Im bliżej wyborów, tym częściej rządzący mają nauczycielom do powiedzenia głównie to, że jest ich za dużo i za mało pracują. Czy to dlatego, że nie widzą w nich swoich potencjalnych wyborców?
Gdy w 2015 roku PiS wygrało wybory, otrzymało około 5,7 miliona głosów. W tym czasie w Polsce pracowało około 700 tysięcy nauczycieli (wliczając tych uczelnianych) i było aż 9,3 miliona emerytów i rencistów. W kampanii wyborczej, ale też w czasie pierwszych lat rządów PiS partia stawiała konsekwentnie na tych drugich.
Trudno znaleźć w tych latach wypowiedzi krytyczne czy obraźliwe wobec seniorów, a wobec nauczycieli? Bez problemu. Było ich naprawdę sporo.
Ich natężenie szczególnie rosło w ostatnim roku poprzedniej kadencji Sejmu, tuż przed strajkiem nauczycieli w kwietniu, ale równocześnie też niedługo przed wyborami parlamentarnymi, które odbyły się jesienią 2019 roku. Kilka takich wypowiedzi nauczycielom i nauczycielkom szczególnie zapadło w pamięć. Gdy ich o nie pytam, niemal bez chwili namysłu wyliczają cztery:
Premier Mateusz Morawiecki (styczeń 2019):
Nauczyciel ma w porównaniu do innych osób troszeczkę więcej czasu wolnego w stosunku do innych osób pracujących, ale nauczyciel chce więcej zarabiać.
Poseł Marek Suski (marzec 2019):
Posłowie mają 8 tysięcy zł brutto pensji podstawowej, więc jeśli nauczyciel dyplomowany ma z kawałkiem 5 tysięcy zł brutto, to jest to nieduża różnica między posłem a nauczycielem.
Krzysztof Szczerski, ówczesny szef gabinetu prezydenta (marzec 2019):
Nauczyciele nie mają obowiązku życia w celibacie. W związku z powyższym także te transfery, które są dzisiaj dokonywane na przykład dla rodzin 500 plus, też dotyczą nauczycieli.
Wreszcie w maju 2019 roku Barbara Nowak, małopolska kurator oświaty, porównała strajkujących nauczycieli do terrorystów destabilizujących państwo. Za te słowa miała nauczycieli - wyrokiem sądu - przeprosić, czego do dziś nie zrobiła.
Tymczasem po ponownie wygranych wyborach i spacyfikowaniu strajku w kwestii opinii polityków i działaczy PiS o nauczycielach zapanował względny spokój. O edukacji nie mówili wcale lub robili to dość ostrożnie.
Aż nagle w drugiej połowie 2022 roku politycy PiS znów - cytując nauczycieli - "zaczęli odpalać ten sam protokół wojenny".
Najpierw przez całe lato minister Przemysław Czarnek i jego zastępcy rozwodzili się nad tym, jak to dużo zarabiają nauczyciele.
Tak jakby wykonywali chórki do słów prezesa partii Jarosława Kaczyńskiego, który 19 listopada na spotkaniu z wyborcami w Jastrzębiu-Zdroju powiedział: - To nie jest moment na wielką podwyżkę dla nauczycieli.
Czy to oznacza, że PiS spisało nauczycieli jako potencjalnych wyborców na straty?
Matematyka prezesa Kaczyńskiego
Zacznijmy od tego, że Jarosław Kaczyński o nauczycielach - a przede wszystkim ich pensjach - raczej milczy, a gdy się już wypowiada – to chłodno.
Podczas czerwcowej konwencji PiS w Markach prezes, wymieniając "beneficjentów zmian i programów rządowych w latach 2015-22", skupił się na rodzinach, matkach i emerytach. O edukacji ledwo się zająknął, zajęła mu około pół minuty.
Prezes pochwalił się: - Wydatki na oświatę wzrosły trochę ponad 36 procent. Tyle samo mniej więcej wzrosły płace. To ogromnie istotna sprawa, chociaż tu może odczuwamy pewien niedosyt - dodał.
Branżowy "Głos Nauczycielski" szybko wyliczył, że nakłady na oświatę rosną wraz z wydatkami, ale jeśli spojrzymy na sprawę szerzej, okaże się, że nakłady na edukację właściwie stoją w miejscu - w 2015 roku wynosiły 5,3 proc. PKB, w 2021 - 5,2 proc. A podwyżki pensji? Nijak mają się do sytuacji w gospodarce. Majowa nauczycielska "podwyżka-waloryzacja" wyniosła 4,4 proc. - przy inflacji, która w tym samym czasie wynosiła 13,9 proc.
