Bezrobotna Karolina L. z Torunia siedziała w areszcie pięć miesięcy. Piłkarz Jan P. z Krakowa - miesiąc. Oboje odpowiadali z tego samego paragrafu. Emerytki Zofii P. z Częstochowy sąd nie posadził ani na jeden dzień i na koniec uniewinnił, chociaż ona też wyszła z domu, będąc zakażona. W sądach powszechnych zapadają wyroki za łamanie zasad izolacji.
Nie ma dobrej pamięci z powodu epilepsji. Ale to pamięta.
Otworzyła drzwi i... ręce do tyłu. Kajdanki. Komisariat gdzieś w Toruniu. Kazali oddać biżuterię, pasek, sznurowadła. Normalna procedura, ale jej "jeszcze nikt tak brzydko nie potraktował". Była ubrana w dżinsy i koszulkę z krótkim rękawem, nie miała czym się przykryć, nie pamięta koca, pamięta zimno i zapewnienia, że wróci do domu.
Następnie przewieziono ją do zakładu karnego w Potulicach pod Bydgoszczą (urządzono tam izolatorium dla zakażonych koronawirusem aresztantów z całego kraju). Dwuosobowy pokój z łazienką, współlokatorka, która tak jak ona wyszła z domu w czasie izolacji, pielęgniarki przychodzące rano i wieczorem z termometrem i myśl, że wróci do domu, gdy tylko wyzdrowieje.
Po miesiącu negatywny wynik na koronawirusa i transport do zakładu karnego w Grudziądzu. Tam spacery w kółko, nie chciała wychodzić. Czasopisma, gry planszowe, nie miała do tego głowy. Chciała tylko do domu. Piętrowe łóżka, ciasno i sześć kobiet, które opowiadały.
- Jedna, że zabiła swoje dziecko, druga dźgnęła męża nożem, trzecia siedziała za grupę przestępczą - powtarza mi Karolina L. - Jedna pani robiła mi straszne przykrości. Docinała, że nie umiem prać w misce. Ona siedziała o wiele dłużej niż ja, a ja nigdy nie byłam w takich warunkach. Boże święty. Nie chcę nawet powtarzać tych wyzwisk.
- Jest nieporadna życiowo - mówi o pani Karolinie adwokat Mariusz Lewandowski, który został jej przydzielony z urzędu. Prócz epilepsji kobieta ma także zdiagnozowaną depresję.
Nie wiedziała, jak długo tam będzie. Wyszła po pięciu miesiącach. - Nie była człowiekiem - mówi ojciec pani Karoliny. - Krzyczała w nocy, nie można było jej uspokoić. Do tej pory wstaje i krzyczy, że ją zamkną.
Bo mama była w szpitalu
41 lat, do ślubu pracowała u rodziców w sklepie z warzywami, potem była na utrzymaniu dużo starszego męża. Nie mają dzieci, dzisiaj on jest już na emeryturze, ona opiekuje się swoimi rodzicami. Najbardziej związana jest z mamą, która choruje na białaczkę. Gdy rozmawiam z nią o przestępstwie, o które została oskarżona, cały czas płacze. Płakała też w sądzie, trzeba było przerywać rozprawę.
Był koniec kwietnia 2020 roku, drugi miesiąc pandemii COVID-19 w Polsce. Mama pani Karoliny trafiła do szpitala. Ludzie w kombinezonach przyjechali pod jej adres zrobić wymazy wszystkim domownikom, bo pacjentka okazała się zakażona. Córka dostała wynik pozytywny i nakaz izolacji. Dzień później, 30 kwietnia, wyszła z domu. 2 maja znowu. Była w aptece i w sklepie spożywczym. Po leki, bułki, mleko, wodę. - Nie miał mi kto iść, co miałam zrobić - mówi. Mąż schorowany, a z sąsiadami nie ma dobrych stosunków. O wsparciu ośrodka pomocy społecznej, należnym w podobnej sytuacji w czasie pandemii, jak mówi, nie wiedziała. Wstąpiła też do sklepu z pamiątkami i kupiła kubek dla matki. Na ulicy spotkała znajomą, rozmawiały.
