|

Jak "leżeć na płasko" w pracy i czy to się opłaca?

Niektórzy potrafią w pracy robić absolutne minimum. Inni - niekoniecznie
Niektórzy potrafią w pracy robić absolutne minimum. Inni - niekoniecznie
Źródło: Adobe Stock

W Chinach "leżą na płasko" - "tang ping" to ruch zapoczątkowany przez Sina Weibo wiosną 2021 roku. Miał to być swoisty protest przeciwko życiu nakierowanemu na produktywność i konkurencję z innymi. Na Zachodzie jest podobnie. Wystarczył kilkunastosekundowy klip promujący robienie absolutnego minimum. To od niego rozpoczęła się kariera terminów takich, jak "poniedziałkowe minimum" i "quiet quitting" (QQ) - co najczęściej tłumaczy się jako "ciche odchodzenie", ale w mojej ocenie lepszym jest termin "cicha rezygnacja".

Artykuł dostępny w subskrypcji

Kto nigdy nie miał skurczu w żołądku w niedzielne popołudnie na myśl, że w poniedziałek skoro świt trzeba wstać do pracy - ręka w górę. Nie widzę. A kto nigdy nie poczuł się w robocie niesprawiedliwie potraktowany? Kto nie pracował po godzinach albo bez dodatkowego wynagrodzenia? Nie widzę, nie widzę, nie widzę. No, może pojedyncze ręce w górze.

A skoro wszystkie te zjawiska dotyczą większości ludzi - i to w skali globalnej - trudno się dziwić, że chcemy im jakoś zaradzić. Pytanie tylko, czy akurat "poniedziałkowe minimum" i "quiet quitting" są na to najlepszym sposobem...

Ma być łatwo i przewidywalnie

"Poniedziałkowe minimum" charakteryzuje się spokojem i luzem niedzielnego poranka, podobnym do tego, o którym śpiewali The Commodores: "I am easy like a Sunday morning". Choć może to brzmieć jak propozycja dla leniuchów, nie do końca odpowiada temu stereotypowi. Dla pokoleń będących bliżej wieku emerytalnego niż początku kariery zawodowej wyluzowany poniedziałek ma w sobie dużą dozę lenistwa pomieszanego z brakiem dyscypliny. Tymczasem dla pokolenia zet (osób urodzonych w latach 1995 - 2010) to sposób na dbanie o siebie. W poniedziałkowym minimum chodzi o to, by robić tylko to, co konieczne - żadnych wyzwań, nowych zadań, żadnego narzucania sobie celów wymagających większej produktywności. Ma być łatwo i przewidywalnie.

Argumentów "za" dostarcza zetkom - najmłodszym na rynku pracy i wciąż się uczącym -  nauka. Jak się okazuje, "poniedziałkowe minimum" pozwala (przynajmniej czasami) zmniejszyć poziom stresu i dyskomfortu, jaki wiele osób zaczyna odczuwać już w niedzielne popołudnie. Tymczasem jeżeli poniedziałek ma być na luzie, to myślenie o nim nie męczy nas w niedzielę, a i w poniedziałek rano nie idziemy do pracy z przeświadczeniem, że zaraz rzuci się na nas bestia terminów, wymagań i zadań. Zaczynamy powoli. Truchtanie, przed właściwym biegiem.

Przyznajcie, kiedy się spojrzy z tej perspektywy, cała sprawa zaczyna nabierać sensu. Jeżeli zaczniemy tydzień emocjonalnie nabuzowani, to istnieje spore ryzyko, że gdzieś w okolicach środy będziemy kompletnie wyczerpani.

Siedzę i obserwuję zegar

Niektórzy wyciągnęli nawet wniosek, że skoro coś się sprawdza w poniedziałki, to będzie też się sprawdzać w inne dni. Stąd pomysł "quiet quitting". Zaczęło się od 17 sekund klipu na TikToku. Przekaz był prosty: rób absolutne minimum.

Odbiorcy wpadli w ekstazę. Zaczęło się namawianie do tego, by przez cały tydzień pracy nie wychodzić poza to, co konieczne, by tej pracy nie stracić. Najpierw poniedziałkowe minimum, potem wtorkowe nie-za-dużo, wyluzowujące środy, nieprzesadzone czwartki i w końcu piątkowe weekend tuż-tuż. Chodzi o to, by ograniczyć się do tego, co niezbędne i do czego zobowiązaliśmy się w umowie. Nie pracujemy w nadgodzinach. Nie uczestniczymy w dodatkowych szkoleniach. Nie bierzemy na siebie odpowiedzialności. Unikamy nieobowiązkowych spotkań, etc. etc.

Choć trzeba do nich podchodzić z rezerwą (bo w różnych krajach ludzie nieraz różnie rozumieją te same pojęcia), dane globalne opublikowane przez Instytut Gallupa w raporcie "State of the Global Workplace 2023" pokazują, że na całym świecie "quiet quitting" - cicha rezygnacja - dotyczy 59 proc. osób pracujących. Tacy pracownicy siedzą na swoich miejscach i obserwują zegar. Wkładają w pracę minimum wysiłku i kompletnie nie czują się częścią organizacji, w której pracują.