Tego dnia Kaczyński do spraw edukacji odniósł się jeszcze tylko raz: - Wracając jeszcze na chwilę do oświaty, pamiętajmy, że wzrost był może mniejszy, niż byśmy chcieli, ale mamy już w tej chwili 90 proc. szkół, gdzie jest szybki internet, a w 2015 roku było 10 proc. takich szkół - wyliczał.
Z ministerialnych danych wynika, że około 87 proc. szkół jest podpiętych do Ogólnopolskiej Sieci Edukacyjnej, w ramach której za darmo korzystają z internetu o przepustowości 100 Mb/s. Ale w 2015 roku było nieco lepiej, niż twierdzi prezes PiS - taki dostęp miało około 20 proc. placówek.
Kaczyński snuł opowieść dalej: - Pamiętajmy, że ogromna część tych szkół jest na prowincji, tam wspieramy także OSP i koła gospodyń wiejskich - dodał.
To ostatnie widać również w resorcie edukacji - pieniądze na jej wzmacnianie minister Czarnek postanowił przekazać jesienią właśnie gospodyniom i strażakom. Pisaliśmy o tym szeroko w tvn24.pl.
Pod koniec lipca w Kórniku prezes Kaczyński mówił, co prawda: - W oświacie jest dużo do zrobienia. Pensje nauczycieli są za niskie. Trzeba to zmienić.
Ale zaraz dodał: - Na to trzeba jednak większego budżetu i rozwoju gospodarczego. Jak rzucimy nowe pieniądze teraz, inflacja pójdzie w górę. A w szkołach pracuje prawie 1 mln ludzi, nauczycieli, obsługi administracyjnej. To duży wydatek.
Ten milion to szacunek prezesa, bo według oficjalnych danych nauczycieli w Polsce jest między 600 a 700 tysięcy. Ilu jest niepedagogicznych pracowników szkół - nie wiadomo. Pracowników uczelni wyższych mamy ponad 90 tysięcy.
Kaczyński trzyma się jednak swoich szacunków. Znów wykorzystał je w listopadzie, mówiąc: "nauczyciele to grupa bardzo liczna, szacowana na od 600 tysięcy osób do prawie 1 miliona osób, licząc z innymi pracownikami oświaty i szkolnictwa wyższego".
Nauka? PiS wskaże kierunek
Wróćmy więc do Jastrzębia Zdroju.
Choć uwagę mediów - i nauczycieli - przykuło przede wszystkim zdanie prezesa o podwyżkach, to akurat tym razem Kaczyński o edukacji miał do powiedzenia więcej niż jeszcze latem. Prezes postanowił odnieść się do narastającego od wielu miesięcy konfliktu między nauczycielami a ministrem Przemysławem Czarnkiem.
- Jest tak, że każde normalne państwo prowadzi swoją politykę oświatową, historyczną także w ramach tej oświatowej, która ma kształtować pewne postawy młodych ludzi, postawy propaństwowe, postawy patriotyczne - wyjaśniał Kaczyński. I dodawał: - Niestety, pewna część ludzi pracujących w oświacie się temu przeciwstawia, bo ma inną, lewicową opcję. Tutaj szczególnie Związek Nauczycielstwa Polskiego, to była organizacja już od okresu międzywojennego o wyraźnie lewicowym charakterze ze znaczną penetracją także sił komunistycznych. Ta tradycja niestety trwa - ocenił.
Kaczyński przyznał, że nauczyciele "mają prawo mieć oczywiście swoje poglądy", ale równocześnie zastrzegł, że "nauka powinna iść w pewnym kierunku". Jakim? - Pretensje do ministra Czarnka są generalnie takie, że on chce, aby ten kierunek był jednak uznawany przez wszystkie szkoły, a po drugie chce, żeby w szkołach zapanował większy porządek, niż jest w tej chwili, bo tam naprawdę bardzo często tego porządku nie ma. A od sposobu kształcenia młodych ludzi zależy bardzo wiele, zależy nasza przyszłość. I czym ten sposób jest gorszy, tym nasza przyszłość będzie gorsza - podsumował prezes.
To, co prezes uważa za jakość nauczania, niewiele ma jednak wspólnego z tym, co wielu rodziców za faktyczny miernik jakości edukacji ich dzieci z pewnością by uznało. Kaczyński zwykle mówi o wychowywaniu obywateli i patriotów (a marszałek Ryszard Terlecki wprost o wychowywaniu wyborców PiS). Rodzice mówią raczej o edukacji, która uczy kluczowych w XXI wieku kompetencji.