Za pierwszym razem wróciła do domu i nic się nie wydarzyło. Za drugim - ktoś z sąsiadów wezwał policję.
Na zdalnym posiedzeniu aresztowym Sąd Rejonowy w Toruniu wyznaczył obrońcę. - Akurat pozwalał mi na to kalendarz, a sąd miał na względzie kondycję podejrzanej. Była w ciężkim stanie. Kontakt z nią był ograniczony - opowiada Mariusz Lewandowski.
Pani Karolina usłyszała zarzut z artykułu 165, paragraf 1, punkt 1 Kodeksu karnego, czyli sprowadzenia niebezpieczeństwa dla życia lub zdrowia wielu osób przez spowodowanie zagrożenia epidemiologicznego lub szerzenie się choroby zakaźnej. - Nie budziło wątpliwości, że otrzymała wynik pozytywny testu na koronawirusa i że wiedziała o tym. Wiedziała, że powinna być w izolacji domowej i opuściła ją dwukrotnie. Trudno też argumentować, że zakup kubka był pilny i niezbędny. Dlatego istniała obawa, że może znowu nie respektować obowiązku kwarantanny. Sąd wskazał, że to poważna sprawa, dotyka bezpieczeństwa nas wszystkich - przyznaje mecenas.
Ale nie zgadzał się, że podejrzana musi pozostać za kratami także po wyzdrowieniu. Gdy sąd zdecydował o trzymiesięcznym areszcie, złożył zażalenie. Sąd odwoławczy go nie uwzględnił. - Byłem ogromnie zaskoczony - mówi. - Powoływano się na rozwojowy charakter sprawy, na gromadzenie materiału dowodowego, ustalanie i przesłuchiwanie świadków, na grożącą podejrzanej surową karę i znaczny stopień szkodliwości społecznej czynu - informuje adwokat.
Artykuł 165 § 1 przewiduje karę nawet ośmiu lat więzienia.
Po trzech miesiącach sąd zgodził się wypuścić panią Karolinę za poręczeniem majątkowym. Jej rodzina została o tym poinformowana, ale - jak mówi kobieta - nie uzbierała "takiej dużej sumy". Chodziło o 4 tysiące złotych. Karolina L. została w areszcie jeszcze dwa miesiące, do 24 września, gdy prokuratora skierowała do sądu akt oskarżenia. - Sąd uwolnił ją od razu, gdy został gospodarzem sprawy - mówi Lewandowski. - Ten areszt był absolutnie bezcelowy, nie było podstaw do obawy, że podejrzana będzie mataczyć albo ucieknie z kraju. To była strata czasu podejrzanej, strata naszych pieniędzy.
Już w trakcie procesu, jak mówi mecenas, sąd drobiazgowo przeanalizował sytuację epidemiczną. - Nie zadziałał z automatu - podkreśla.
Zeznawały dwie pracownice sanepidu. Mówiły, że informowały panią Karolinę o możliwości pomocy. Obrońca: - Nie wiadomo, jak to przekazały, czy ona to zrozumiała. Sama ma problemy z wysławianiem się.
Ale - według sądu - oskarżonej mógł pomóc mąż. Zeznał, że widział zatrzymanie żony, bo właśnie niósł jej zakupy. W dodatku ona nie kupowała leków na epilepsję i depresję, ale przeciwbólowe, wydawane bez recepty. A kubka nie mogłaby przekazać matce, bo w szpitalu obowiązywał zakaz odwiedzin.
- Nieprawdą jest, że była przymuszona do wyjścia z domu, nieprawdą jest, że dokonywała czynności całkowicie niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania i przeżycia - mówiła sędzia. - Jej zachowanie polegające na dwukrotnym pójściu, mówiąc kolokwialnie, między ludzi, kiedy była ona z pewnością zakażona koronawirusem i o tym doskonale wiedziała, pójściem w wiele różnych miejsc zamkniętych, było spowodowaniem zagrożenia epidemiologicznego dla ludzi, z którymi się stykała.