Połowa badanych Polaków uważa "cichą rezygnację" za sprytną strategię w pracy
Połowa badanych Polaków uważa "cichą rezygnację" za sprytną strategię w pracy
Źródło: Adobe Stock

W Polsce może i nie znamy terminu "cichej rezygnacji", ale obserwujemy zachowania zgodne z jej charakterystyką. Badanie Blue Colibri "Quiet quitting i work life balance 2023" ujawnia, że uznajemy cichą rezygnację za mądrą i sprytną strategię. Myśli tak połowa badanych Polaków, druga połowa nie jest tego taka pewna. Wyniki badań Blue Colibri ogólnie sugerują, że Polacy są silnie podzieleni.

Połowa z nas nie myśli o pracy po jej zakończeniu. Prawie taki sam (46 proc.) jest udział osób, które wykonują tylko te zadania, o których wykonanie ich poproszono. Niemal połowa (47 proc.) twierdzi, że robi więcej niż to, co opisane w umowie. Tyle samo jest tych, którzy w trosce o swoje zdrowie psychiczne nie podejmują się dodatkowych zadań. Jednak ci, którzy przyznają, że wykonują absolutne minimum pozwalające im nie stracić pracy - i nic ponadto - są w zdecydowanej mniejszości (28 proc.).

Jak można przeczytać w artykule zamieszczonym w 2023 roku w "Business and Managment Research", w USA w przeciwieństwie do tych, którzy odchodzą, ci, którzy rezygnują po cichu - zostają, ale jednocześnie kompletnie odrzucają pomysł, że ich życie powinno być zdominowane przez pracę. Proszony o bardzo dobre wykonywanie pracy cichy rezygnator, który nie czuje się ceniony przez swojego przełożonego, reaguje odmową. Tu może tkwić sedno problemu. Jak wskazują niektórzy badacze (m.in. w przywołanym już raporcie Gallupa), wiele organizacji nie traktuje pracowników z odpowiednim szacunkiem i nie wspiera ich rozwoju. Trudno więc oczekiwać, by niedoceniony pracownik odwzajemniał się pracowitością i oddaniem wobec firmy. Rezygnatorzy ograniczają wysiłek i zaangażowanie, często usprawiedliwiając to chęcią zachowania równowagi między pracą a życiem poza nią (słynne "work life balance") albo po prostu po to, by chronić zdrowie.

praca
Magdalena Chorzewska o tym, co można zrobić w miejscu pracy, aby było bezpieczniejsze dla zdrowia psychicznego
Źródło: TVN24

Pułapki cichej rezygnacji

Wszystko to brzmi, jakby miało głębokie uzasadnienie, a jednak uważam, że nadużyciem ze strony TikTokowych pop-guru jest namawianie do praktykowania cichej rezygnacji.

Zwolennicy cichej rezygnacji używają argumentu "acting your wage" - co można tłumaczyć jako "pracuj tyle, za ile ci płacą". Widzę w tym przypadku trzy zagrożenia.

Naprawdę sądzicie, że jesteśmy obiektywni w ocenie wartości naszej pracy? Tak, ja też tak o sobie myślę. Przecież to oczywiste, że za napisanie tego tekstu nie dostanę tyle, ile powinienem dostać. Nie wiem, co prawda, ile to powinno być, ale na pewno więcej. Niejedno badanie pokazało, że większość ludzi na świecie twierdzi, że zarabia za mało. Nie mam wątpliwości, że bardzo często to twierdzenie jest uzasadnione (choćby nauczyciele i pielęgniarki), jednak nie zmienia to faktu, że nie jesteśmy zbyt biegli w określaniu relacji pomiędzy tym, co robimy, a tym, ile powinniśmy za to dostawać. (Tym bardziej że to nie zależy tylko od wysokości wynagrodzenia, ale w dużej mierze od codziennie generowanych kosztów życia). Ponadto psychologia pokazuje, że oceny naszego wynagrodzenia dokonujemy, porównując się z innymi. A zawsze znajdziemy kogoś, kto zarabia więcej niż my (chociaż, oczywiście, na to nie zasługuje!). Do tego dość szybko adaptujemy się do podwyżek płacy, a wraz ze wzrostem zarobków nasze aspiracje rosną.

Idźmy jednak dalej. A zatem uznajmy, że zarabiamy za mało. Dlatego, pracując, nie powinniśmy się zbytnio starać. Czy taka postawa rzeczywiście przełoży się na to, że po jakimś czasie będziemy zadowoleni i powiemy sobie: "Tak, teraz pracuję tylko tyle, za ile mi płacą"? Bardzo w to wątpię. Zła wiadomość jest taka, że nasze niezadowolenie z zarobków z nami pozostanie, a "quiet quitting" nic w tym zakresie nie zmieni. Będę zarabiał (za) mało i wykonywał tylko to, co ode mnie wymagane.