Tymczasem nauczyciele nie mogą liczyć na więcej niż 7,8 proc. podwyżki, które po Nowym Roku mają otrzymać również inni pracownicy sfery budżetowej.
Więcej uwagi niż wysokości pensji prezes Kaczyński poświęcił tego dnia czasowi pracy nauczycieli. Mówiąc między innymi: - Jeśli chodzi o dalej idącą reformę płac nauczycielskich, to jest z jednej strony sprawa kryzysu, ale po drugie też sprawa ułożenia kwestii, które dotąd nie zostały ułożone, bo jest tak, że jest te 18 godzin (tzw. pensum, czyli godziny przy tablicy - red.), jest bardzo dużo przerw w nauce, te urlopy łącznie są bardzo długie. Ja tych urlopów nie kwestionuję, natomiast jeżeli chodzi o te 18 godzin, można dyskutować.
Tę dyskusję próbuje od jakiegoś czasu wywołać minister Czarnek, ale bezskutecznie. Przeciwne są wszystkie związki zawodowe - również dość przychylna rządowi Solidarność. Wyliczają bowiem, że to, co proponuje, to nie podwyżka, tylko wynagrodzenie za dodatkową pracę.
Kaczyński zapewniał: - Zaproponowaliśmy wyraźną podwyżkę płac, ale przy zwiększeniu tej liczby tygodniowej na poziom wcale nieprzekraczający przeciętnej Unii Europejskiej. Krótko mówiąc, to nie zostało przyjęte - dodał.
Na koniec podkreślił, że podwyżki nie mogą być wyższe ze względu na inflację, której PiS "nie chce nakręcać".
"Pensum" posła, lekarza, aktora
Na reakcję związkowców nie trzeba było długo czekać. W mediach społecznościowych i publicznych wypowiedziach pytają:
- Czy aktor pracuje tylko tyle, ile jest na scenie?
- Lekarz robi swoje tylko przy stole operacyjnym?
- Czy dni pracy posła to tylko te sejmowe sześć dni w miesiącu?
A Związek Nauczycielstwa Polskiego w oficjalnym komunikacie podkreśla: "Bardzo szkodliwym zjawiskiem - podważającym status zawodowy nauczycieli - są publiczne wypowiedzi utożsamiające pensum z tygodniowym czasem pracy pedagogów".
ZNP odsyła do raportu Instytutu Badań Edukacyjnych, z którego wynika, że nauczyciele w Polsce pracują średnio 47 godzin w tygodniu.
- Wydaje mi się, że prezes Jarosław Kaczyński ma przeogromną umiejętność obrażania, stygmatyzowania ludzi i tworzenia atmosfery niechęci wobec upatrzonego wcześniej środowiska. Nie rozumiemy, czemu tym środowiskiem stali się nauczyciele - komentuje w rozmowie z tvn24.pl prezes ZNP Sławomir Broniarz. I dodaje: - Faktem jest, że jesteśmy dużą grupą zawodową, ale przecież grupą wielokrotnie mniejszą niż emeryci, których upodobał sobie prezes. I to nie jest o tym, że chcemy komuś odbierać trzynastą czy czternastą emeryturę. To jest o tym, że nauczyciele chcą godnie zarabiać tu i teraz, by ani teraz, ani za kilkanaście lat nie musieć liczyć na łaskawość jakiejkolwiek grupy polityków - podkreśla.
Dziś nauczyciele emeryci w polskich szkołach to osoby, które w ten sposób dorabiają do niewysokich emerytur. Często proszeni o przyjęcie klas przez dyrektorów szkół, bo nie ma ich kim zastąpić. Bez nich system edukacji by się zawalił.
Broniarz parafrazuje słowa byłej premier Beaty Szydło: - Nauczycielom się po prostu te podwyżki należą. Za ciężką pracę, za to, co robią dla dzieci. To takie dziwne, że posłowie tak szybko zapominają, jak wyglądała szkoła, choć sami ją kończyli, mają tam dzieci i wnuki. Mało tego, co piąty poseł chwali się doświadczeniem nauczycielskim, a wśród nich jest też marszałek Elżbieta Witek. Czy to nie powinno zwiększać poselskiej empatii względem naszej grupy zawodowej? - pyta.