Przyznała, że Karolina L. miała usta i twarz przesłonięte kominem (wtedy jeszcze nie musiała to być maseczka). Także osoby, które spotkała, były "zabezpieczone przed transmisją wirusa". Potwierdziły to zeznania świadków i nagrania z monitoringu. Ekspedienci byli oddzieleni szybą z pleksi, nie licząc jednej sprzedawczyni między półkami sklepowymi. Takiej ochrony nie miał także klient, który stał w kolejce za oskarżoną.
Sąd powołał biegłego epidemiologa, który stwierdził, że z uwagi na podjęte środki zagrożenie było niewielkie. - Nie doszło do szerzenia się choroby zakaźnej, żadna z osób, która miała kontakt z oskarżoną, nie została zakażona - podkreśliła sędzia.
Ale trafiły na kwarantannę, co dla niektórych było "bardzo stresujące". Sędzia: - Mówili, że źle się czuli, bali się, ktoś miał w rodzinie mamę chorą na serce, byli zamknięci z rodziną przez 10 dni w mieszkaniu, bo takie były wtedy zasady kwarantanny. To się odbiło na ich życiu.
Jedna z osób po kwarantannie, z powodu złego stanu psychicznego, wzięła nawet urlop.
Prokurator żądał półtora roku bezwzględnego więzienia oraz po 2 tysiące złotych zadośćuczynienia dla 31 pokrzywdzonych - osób, które pani Karolina miała spotkać w czasie izolacji.
10 maja 2021 roku, na piątej rozprawie zapadł wyrok: rok więzienia w zawieszeniu na rok próby pod dozorem kuratora.
Sąd ograniczył liczbę pokrzywdzonych do 12 osób, które miały bezpośredni kontakt z oskarżoną - pani Karolina musi im zapłacić po 150 złotych zadośćuczynienia. To będzie w sumie 1800 złotych. Sędzia uzasadniała, że kwota "nie jest wysoka", bo sytuacja majątkowa oskarżonej jest trudna, a jej możliwości zarobkowe są nikłe. Z tych samych powodów nie orzekła kary grzywny. Nie orzekła też prac społecznych, bo pani Karolina "jako osoba schorowana może mieć kłopot, aby je wykonywać".
- Jakaś kara musi być. Trzeba będzie składać jakoś te pieniądze - mówił po ogłoszeniu wyroku ojciec pani Karoliny. Córka - przypomnijmy - nie pracuje i mieszka z rodzicami, którzy w sumie mają z emerytury 2700 złotych miesięcznie.
- W stosunku do tego, czego żądał prokurator, ten wyrok jest zadowalający - komentuje Lewandowski.
A co z aresztem? Czy Karolina L. będzie mogła ubiegać się o odszkodowanie, skoro sąd orzekł karę więzienia w zawieszeniu? Jak podkreśla sędzia Justyna Kujaczyńska-Gajdamowicz, rzeczniczka Sądu Okręgowego w Toruniu, areszt to środek zapobiegawczy na czas śledztwa. Najsurowszy, ale to nie jest kara. Może być zaliczony na poczet kary, jeśli sąd orzeknie bezwzględne więzienie lub grzywnę (także za jakiekolwiek inne przestępstwo w przyszłości). Odszkodowanie za areszt mogłoby jej przysługiwać, gdyby ją uniewinniono. Tymczasem została skazana, ale karę zawieszono.
Jednak obrońca cieszy się z takiego rozwiązania, bo kara bezwzględnego pozbawienia wolności, nawet jeśli wydaje się niedolegliwa, bo pokrywa się z wcześniejszym aresztem czy grzywną, zaciera się dopiero po 10 latach. Ta sama kara w zawieszeniu już po sześciu miesiącach od jej zakończenia uważana jest za niebyłą. Jeśli pani Karolina w czasie próby nie popełni żadnego przestępstwa, już za półtora roku od uprawomocnienia się wyroku będzie uznana za osobę niekaraną.