W końcu - jeżeli to zarobki są głównym powodem do robienia "tyle co trzeba i nic więcej" - to jaka jest szansa na to, że "cicha rezygnacja" przyczyni się do zmiany poziomu wynagrodzenia albo pracy na lepiej płatną? Nawet nie chodzi mi o to, czy awansujemy, ale też ograniczanie się do swoich obowiązków wielu z nas skaże na rutynowe powtarzanie tych samych czynności i brak rozwoju. Raczej nikt nam za to więcej nie zapłaci.

Obok wynagrodzenia drugim argumentem za ograniczaniem zaangażowania w pracę jest "dbanie o siebie". Stoi za tym intuicyjne przekonanie, że robiąc minimum, będę się czuł lepiej, będę bardziej wyluzowany, mniej zmęczony, a po pracy zacznę prawdziwe życie. Naprawdę?

Weźmy taki przykład z mojego podwórka: Stając przed studentami i czytając wykłady ze slajdów zamiast przykładania się do ich przygotowywania i przeprowadzenia - będę praktykował "quiet quitting". W końcu robię to, czego się ode mnie oczekuje; wykonuję swoje obowiązki, prowadzę zajęcia, realizuję cele. Wypełniam minimum, ale czy osiągam równowagę? Dbam o siebie? Gwarantuję Wam, że w tej sytuacji bliżej mi do sfrustrowanego belfra niż dbającego o siebie człowieka. Rezygnując po cichu, nie angażując się w to, co robię, skazuję się na brak satysfakcji z pracy.

"Quiet quitting" - tak jak się o nim mówi w mediach społecznościowych - to powrót do dawno zapomnianych idei traktowania pracy i życia poza nią jako dwóch całkowicie odrębnych światów. Nie można znaleźć spokoju i równowagi, jeżeli przez wiele godzin dziennie będę robił coś, co traktuję jedynie jako obowiązek.

"Quiet quitting" nie jest drogą do "work life balance"
"Quiet quitting" nie jest drogą do "work life balance"
Źródło: Adobe Stock

Mity i przekłamania

Wokół cichej rezygnacji nawarstwiają się kolejne mity.

Po pierwsze, cicha rezygnacja albo, jak kto woli, ciche odejście, nie ma nic wspólnego z odchodzeniem z pracy.

Po drugie, "quiet quitting" - robienie tak mało, jak to tylko możliwie - nie jest niczym nowym. Nie zostało wymyślone na TikToku. To tylko nowe opakowanie czegoś, co obserwujemy od dziesiątek lat. Przykładowo, nie od dziś w języku angielskim używa się terminu "work to rule", oznaczającego tyle, co "praca dla zasady" - wykonywanie tylko tego, co jest zapisane w umowie i niczego więcej. 

Po trzecie, "quiet quitting" - wbrew powielanym poglądom - nie ma wiele wspólnego z dbaniem o siebie. W przywołanym już raporcie Gallupa wskazano, że osoby praktykujące QQ najczęściej opisują swój stan emocjonalny, używając takich słów, jak nieszczęście i desperacja.

Miecz obosieczny

Póki co moje rozważania skupiały się wokół ulegania zachętom do cichej rezygnacji. Błędem byłoby jednak przyjąć, że jest ona wyłączenie efektem wyboru pracowników. Opublikowane właśnie (5 stycznia 2024) w "Journal of Knowledge Management" badania wskazują, że powodem tego, iż pracownicy po cichu odchodzą, jest słaba motywacja zewnętrzna (a więc ta, za którą odpowiada pracodawca), wypalenie zawodowe czy psychiczne lub nasze poczucie, że zostaliśmy niesprawiedliwie potraktowani (np. pracowaliśmy po godzinach bez zgody i bez wynagrodzenia). Osoby praktykujące QQ mają niską motywację do pracy i czują się niedoceniane.

W innym badaniu wskazywano, że ciche odchodzenie to coś, co częściej dotyka osoby z długim stażem. Mogłyby sobie pomóc, zmieniając pracę albo sposób jej wykonywania, zmieniając otoczenie czy przechodząc na inną formę pracy (np. hybrydową). Ale nie każdy ma taką świadomość, a na wyciągnięcie ręki jest cicha rezygnacja.

Tyle że cicha rezygnacja to miecz obosieczny: choć pomaga pracownikom uniknąć wypalenia, angażowanie się w takie zachowanie może zagrozić ich karierze zawodowej, ich dobrostanowi. Wbrew temu, co wieszczą pop-guru - nie jest to sposób na osiąganie równowagi.

To, co wiemy na temat roli pracy w życiu człowieka, skłania nas raczej do stwierdzenia, że "quiet quitting" szybciej wywoła frustrację i zniechęcenie, niż przyczyni się do naszego szczęścia. A żeby tego było mało, ta koncepcja i jej podobne to nic nowego. To tylko chwytliwy slogan, który nakręca subskrypcję kanałów. Idee za nim stojące znane są ludziom od dziesięcioleci.

Czytaj także: