedstawił mu całą dokumentację swojej choroby, jak również wszystkie potwierdzenia dotyczące tego, na co przeznacza zebrane fundusze.
Ostatecznie zebrano 8549 złotych i 13 groszy.
Te środki już mają realny wpływ na sytuację Karola i jego rodziny.
- Jest o niebo łatwiej, ponieważ do tej pory zazwyczaj żyliśmy od leków do leków: od mojej renty do 500 plus, a od tego do wypłaty mojej narzeczonej i znowu do renty. Teraz jest dużo spokojniej. Zamówiłem już pierwszą receptę, czekam jeszcze na drugą, transgraniczną do Niemiec i nie martwię się o to, jak zapłacę za te leki - wyjaśnia.
Zebrana kwota zostanie przeznaczone także na rezonanse. - Robię je prywatnie, ponieważ na początku mojej choroby rezonans niskopolowy na NFZ dostępny był tylko w jednym miejscu w Warszawie, gdzie czas oczekiwania był niewyobrażalny, bo nie wiem, jak miałbym zrobić cztery rezonanse w roku co dwanaście miesięcy, a tyle trzeba było czekać - tłumaczy.
Dziś rezonans wykonuje dwa razy do roku, ale jedno takie badanie samej głowy to koszt około 400 złotych, a do tej kwoty należy jeszcze doliczyć kontrast, który kosztuje nawet około 300 złotych.
Niewielka część funduszu została przeznaczona także na drobną, ale bardzo ważną sprawę, jaką jest kieszonkowe dla starszych dzieci.
W końcu mogły dostać pieniądze tylko dla siebie i zrobić z nimi to, co chcą. Zawsze staramy się, aby miały wszystko, czego potrzebują, ale chyba jeszcze nie dopuszczają do siebie pełnego zrozumienia naszej sytuacji. W domu cały czas są wydatki i najpierw opłacamy wszystkie rachunki, w tym medyczne, a jeśli coś zostanie, to dopiero wtedy można przeznaczyć resztę na przyjemności. Takie ustaliliśmy priorytety, bo nie chcemy się u nikogo zadłużać.Karol
Czy dzieci pytały o to, skąd wzięły się pieniądze? - Oczywiście. O wszystkim im powiedzieliśmy i były zdziwione, bo nie do końca rozumiały, jak ktoś mógł mi tak po prostu tyle dać. Szczerze mówiąc, na początku nawet moja Agata miała z tym problem. Dopóki Artur i Ewelina nie zaprosili nas do siebie, żeby jej wszystko jeszcze raz opowiedzieć, to była bardzo nieufna i wielokrotnie pytała o to, skąd ja te pieniądze wziąłem - śmieje się.
To nie koniec
- Cała ta sytuacja jest bardzo budująca i zdarzyło się wokół niej wiele fajnych momentów, usłyszeliśmy o niezwykłych historiach, ale zdałem sobie także sprawę z tego, że czasami taka pomoc, choć ważna, jest krótkoterminowa i nie da się takiej zbiórki powtarzać co kilka miesięcy. Potrzebne jest działanie długofalowe - tłumaczy Artur.
Dlatego na tym nie chce zakończyć ani znajomości, ani pomocy Karolowi.
- Jestem dziennikarzem muzycznym i w trakcie rozmów z artystami, którzy odezwali się do mnie w związku z tą zbiórką, wpadliśmy na pomysł, aby wykorzystać tę sytuację do stworzenia czegoś więcej. Myślimy o tym, aby postać i historię Karola przedstawić w profesjonalnie przygotowanym reportażu, który opowiadałby o jego chorobie i zmaganiach, co stałoby się pretekstem do tego, by opowiedzieć o innych takich sytuacjach. Wielu moich znajomych artystów otrzymują prośby o to, żeby komuś pomóc i to naprawdę często. Jest mnóstwo historii o tej części działalności muzyków, którzy nierzadko angażują się w pomoc innym, choć zdarzają się również takie, w których to wsparcie nie przyszło na czas. Nasza zbiórka w jakiś sposób zainspirowała nas do tego, by o tych sprawach opowiedzieć - wyjaśnia Rawicz.
- Wiele rzeczy już się w tym temacie wydarzyło i dalej wydarza, a ja liczę na to, że praca nad takim materiałem mogłaby stać się pracą Karola, który zostanie współproducentem tego reportażu, a co za tym idzie, otrzyma również wypłatę - podkreśla.
Karol jest również na liście osób oczekujących na przydział mieszkania dla swojej rodziny w Pruszkowie.
- Cały czas odczuwam euforię połączoną z niedowierzaniem. Przez pewien czas na początku nawet nie dotykaliśmy tych pieniędzy, bo baliśmy się, co zrobimy, jeśli okaże się, że to był tylko okrutny żart i będziemy musieli je oddać. Teraz cały czas przedstawiam i będę przedstawiać wszystkie rachunki za to, co zakupiłem za tę kwotę. To bardzo dziwne uczucie, bo z jednej strony przecież wiem, że potrzebujemy pieniędzy, że często ich brakuje, ale z drugiej - nikt chyba nie spodziewa się dostać taki prezent i to bez proszenia. Dlatego cały czas pytam Artura i Ewelinę, na co mogę te środki przeznaczyć - tłumaczy.
Z kolei Artur po raz kolejny zapewnia go, że pieniądze, które dostał, pochodzą od ludzi, którzy chcieli bezinteresownie pomóc. - Znam wszystkie te osoby i wiem, że pieniądze przekazali ci, którzy akurat mogli, a na koniec się wszyscy zachwyciliśmy tym, ile udało się zebrać. To jest super i jeśli dzięki takiej akcji dzieci mogą dostać kieszonkowe i nauczyć się gospodarowania własnymi funduszami, to jeszcze lepiej. Tak samo, jeśli dzięki temu będziesz mógł przyspieszyć jakiś zabieg lub kupić dodatkowy sprzęt do ćwiczeń. Nikt cię nie będzie z tego rozliczać, a powiem nawet więcej: idźcie sobie za to jeszcze zjeść jakąś fajną kolację - odpowiada Karolowi.
Echa zbiórki dotarły także do Fundacji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, której kilku pracowników także wpłaciło środki na rzecz Karola. - Byłem niedawno w siedzibie WOŚP i spotkałem się z jedną dziewczyną, która brała udział w naszej akcji. Zaczęliśmy rozmawiać i w pewnej chwili zapytała, czy Karol może nie chciałby zostać wolontariuszem podczas tegorocznego finału. Przekazałem pytanie i dostałem odpowiedź twierdzącą. Co prawda jest już dość późno, ale liczymy na to, że uda się to jeszcze załatwić - opowiada Artur.
- Na pewno czułbym się dobrze, gdyby tak się stało. Wcześniej wspierałem fundację, wrzucając pieniądze do puszek, ale nie patrzyłem na to z takiej perspektywy, jak dziś. A jeszcze do tego dopiero niedawno, po zbiórce, dowiedziałem się od narzeczonej, że ze sprzętu zakupionego przez WOŚP korzystał nasz najstarszy syn, który urodził się jako wcześniak. Cała ta sytuacja zupełnie zmieniła moje patrzenie na to, czym jest pomoc - przyznaje Karol.
W czwartek, na trzy dni przed 30. Finałem Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, Artur Rawicz przekazał nam informację, że Karol oficjalnie został tegorocznym wolontariuszem WOŚP-u.
Autorka/Autor: Estera Prugar
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum prywatne/ Artur Rawicz