Doświadczenie nauczycielskie spośród polityków PiS mają za sobą m.in. Teresa Wargocka, Joanna Borowiak, Anna Cicholska, Katarzyna Czochara, Krzysztof Lipiec, Jarosław Sellin, Edward Siarka, Dariusz Piontkowski. A szef MEiN Przemysław Czarnek jest nauczycielem akademickim.
Matematyka nauczycieli
Nauczyciele oczekują 20 proc. podwyżki. Ile by to kosztowało? Prezes Broniarz wylicza: - Skoro rząd poinformował, że podwyżka w wysokości 4,4 procent kosztowała 1,7 miliarda złotych, to na prawdziwą podwyżkę - taką, jakiej oczekujemy - potrzebne byłoby około 9 miliardów złotych.
Tymczasem szacowany przez rząd koszt trzynastej emerytury to w tym roku 13,1 mld zł. A na oficjalnej stronie rządu czytamy: "W sumie z tytułu trzynastej emerytury do emerytów i rencistów trafi (w latach 2019-2022) ok. 47,8 mld zł".
Do tego tegoroczny koszt czternastej emerytury szacowany jest na około 12 mld zł.
Czy nauczyciele chcieliby to seniorom odebrać? - Zdecydowanie nie - podkreśla Broniarz. I dodaje: - Ale chcielibyśmy, by zainteresował się, czemu w szkołach pracuje tak wielu emerytów?
A tych w szkołach radykalnie przybywa.
Z najnowszych danych z Systemu Informacji Oświatowej wynika że w tym roku szkolnym w edukacji pracuje już 55759 osób z uprawnieniami emerytalnymi. To wzrost w ciągu roku o około 16 proc. - w poprzednim roku szkolnym było ich około 48 tysięcy.
A to nie koniec kłopotów.
101 tysięcy nauczycieli pracuje w więcej niż jednej placówce oświatowej. A to - jak sami mówią - może i pozwala im nieco więcej zarobić, ale znacznie odbija się na jakości edukacji i pracy wychowawczej z dziećmi i młodzieżą.
Ministrowi edukacji jednak zdaje się nie przeszkadzać. 16 listopada w "Dzienniku Gazecie Prawnej" (wywiad zatytułowano "Czarnek: porażki nie mam żadnej") opowiadał: "Ja mam z kolei znajomego z małej miejscowości, który pracuje w trzech szkołach oddalonych od siebie po kilka kilometrów, ale nie przekracza 40 godzin tygodniowego czasu pracy i zarabia ponad 7 tys. zł na rękę. Oczywiście chciałbym, aby zarabiał 10 tys. zł, ale 7 tys. zł na rękę w małej miejscowości to sporo!".
Bo nie są wyborcami PiS?
- Gdybym był liderem partii, która przeprowadziła taką reformę edukacyjną, jak likwidacja gimnazjów, to też bym się nie palił, by wchodzić często w debacie publicznej na tematy edukacyjne - komentuje prof. Przemysław Sadura, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
Nie jest też zdziwiony negatywnemu wzmożeniu wokół nauczycieli. - To jest efekt odpuszczenia ich sobie jako elektoratu - ocenia. - Nie trzeba robić wielkich badań, by wiedzieć, że nauczyciele nie są zwykle wyborcami PiS. To grupa w całości z wyższym wykształceniem, a ono nie jest czynnikiem, które zwiększyłoby skłonność do głosowania na partię rządzącą - przypomina.
Ale nauczycieli w polityce można wykorzystać inaczej, niż zdobywając ich głos. - Można ich rzucić na pożarcie innym grupom społecznym i ten głos zdobyć gdzieś indziej - zauważa prof. Sadura.
A skąd to wzmożenie właśnie teraz? - Kwestie podwyżek dla nauczycieli coraz częściej zaczynają być podnoszone przez opozycję. PiS musi więc określić swój plan - do wyboru ma albo przelicytować opozycję, albo mówić, że nie ma pieniędzy - komentuje Sadura. I zaraz podkreśla: - Ale przecież tego drugiego zrobić nie może, bo od dawna zapewnia swoich wyborców, że pieniądze w budżecie są.
Tymczasem z badań, które Sadura prowadził w tym roku ze Sławomirem Sierakowskim, wynika, że wśród wyborców PiS rośnie świadomość, że pieniędzy nie wystarczy jednak dla wszystkich. - Coraz mocniej mamy do czynienia z grą o sumie zerowej, w której jeśli komuś chcesz dosypać, to komuś musisz zabrać. Nawet populistycznej narracji nie da się już prowadzić, mówiąc, że "wszystkim damy", bo ludzie przestali w to wierzyć - zauważa socjolog.
Dlaczego padło na nauczycieli? Sadura: - Nie cieszą się najlepszą opinią w społeczeństwie z różnych powodów. W ostatnich latach mieliśmy serię katastrof w edukacji: likwidacja gimnazjów, strajk, pandemia, kumulacja roczników w szkołach ponadpodstawowych, zwiększona liczebność klas ze względu na uchodźców z Ukrainy. Nawet jeśli wiele z tych kwestii nie jest winą nauczycieli, to ich zniechęcenie, zmęczenie i efekty tego są czymś, co nie przysparza im sympatii ogółu społeczeństwa.
Te obserwacje Sadury mogą potwierdzać też dane z badań, które przeprowadził z Sierakowskim na podsumowanie pandemii . - Po raz pierwszy w historii Polacy zaczęli oceniać wyżej szkolnictwo prywatne od publicznego - mówi Sadura. I wyjaśnia: - Gdy pytaliśmy dotąd o zaufanie wobec różnych instytucji, to na przykład w przypadku służby zdrowia ta prywatna od lat miała ponad 10 punktów procentowych przewagi nad publiczną, ale w przypadku edukacji to tak nie działało. Niepubliczna była oceniana o kilka punktów niżej. Przez lata bowiem ludzie utożsamiali ją z tymi szkołami, do których bogaci rodzice wysyłają swoje leniwe dzieci. Wiedza ludzi na ten temat nie nadążała za rzeczywistością, ale właśnie ją dogoniła i teraz w szkołach niepublicznych ludzie, nie tylko wielkomiejska klasa średnia, widzą gwarancje dobrej edukacji dla swoich dzieci. Gorsza ocena publicznej edukacji niestety musi wynikać z gorszej oceny nauczycieli - dodaje Sadura.
Uczniowie i uczennice w ostatnich latach coraz częściej uciekają do oświaty niepublicznej i edukacji domowej, którą PiS próbuje właśnie ukrócić
Zdaniem socjologa, PIS wyliczył sobie, że więcej zyska, atakując nauczycieli, niż walcząc o ich głosy. - Niestety, w Polsce nie brakuje wyborców, którzy będą klaskać za każdym razem, gdy ktoś nazwie nauczycieli leniwymi - komentuje badacz.
Bo większość nauczycieli to kobiety?
Prof. Dorota Piontek, politolożka, kierowniczka Zakładu Komunikacji Społecznej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, zauważa zaś, że na podejście władzy do nauczycieli może mieć wpływ również feminizacja tego zawodu. Ponad 80 procent pracowników szkół to kobiety, a więc - pracowniczki.
- Tymczasem myśląc o rządzących, mówimy głównie o konserwatywnych mężczyznach, którym może być bliska koncepcja misji niektórych zawodów, takich jak właśnie nauczycielki - ocenia politolożka. I wyjaśnia: - Dla tej formacji politycznej pensja kobiety może się wydawać tylko elementem dodatkowym do budżetu domowego. To jest w końcu coś, co się wpisuje w tradycyjny sposób myślenia o rodzinie. A takie podejście do aktywności publicznej i zawodowej może mieć wpływ na wyobrażenie polityków o pracy w edukacji i w efekcie jej wycenianie - dodaje.
Prof. Piontek zwraca też uwagę, że nauczycielstwo to zawód spauperyzowany, a negatywna selekcja stale się pogłębia. - Gdy myślę o współczesnych nauczycielach, od razu przypomina mi się sytuacja szkolnictwa wyższego w latach 90. - mówi politolożka. - Pracownikom uczelni dano wówczas możliwość dorabiania. Wpadliśmy w taki kierat, że gdy rok akademicki zaczynał się 25 września, to często pierwszym dniem wolnym był 1 listopada. We wszystkie weekendy pracowało się ze studentami zaocznymi, w ośrodkach zamiejscowych. Owszem, można było wtedy więcej zarobić, ale to się odbiło na jakości kształcenia i rozwoju naukowym. Teraz rząd ma podobne podejście do nauczycieli. Ale czy na pewno właśnie tego chcemy? Ja nie chciałabym być uczennicą w klasie nauczycielki, która tak właśnie pracuje. A do tego trudno o szacunek dzieci i rodziców dla kogoś, kto tak mało zarabia, w świecie, w którym ciągle jesteśmy oceniani pod kątem tego, na jakie życie nas stać - dodaje.