Prokuratura jeszcze nie wniosła apelacji, ale zrobiła krok w tym kierunku - wystąpiła do sądu o pisemne uzasadnienie wyroku.
Bo koledzy by go odrzucili
Niespełna miesiąc wcześniej, 19 kwietnia 2021 roku, wyrok za złamanie zasad izolacji usłyszał Jan P. z Krakowa. Tamtejszy sąd okręgowy skazał go na miesiąc więzienia bez zawieszenia. Dokładnie tyle P. przesiedział za kratami w czasie śledztwa. Zostało mu to zaliczone na poczet kary.
Ponadto zasądzono półtora roku ograniczenia wolności w postaci prac społecznych - 20 godzin miesięcznie. P. musi także pokryć koszty sądowe i wpłacić 10 tysięcy złotych nawiązki na rzecz Funduszu Pomocy Pokrzywdzonym oraz Pomocy Postpenitencjarnej.
Jan P. oskarżony był o przestępstwo z artykułu 165 § 1 i 161 § 3. Drugi przepis mówi o narażeniu na zarażenie chorobą zakaźną wielu osób i zagrożony jest karą pozbawienia wolności od roku do aż 10 lat. W związku z przepisem, mówiącym o jedności czynu (art. 11 § 3 k.k.), sąd skazał go na podstawie surowszego artykułu. Jednocześnie, odwołując się do art. 37b k.k., orzekł tak zwaną karę mieszaną.
W sprawie o występek zagrożony karą pozbawienia wolności, niezależnie od dolnej granicy ustawowego zagrożenia przewidzianego w ustawie za dany czyn, sąd może orzec jednocześnie karę pozbawienia wolności w wymiarze nieprzekraczającym 3 miesięcy, a jeżeli górna granica ustawowego zagrożenia wynosi przynajmniej 10 lat - 6 miesięcy, oraz karę ograniczenia wolności do lat 2. Przepisów art. 69-75 nie stosuje się. W pierwszej kolejności wykonuje się wówczas karę pozbawienia wolności, chyba że ustawa stanowi inaczej.Art. 37b Kodeksu karnego
W rozmowie z rzecznikami sądu okręgowego w Krakowie wyjaśniliśmy, że art. 37b stosuje się, gdy oskarżony dobrze rokuje społecznie, nie był wcześniej karany, wyraża skruchę i jest małe prawdopodobieństwo, że znowu popełni przestępstwo.
Jan P. ma 28 lat i jest piłkarzem klubu Kmita Zabierzów. W sierpniu zeszłego roku, dzień po otrzymaniu pozytywnego wyniku testu na koronawirusa, grał mecz Pucharu Polski. Zawodnicy obu drużyn zostali objęci kwarantanną, drużyna P. musiała odwołać kolejne spotkanie.
- Byliśmy kompletnie zaskoczeni tą informacją. W klubie nikt nie wiedział, że zawodnik był na kwarantannie [chodzi o izolację - red.] i miał pozytywny wynik na obecność koronawirusa. Nie dowierzaliśmy, że tak się mogło stać, ale wszystko na to wskazuje. Ponadto piłkarz wypełnił oświadczenie, że jest zdrowy i nie ma żadnych przeciwwskazań, aby brał udział w zawodach sportowych - powiedział w rozmowie z eurosport.tvn24.pl wiceprezes Kmity Tomasz Ziarkowski.
O tym, że zakażony lokator wyszedł z domu, policję zawiadomił administrator apartamentowca, w którym mieszkał P. Piłkarz został aresztowany na trzy miesiące. - Sąd Rejonowy dla Krakowa-Śródmieścia uznał, że istnieje obawa matactwa, co moim zdaniem było kuriozalne. Sprawa była oczywista, my nie dyskutowaliśmy z czynem, że klient złamał warunki izolacji - mówi Daniel Kasperski, obrońca z wyboru Jana P.
- Chciałem być liderem drużyny i być obecny. Nie rozumiem, czemu to zrobiłem, nie jestem w stanie tego wyjaśnić. Nigdy w życiu nie popełniłem takiego błędu - wyjaśniał śledczym sam oskarżony. - Nie chciałem ujawniać kolegom faktu zarażenia, bo by mnie odrzucili. Po meczu miałem wszystko wyjaśnić. Podobno w jego trakcie ktoś chodził po trybunach i rozgłaszał, że jestem zarażony.
Jak wyjaśnił, test na koronawirusa wykonał prywatnie, ponieważ gorzej się poczuł, a po otrzymaniu wyniku drogą elektroniczną odebrał SMS-a z informacją, że został objęty kwarantanną i "nie do końca rozumiał, co to znaczy" ani "nie podjął żadnych kroków, żeby się tego dowiedzieć". - Nie wiedziałem, jak mam się zachować - podkreślił. - Jestem załamany. Zachowałem się jak idiota. Naraziłem wiele osób, moich znajomych, na zakażenie [cytujemy za Polską Agencją Prasową - red.].
Według śledztwa, P. naraził na zakażenie co najmniej 40 osób. Prokuratora ustaliła, że wielokrotnie naruszał zasady związane z kwarantanną, chodził na zakupy, korzystał ze wspólnego basenu w apartamentowcu, w którym mieszkał, bywał na treningach swojej drużyny piłkarskiej.
Obrońca złożył zażalenie na postanowienie o areszcie i decyzją krakowskiego sądu okręgowego piłkarz wyszedł na wolność już po miesiącu. W porozumieniu z oskarżycielem posiłkowym Kasperski w imieniu swojego klienta złożył wniosek o wydanie wyroku bez przeprowadzania rozprawy. Prokuratura się nie sprzeciwiła. Wyrok był zgodny z wnioskiem obrony.
Bo zachciało im się ryby i kąpieli
Daniel Kasperski twierdzi, że sprawa piłkarza z Krakowa miała być przestrogą dla innych osób objętych kwarantanną, dlatego Jan P. trafił do aresztu. Podobnie mówił w sądzie obrońca emerytki Zofii P. z Częstochowy, która wyszła do sklepu w tym samym dniu, w którym otrzymała pozytywny wynik testu na koronawirusa. - Miała stać się postrachem dla całego społeczeństwa przed nieodpowiedzialnymi zachowaniami - twierdził w mowie końcowej Marcin Halkiewicz.
Ojciec pani Karoliny z Torunia, która przesiedziała za kratami pięć miesięcy za dwukrotnie wyjście z domu w czasie izolacji, mówił z kolei, że jego córka "była pierwsza z tych, których złapano na covidzie", że może nie byłoby tego aresztu i procesu, gdyby była piętnasta albo dwudziesta.
Jednak żaden z nich nie był pierwszą osobą, która stanęła przed sądem powszechnym pod zarzutem z art. 165 § 1 Kodeksu karnego. 60-letni Grzegorz K. z Białegostoku, przyłapany na łamaniu zasad kwarantanny w kwietniu 2020 roku, został skazany już po czterech miesiącach. Miał nie wychodzić z domu przez dwa tygodnie, bo wrócił z Niemiec. Ale - jak mówił podczas przesłuchania - zachciało mu się ryby i nie chciał tym kłopotać córki ani sąsiadów. Poszedł do sklepu, pochwalił się swoją kwarantanną ekspedientowi, który powiadomił policję. Prokuratura nakazała mężczyźnie wykonanie testu na koronawirusa, który okazał się pozytywny. Spędził miesiąc w areszcie, tak jak Jan P. z Krakowa, i dostał rok w zawieszeniu, tak jak Karolina L. z Torunia.
