W "Faktach po Faktach" o obrazach wojny i dramacie Ukraińców, o tym, jak to wygląda z bliska opowiedzieli dziennikarze "Faktów" TVN i TVN24, którzy wrócili z Ukrainy: reporter Wojciech Bojanowski, operator Kamil Struzik, a także producent projektów specjalnych TVN24 Marcin Piankowski.
Reporterzy podczas swojej trzytygodniowej pracy byli między innymi w Kijowie, Białej Cerkwii, Wasylkowie, Żytomierzu i Umaniu.
"Zadaniowość trochę ratuje, ale to nie jest tak, że to nie zostaje w głowie"
Bojanowski zapytany o to, jakie obrazy zostały mu w głowie świeżo po powrocie do Warszawy, odparł, że przypominają mu się raczej zapachy. - To nieustający zapach spalenizny w tych wszystkich miejscach, gdzie byliśmy, gdzie wszystko było zbombardowane - opisał.
- Ale jeśli mam pomyśleć o obrazach, to myślę o Wasylkowie, gdzie byliśmy. Tam doszło do rzezi w szkole - wspomniał. - Widzieliśmy tam krew zmieszaną z makaronem, łuski po nabojach. To było gigantyczne wrażenie - przyznał.
Bojanowski w programie przyznał, że "przez cały czas nie wierzył w tę inwazję". - Do Kijowa jechaliśmy z planami, żeby pojechać do Donbasu, bo w Kijowie nic się nie działo. Potem to wszystko działo się bardzo szybko - wspomniał.
- Mam przekonanie, że robimy to po to, żeby pokazać co to wszystko znaczy. Bo to z bliska jednak wygląda inaczej - przyznał. - Pamiętam osoby, które rozmawiając z nami nagle zaczynały płakać, przytulały się do nas, bo straciły dobytek, bo ktoś trafił do szpitala. To są sytuacje, kiedy trudno być tylko i wyłącznie reporterem i odłożyć człowieczeństwo na bok. Trochę się jest w trybie robocopa - opisał. - Zadaniowość trochę ratuje, ale to nie jest tak, że to nie zostaje w głowie. Zostaje - dodał.
"W naszej pracy wchodzimy w tryb zadaniowy"
W programie wspomniano moment, gdy w Kijowie reporterom przeleciały nad głowami dwie rakiety. O tej chwili mówił Struzik, który zarejestrował moment przelotu jednej z rakiet. - Samo to, że jest się w centrum tych wydarzeń to robi niesamowite wrażenie - powiedział.
Pytany jakie wydarzenia z wojny zostały w jego głowie, Struzik odpowiedział, że "są to detale". - W bombardowanej szkole były porozrzucane zeszyty, kurtki na wieszakach, brak okien, powyginane drzwi, gruzy dookoła - opisał.
Opowiadając o pracy na wojennym froncie tłumaczył: - W naszej pracy wchodzimy w tryb zadaniowy. To instynkt.
"Musieliśmy być samowystarczalni"
Piankowski dodawał do tych relacji, że zwrócił w tym wszystkim uwagę na noc (24 lutego), gdy rozpoczęła się rosyjska inwazja.
- Oprócz tego, że nastąpił exodus mieszkańców Kijowa i całej Ukrainy, którzy zaczęli masowo wyjeżdżać, to ustawiły się gigantyczne kolejki do bankomatów i aptek, żeby na ostatnią chwilę kupić leki, wypłacić gotówkę - relacjonował. Wspomniał, że w tamtym czasie słychać było alarmy, które "pojawiały się kilkanaście, kilkadziesiąt razy dziennie".
Po tym wszystkim, jak mówił, "dało się zobaczyć ewidentną znieczulicę". - Śpiąc w jednym czy drugim hotelu, sali gimnastycznej czy szkole w małej wiosce, kiedy pojawił się alarm, to nic się nie działo - powiedział.
- Jadąc tam wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać. Wyjeżdżając z Polski byliśmy przygotowani: mieliśmy zasilanie, agregaty, sprzęt, który pozwoliłby nam przetrwać - mówił dalej. - Musieliśmy być samowystarczalni - dodał.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24