Pan Codziennik bał się koronawirusa. Nosił dwie maseczki i dezynfekował zakupy po wniesieniu do domu. Kiedy po rodzinnej "miniimprezce", jak o niej pisał, trafił do szpitala z pozytywnym wynikiem testu, apelował, by nie sprawdzać swojego szczęścia. Gdy on walczył o każdy oddech, walkę o życie przegrał jego tata. Później on.
– Telefon ze szpitala zadzwonił dopiero, jak Piotruś zmarł – mówi jego brat Marcin.
Śmierć Piotr Kuldanka, znanego jako Pan Codziennik, popularnego podcastera, wstrząsnęła internautami. Dotąd w jego wpisach czytali recenzje gier komputerowych i konsoli. Z ostatnich dowiadywali się o zakażeniu "Cooldana" koronawirusem, o przebiegu choroby. Ostatni wpis to zdjęcie pulsoksymetru i opis tego, co się dzieje, kiedy parametry życiowe spadają.
Piotr - mówi jego brat - był młody. Miał 35 lat. Dla Marcina był jego młodszym o siedem lat braciszkiem. - Gdyby nie on, to mnie by dziś nie było. Zawdzięczam mu życie. I bardzo żałuję, że nie mogłem zrewanżować mu się za to i nie byłem w stanie zrobić niczego, żeby jemu uratować życie – wyznaje Marcin.
O tym, co mu zawdzięcza, i o przesłaniu Piotrka Kuldanka opowiada w rozmowie z Katarzyną Skalską.
Racjonalnie podchodziliście do obostrzeń. Dlaczego zdecydowaliście się na to wspólne spotkanie?
Marcin Kuldanek: Jesteśmy rodziną żyjącą blisko siebie. Brat z rodziną mieszka z rodzicami w jednym domu, podzielonym na dwa mieszkania. Wspólnie prowadzimy firmę obok domu rodziców. 28 października były imieniny Tadeusza, czyli taty. To była środa. Nikt z nas nie miał nawet kataru, więc w piątek po pracy spotkaliśmy się w bardzo wąskim gronie. Brat ze swoją żoną i córką, ja z żoną i naszymi dziećmi, które nosa nie wyściubiały z domu, bo szkoła jest zdalna, i nasi rodzice. Minęło dobrze ponad tydzień, jak brat zaczął czuć się gorzej. Uznaliśmy, że się izolujemy i brat został po prostu w domu. Z czasem był coraz słabszy, coraz dłużej spał, coraz mniej miał siły, a potem przyszła sobota i został zabrany do szpitala.
Od razu miał przeprowadzony test na obecność koronawirusa?
Piotrek był na sali przejściowej i na tej sali czekał na wynik testu. I dopiero po kilkunastu godzinach, jak pojawił się wynik, zdecydowano, że należy go położyć na oddziale covidowym. Ponieważ brat wymagał podania tlenu, a w naszym szpitalu w Grodzisku Mazowieckim nie było wolnego łóżka z taką aparaturą, został w niedzielę przewieziony do szpitala MSWiA na Wołoskiej. Tam wszystko szło ku lepszemu. Cały czas pisaliśmy na Messengerze, to był jedyny nasz kanał kontaktu. Odwiedzać się nie było można, a z racji tego, że źle oddychał, rozmawiać też nie mógł. Wzajemnie się wspieraliśmy, podtrzymywaliśmy na duchu.
Wysyłaliśmy sobie po kilkadziesiąt czy nawet więcej wiadomości dziennie. Brat miał podane osocze ozdrowieńców. Wszyscy mu tam mówili, że jego stan jest ciężki, ale stabilny. Do lekarza prowadzącego ani nikogo takiego nie udało nam się dobić.
I podczas całego pobytu brata w szpitalu nie porozmawialiście z lekarzem ani razu?
Nie, nie udało nam się dotrzeć do lekarza. Tylko Piotrek informował nas o swoim stanie zdrowia. Całe szczęście, że miał ze sobą telefon, bo inaczej, to obawiam się, że nawet byśmy nie wiedzieli, w którym szpitalu leży. Nikt ze szpitala się do nas nie odezwał. Telefon zadzwonił dopiero, jak Piotruś zmarł.
Lekarze nie zaalarmowali was, że stan Piotra się pogarsza, nie wiedzieliście, że robi się niebezpiecznie?
Zaczęło mnie niepokoić, że on coraz później odpowiadał na moje wiadomości, pisał bardziej zdawkowo, krótszymi zdaniami, zaczęły się wkradać literówki, których wcześniej nie było, tak jakby słabł. Jeszcze w czwartek udało nam się porozmawiać około godziny 13, ale bardzo krótko. Powiedziałem mu, że to od niego wiele zależy i że musi zrobić wszystko, żeby z tego wyjść i on mi odpisał, że walczy i się nie poddaje. Mniej więcej w tym samym czasie wysłał też mamie SMS-a: "Ja też Cię kocham mocno i staram się zdrowieć". To było o 12.30, a w akcie zgonu jest, że zmarł o 16.30.
Mimo woli życia, mimo tego, że był dobrze zaopiekowany, bo sam to mówił.
System jest na łopatkach, ale ludzie dają z siebie wszystko. Zarówno pielęgniarki, ratownicy, jak i lekarze. Wielkie ukłony dla nich, bo sytuacja była tragiczna. Ale wiem, że zrobili wszystko, żeby uratować tatę i brata.
Mamę teraz nachodzi taka myśl, że miała 35 lat, jak go urodziła. A on umarł, jak miał 35 lat. Całe życie było przed nim. To był młody chłopak.
Zdecydowaliście się powiedzieć bratu, jak jeszcze był w szpitalu, że tata zmarł?
Zastanawialiśmy się nad tym. Zdecydowaliśmy, że i tak w końcu się dowie z internetu lub w inny sposób. Stwierdziliśmy, że musimy to zrobić. Jak bratowa napisała mu o tym, to ja równocześnie też zacząłem pisać do niego taką dodającą otuchy wiadomość. I zanim zdążyłem nacisnąć "wyślij", to przyszła wiadomość praktycznie taka sama od niego. Że on wie, że da radę, że teraz musimy się jeszcze bardziej wspierać, że jesteśmy w tym razem i na pewno przez to przejdziemy. Na pewno w głębi serca czuł duży ból, ale w tym, co mówił, dodawał mi otuchy. Z tego, co mówił, wynikało, że będzie walczył i że to go nie osłabiło.
A u taty lekarze potwierdzili obecność koronawirusa?
Tata nie miał robionego testu, do ostatniej chwili czuł się normalnie. Przy pierwszym wezwaniu karetka nie zabrała go do szpitala, bo uznano, że nie ma takiej potrzeby, a dobę później już stracił przytomność. Mama wezwała pogotowie, tata był reanimowany, ale niestety nie udało się. Ratownicy medyczni, którzy reanimowali tatę, powiedzieli, że przyczyną zgonu był rozległy zawał, a że dzisiaj mamy takie czasy, to wszystkie takie dziwne zdarzenia przypisuje się covidowi.
Co innego powiedzieli ratownicy, a co innego jest w akcie zgonu?
Takie są procedury. Ratownicy mówią, że to serce, ale ponieważ było podejrzenie koronawirusa, bo brat już miał pozytywny wynik, więc w dokumenty został wpisany koronawirus, ale bezpośrednią przyczyną był zawał.
Pracowaliście z Piotrem razem, spędzaliście ze sobą dużo czasu. Stracił chyba pan kogoś więcej niż brata?
Brat był serdecznym przyjacielem, na którego zawsze mogłem liczyć. Brat nawet kiedyś uratował mi życie. Gdy miałem 11 lat, zabrałem się za naprawianie lampek choinkowych, a lampki były uszkodzone i poraził mnie prąd. Dłonie automatycznie się zacisnęły i prąd coraz bardziej mną miotał. Piotrek miał chyba wtedy trzy lata, był naprawdę malutkim dzieckiem, ale był na tyle świadomy, żeby wyciągnąć wtyczkę z kontaktu. Gdyby nie on, to mnie by dziś nie było. Zawdzięczam mu życie. I bardzo żałuję, że nie mogłem zrewanżować mu się za to i nie byłem w stanie zrobić niczego, żeby jemu uratować życie.
W jednym z ostatnich wpisów brat przyznał, że najbardziej żałuje tego, że za rzadko mówił, że kocha. Czego pan żałuje teraz, wiedząc już, jak to się skończyło?
W relacjach z bratem nie żałuję niczego. Nic bym nie poprawił, niczego nie zmienił, mieliśmy fantastyczne relacje. Ale gdybym mógł cofnąć czas, przekonywałbym i tatę, i brata, tatę ze względu na wiek, brata - na astmę, żeby siedzieli w domu jak w klatce.
A tej imprezy imieninowej pan nie żałuje?
Wielokrotnie wracam do tego spotkania, naprawdę wielokrotnie. Ale nie zmieniłbym tego. My i tak mieliśmy ze sobą codzienny kontakt – czy to ze względu na pracę, czy prawie wspólne mieszkanie. Nie mieliśmy żadnych, najmniejszych nawet, przesłanek, żeby podejrzewać, że to może mieć jakiś wpływ na naszą sytuację. I ja nie jestem przekonany, czy to była przyczyna naszego nieszczęścia. Ja wyszedłem z tego zdrowy, moja żona też. Brat z bratową chorowali. Mama miała negatywny wynik.
Okropne jest to, że zasady kwarantanny nie pozwalają, żeby w żałobie i w bólu móc się zjednoczyć i być razem. Brat namawiał do odpowiedzialności. Chcieliśmy być wobec niego fair moralnie, ale w czasie żałoby, przynajmniej na początku, dopóki nie mieliśmy wyników testów na obecność koronawirusa, nie mogliśmy spędzić ze sobą tyle czasu, ile byśmy chcieli.
Nie mógł się pan pożegnać ani z tatą ani z bratem. Zostały jego wpisy w mediach społecznościowych. Czy, czytając je, są dość optymistyczne, mimo ciężkiej sytuacji spodziewał się pan takiego zakończenia?
Że mi brata zabraknie? Skąd! To był dla mnie potężny cios. Śmierć taty przyjąłem z ogromnym bólem, ale gdzieś z tyłu głowy wiemy, że nasi rodzice czy dziadkowie odejdą i to jest kwestia czasu, ale brat był ode mnie młodszy… Jego córka ma 10 lat. On nie był u kresu, a u początku życia. Martwiłem się, że z postępem choroby ma co raz mniej sił, ale nawet przez ułamek sekundy nie przeszła mi przez głowę myśl, że jego może zabraknąć. Miał chorobę współistniejącą. Ale to była astma, a nie choroby kardiologiczne, nadciśnienie czy cukrzyca. Brat był dużym chłopakiem... miał sporą wagę. Cały czas chodził na siłownię, póki nie były zamknięte, chodził na spacery. Ja się w życiu nie spodziewałem, że covid może go zabić. Do ostatniej chwili, do momentu telefonu ze szpitala, nie spodziewałem się, że on umrze. To był po prostu szok.
Piotr bał się koronawirusa?
Zakładał dwie maski, dezynfekował zakupy, ręce sobie cały czas dezynfekował, więc on nie był lekkomyślny. A mimo to gdzieś ten wirus musiał się prześlizgnąć.
Zawsze był optymistyczny, miał wolę życia. Kochał ludzi. Nigdy nikomu nie odmówił pomocy. Ja zawsze mogłem na niego liczyć.
Uważam, że jego wpisy w mediach społecznościowych są czymś w rodzaju przesłania. Po pierwsze: żeby kochać najbliższych i jak najczęściej im to okazywać. My jesteśmy mężczyznami, braćmi, a w czasie jego pobytu w szpitalu też kilka czy kilkanaście razy pisaliśmy sobie wzajemnie, że się kochamy, nie wstydząc się tego. Mieliśmy taką potrzebę. Po drugie: żeby ostrzec, że nawet gdy uważamy, to wirus może sobie znaleźć jakąś furtkę. Pisał, że mój tata nie miał szczęścia do cyferek, nie wiedząc, że on też, biedny, tego szczęścia nie będzie miał. (Piotr Kuldanek w jednym z ostatnich wpisów w mediach społecznościowych o tym, co się dzieje z ciałem, kiedy spadają parametry życiowe, poinformował o śmierci ojca, pisząc, że "nie miał szczęścia do cyferek" – przyp. red.).
Myśli pan o tym, jak będą wyglądać święta pana rodziny?
Osobom, które odeszły, już nie możemy pomóc w żaden sposób. Teraz musimy wspierać tych, którzy żyją. Mam mamę, która została zupełnie sama. Nie ma taty, który z nią był cały czas i otaczał ją, jak sama mówi, kokonem miłości i opieki. Ja jej bardzo pomagam i nie wyobrażam sobie, żeby tego nie robić, ale widzę, że doskwiera jej samotność. Ja i żona codziennie staramy się z nią spędzać kilka godzin i jej pomagać... W jakikolwiek sposób mama będzie chciała te święta zorganizować, spotkać się, to na pewno tak uczynimy. Ale już wiem, że czego byśmy nie zrobili, to na pewno będą to bardzo smutne święta.
Ze względu na pandemię liczba gości zaproszonych na Wigilię nie może przekraczać pięciu. Co pan powie wszystkim tym, którzy uważają, że to zbyt mało?
Jeśli rodzina i tak żyje razem, widuje się codziennie, to spotkanie wigilijne niczego nie zmieni. Ale jeżeli ludzie są rozproszeni po całej Polsce, rodzeństwo żyje swoim życiem, dzieci żyją swoim, ciotki i wujkowie też, każdy gdzie indziej, i oni mieliby się spotkać na Wigilii i spędzić czas razem, to moim zdaniem jest to lekkomyślne.
Co pan myśli, jak widzi protesty antymaseczkowców i ludzi, którzy mówią, że koronawirusa i pandemii nie ma?
Kompletnie nie toleruję ludzi, którzy kwestionują istnienie wirusa. Nic nikomu z nas się nie stanie, jeśli będzie stosować się przynajmniej do tych podstawowych restrykcji. Nośmy maseczki i nie z nosem na wierzchu. Dezynfekujmy ręce, nie stójmy w kolejce jeden drugiemu na plecach. Unikajmy zatłoczonych miejsc.
Ja ciągle noszę maseczkę, nigdzie się bez niej nie ruszam. Może dzięki temu nie jestem zakażony. Piotr kiedyś powiedział: "Jak się zakażę, to najpierw wyląduję pod respiratorem, a zaraz potem umrę". Pod respiratorem nie wylądował, ale okazało się, że miał rację. Jak się zaraził, to umarł. On, uważając bardzo na siebie i bojąc się wirusa, i tak go złapał, więc tym bardziej ludzie, którzy to lekceważą, sami chorują bezobjawowo, ale kogoś mogą zabić. Nie kręćmy nosem, nie wymądrzajmy się, że maseczka to jest początek totalitaryzmu, bo to bzdury. Ktoś, kto tak mówi, jest po prostu głupi.
Skąd u brata to przekonanie, że wirus zabije akurat jego? Że nie przejdzie zakażenia łagodnie?
Ze względu na astmę i swoją poważną wagę. On już rok temu, w listopadzie, mówił nam, że jest w Chinach choroba, która jest bardzo groźna, że w zasadzie nie mogą jej powstrzymać. On już chyba wtedy czuł, że ta choroba go zabije. Powiedziałem mu wówczas, że większość łagodnie ją przechodzi, mają gorączkę, trochę pokaszlą, pobolą ich plecy, potem miną trzy tygodnie i działają normalnie, więc ja to się nie martwię. Będę miał kwarantannę, skończę ją i wrócę do pracy. A on mi na to: "A ja nie… ja wiem, że umrę".