Ameryka pokazała twarz, której nie znałem. Przeżyłem tam więcej niż 20 lat, wychowałem i wykształciłem dwóch synów, mieszkałem na Zachodzie i na Wschodzie - na bogatych przedmieściach San Francisco, dziś znanych jako Silicon Valley, gdzie średnia cena domu wynosi milion dolarów, i w małym miasteczku w New Jersey, tam, gdzie kręcono sceny do serialu "Rodzina Soprano" opowiadającego o współczesnej mafii.
Obok, w trochę większym Paterson, wiersze układał kierowca miejskiego autobusu. O jego szczęśliwym, monotonnym życiu Jim Jarmusch zrobił film. Wcześniej pracowałem w Chicago na Jackowie, a po przedmieściach Chicago jeździłem jako kierowca taksówki w firmie North Suburban Yellow Cab. Potem 6 lat przepracowałem w Głosie Ameryki, którego siedziba sąsiadowała ze wspaniałymi gmachami Kongresu. Codziennie do pracy przechodziłem przez wielki park nazwany National Mall. W środę 6 stycznia rano na ogromnych trawnikach tego właśnie parku zebrały się tysiące zwolenników Donalda Trumpa, żeby protestować przeciwko wynikowi wyborów wygranych przez Joe Bidena.
Przyjechałem do Ameryki, kiedy prezydentem był Ronald Reagan, po nim rządził Bush ojciec, kolejne wybory dwa razy wygrał Clinton, a po nim rządził młody Bush. W Białym Domu, na przemian, republikanie wymieniali się na demokratów i mnie nie robiło to specjalnej różnicy. Przejmowaniu władzy przez nowego prezydenta towarzyszyła podniosła uroczystość. Przysięgę przyjmuje kapelan Kongresu, po odczytaniu kilku ustępów Ewangelii. Gazety następnego dnia podkreślały, że uroczysta inauguracja nowego prezydenta w obecności odchodzącego poprzednika to świadectwo dojrzałości amerykańskiego systemu politycznego, w którym walka często brutalna i odrażająca, kończy się czymś w rodzaju symbolicznego pojednania, obietnicą pracy dla wspólnego dobra.
Dla przybysza ze wschodniej Europy to były sceny budujące. Pokazywały, że niepotrzebne są Październiki, Sierpnie ani Grudnie, Wypadki Węgierskie ani Praskie Wiosny, Braterska Pomoc i tajne referaty Chruszczowa, aby jedną ekipę sprawującą władzę zmienić na inną. Że polityka nie musi być krwawym dramatem jak u Szekspira.
Pierwszym sygnałem, że nawet w Ameryce może być inaczej, były wybory w roku 2000: walka między Bushem i Gore'em. Na szczęście spór ten na korzyść Busha rozstrzygnął się nie na ulicy, ale w Sądzie Najwyższym. Wybór następcy Busha, Baracka Obamy, miał, wedle krakań pesymistów, zakończyć się rozlewem krwi. Zakończył się wybuchami radości na ulicach w ciepłą listopadową noc 2008 roku. Osiem lat później prezydentem został Donald Trump.
Wcześniej znany z niezbyt udanych przedsięwzięć biznesowych, dziwacznej fryzury i programu telewizyjnego "Praktykant" Trump miał też w dorobku kilka podręczników robienia interesów, ale nie były one rozchwytywane, bo Trump słynął bardziej z bankructw niż z oszałamiających osiągnięć finansowych. Jego prezydentura nie była sukcesem. Wybory przegrał z najstarszym kandydatem na urząd prezydenta USA, Joe Bidenem, wieloletnim senatorem znanym z umiarkowania, którego największym chyba atutem dla wyborców było to, że nie jest Trumpem. Trump nie lubi przegrywać, a porażka z kimś takim jak Biden była katastrofą ponad jego siły. Dlatego na dzień 6 stycznia zwołał do Waszyngtonu swoich zwolenników, żeby zaprotestowali. Nie wiemy na razie, czy było to od początku zaplanowane jako zamach stanu, czy chodziło tylko o mobilizację wyborców Trumpa.
Ja zobaczyłem twarz Ameryki, jakiej nie znałem. Czytałem o problemach środkowych stanów Ameryki, widziałem na własne oczy, czym jest Rust Belt, jak wygląda upadek stalowni w Gary, w Indianie, jak wygląda przemysł niewytrzymujący chińskiej konkurencji i czytałem o rolnictwie niewytrzymującym konkurencji z Afryką i Ameryką Południową. Blisko dwadzieścia lat temu modna była w Ameryce książka "What’s the Matter with Kansas?". Autor Thomas Frank próbował wytłumaczyć, dlaczego tak wielu niezamożnych Amerykanów głosowało na Partię Republikańską, karierę robiły filmy Michaela Moore'a pokazujące przywiązanie Amerykanów do broni i popularność formacji paramilitarnych, tzw. milicji, ale to wszystko wydawało mi się marginesem niewiele znaczącym w amerykańskiej polityce. Tymczasem z problemów żyjących w poczuciu krzywdy i odrzucenia białych Amerykanów - dziś to się to się nazywa populizmem - Trump potrafił zrobić użytek polityczny i został prezydentem. W środę 6 stycznia wezwał swoich zwolenników do Waszyngtonu, żeby odwojowali należną mu drugą kadencję. Kiedy się to nie udało, rebelia spaliła na panewce, zapowiedział, że nie weźmie udziału w zaprzysiężeniu nowego prezydenta.
Czy to jest koniec amerykańskiej demokracji? Pocieszam się, że nie. Były nie takie kryzysy: czterech amerykańskich prezydentów zostało zamordowanych i Ameryka to przetrwała. Waszyngtońska policja nie spisała się dobrze, to prawda, zapewne w Moskwie, Mińsku albo w Pekinie zrobiliby to sprawniej. Po pierwsze, nikt nawet by się nie zbliżył do budynku parlamentu, a po drugie, urzędujący prezydent użyłby policji i wojska. Tymczasem w Ameryce Kongres jeszcze tej samej nocy zatwierdził wyniki wyborów niekorzystne dla Trumpa.
Demokracja to naprawdę trudny ustrój do praktykowania, ale amerykańskie instytucje ciągle sobie z tym radzą. Czy jednak rywale Ameryki będą się z nią liczyć jak kiedyś? Wątpliwe. Zwycięstwo Bidena nad Trumpem nie było łatwe, ale sprawowanie po nim urzędu prezydenta to dopiero prawdziwa "mission impossible".
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny, polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24