Nauczycielki, urzędniczki, pielęgniarki mają w tym świecie naprawdę trudne życie. A powodów jest więcej. - Polacy wciąż wpadają w schematy poznawcze odnoszące się do służby publicznej - mówi prof. Piontek. - Dla wielu z nas nauczycielki czy urzędniczki to nadal te panie, które piją kawę i których pracy nie widzimy. U nas praca to jak się człowiek ubrudzi, urobi po łokcie albo jest mędrcem podejmującym trudne decyzje. Pozostałym trudno jest zdobyć szacunek. I również to podejście prowadzi do deprecjonowania całych grup społecznych - dodaje.
Zdaniem prof. Piontek w krajach, które stawiają na edukację, robi się to dlatego, że postrzegana jest ona jako inwestycja w przyszłość i świadomych obywateli. - A na jakich obywatelach zależy obecnej władzy? Czy na pewno świadomych? - pyta.
Co zrobi prezydent? Czy starczy mu odwagi?
To wszystko, o czym mówią Sadura i Piontek, może być powodem, dla którego minister Czarnek więcej uwagi niż oczekiwaniom nauczycieli (spotkał się z nimi dopiero po wielu miesiącach próśb) poświęca wypowiedziom konserwatywnych rodziców i środowisk kościelnych. I ramię w ramię walczy wraz z nimi z “seksualizacją" dzieci i młodzieży.
W ostatnich tygodniach jest bardzo zdeterminowany, by wprowadzić zmiany, nazywane nie inaczej, jak lex Czarnek 2.0, które mają zwiększyć rolę kuratorów (choć minister oficjalnie podkreśla, że rodziców) w systemie edukacji.
PiS może się jednak w tej sprawie przeliczyć. Wyniki listopadowego sondażu Ipsos dla OKO.press nie pozostawiają złudzeń, czy takich właśnie zmian oczekują Polacy. Zawetowania ustawy domaga się 65 proc. badanych. W rozkroku są nawet wyborcy PiS - 41 proc. chciałoby prezydenckiego weta, 39 proc. – niekoniecznie. Przy tym aż 20 proc. wyborców PiS wybrało odpowiedź "nie wiem".
22 listopada senacka komisja samorządu terytorialnego i administracji państwowej przegłosowała wniosek o odrzucenie nowelizacji ustawy. Wcześniej to samo zrobiła komisja edukacji. Jeśli ustawę odrzuci cały Senat (czas na podjęcie decyzji ma do 7 grudnia), ta ponownie trafi do Sejmu. Tak też było z pierwszą wersją lex Czarnek. Projekt ostatecznie zawetował jednak prezydent Andrzej Duda.
23 listopada pytana w Radiu Wrocław o ustawę posłanka PiS Mirosława Stachowiak-Różecka mówiła: - Mam nadzieję, że zgodnie z terminami mamy szansę do końca roku tę sprawę zamknąć.
Dopytywania o stanowisko prezydenta dodała: - Ten projekt ustawy uwzględnia również wiele postulatów, które z kolei były w projekcie prezydenckim, więc oczywiście, że na ten temat z prezydentem, z jego ministrem, z panią Paprocką, prowadziliśmy rozmowy, przygotowując ten projekt, więc można powiedzieć, że jest wspólny. Spodziewam się, że tym razem wątpliwości nie będzie, bo wszystko, co wątpliwości wywoływało, zostało po prostu z tej ustawy usunięte.
To jednak nie jest prawda. Projekt prezydencki od początku zakładał, że w sprawie zajęć dodatkowych ostateczny głos będą mieli rodzice, lex Czarnek 2.0 oddaje ten głos kuratorowi.
Tymczasem Marcin Wiącek, rzecznik praw obywatelskich, zwraca uwagę: "Elementem przyzwoitej legislacji jest zachowanie właściwego trybu pracy nad ustawą. Jeżeli regulacje mają znaczący wpływ na liczne podmioty, konieczne jest przeprowadzenie szerokich konsultacji społecznych. Wobec silnego sprzeciwu licznych grup społecznych ustawodawca powinien dołożyć wszelkich starań, aby przekonać społeczeństwo o słuszności proponowanych rozwiązań i zdaniem pana rzecznika w przypadku tej właśnie ustawy zasady te nie zostały spełnione".
W kwestii lex Czarnek 2.0 nie mogło być o tym mowy, bo złożony pod koniec października projekt tym razem był projektem poselskim, nie wymaga więc formalnie konsultacji. I PiS z tej opcji w pośpiechu korzysta.
Autorka/Autor: Justyna Suchecka
Źródło: tvn24.pl