55-letnia Barbara B. ze wsi w powiecie wyszkowskim, która podczas izolacji 23 kwietnia 2020 roku pojechała z mężem na zakupy do wsi w powiecie ostrołęckim, przesiedziała w areszcie dwa miesiące. 10 września Sąd Okręgowy w Ostrołęce skazał ją na rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata oraz grzywnę 1250 złotych, zaliczając areszt na poczet kary.
55-letni Adam K. z Łodzi został potraktowany surowiej, bo za przestępstwo z art. 165 § 1 łódzki sąd okręgowy 13 stycznia 2021 r. wymierzył mu karę roku bezwzględnego więzienia. Wyrok nie jest prawomocny - 6 maja apelacje złożyli zarówno obrońca, jak i prokurator.
Na początku pandemii pan Adam wracał do Polski z Niemiec, zasłabł w autobusie i trafił do szpitala wojewódzkiego w Zgierzu. Został mu pobrany wymaz do testu na koronawirusa, ale on, nie czekając na wynik (który okazał się dodatni), 19 marca wydostał się z lecznicy przez okno i autobusem wrócił do Łodzi. Tego samego dnia został zatrzymany przed domem i spędził w areszcie pięć miesięcy, tyle co Karolina L. z Torunia. W sądzie wyjaśniał, że nie wiedział, że jest zakażony i że chciał się wykąpać w domu.
Zofia P. z Częstochowy nie spędziła za kratami ani jednego dnia i została uniewinniona.
Bo nie ma twardych dowodów
Na panią Zofię doniosła policji córka. Zgłosiła, że jej matka wyszła do sklepu, mimo że jest zakażona koronawirusem. Dyżurny wysłał do mieszkania dwóch policjantów. Ze sporządzonej po interwencji notatki służbowej odczytanej w sądzie wynika, że zalecił im, by nie zakładali kombinezonów ochronnych, bo Zofia P. nie figuruje na liście osób zakażonych sanepidu. Zgodnie ze wskazówkami, w goglach, maseczkach i rękawiczkach nitrylowych zapukali do drzwi.
Otworzyła im 65-letnia kobieta - pani Zofia. Przyznała, że jest zakażona i że była za zakupach. "A co, miałam umrzeć z głodu?" - tak miała powiedzieć, według policyjnej notatki.
Wtedy funkcjonariusze włożyli kombinezony. W zeznaniach podkreślali, że rozmawiali z kobietą w bezpiecznej odległości, stojąc na klatce schodowej, aż ona znikła w głębi mieszkania. Zdenerwowała się, chodziła z nożem w ręce, mówiła, że cierpi na cukrzycę i musi sobie zrobić kanapkę. Policjanci zaniepokoili się, że może sobie zrobić krzywdę i weszli do środka.
Z rozmów z lokatorami wywnioskowali, że rodzina jest w konflikcie. Jeden z dwóch pokoi zajmowała pani Zofia, drugi - jej córka z dwójką dzieci i mężem, który po chwili wrócił z pracy i - jak zeznał jeden z funkcjonariuszy - "zareagował nerwowo na całą sytuację". Policjanci odnotowali, że przeklinał, mówił, że mają zabrać teściową z mieszkania, a on powymienia zamki w drzwiach, żeby się nie mogła dostać z powrotem i groził, że "jak jej nie zabiorą, to on nie wie, co jej zrobi".
65-latka zaczęła skarżyć się na duszności i problemy z przełykaniem, karetka przewiozła ją do izolatorium w Goczałkowicach. - Była tam do wyzdrowienia, nie została zatrzymana, nie była pozbawiona wolności - mówi nam radca prawny Marcin Halkiewicz, obrońca z urzędu pani Zofii. - A córka z rodziną wkrótce się od niej wyprowadziła - dodaje.
W marcu tego roku Zofia P. stanęła przed Sądem Okręgowym w Częstochowie. Prawnik mówi, że sąd chciał zakończyć proces na jednej rozprawie, ale policjanci się nie stawili.
Prócz nich i oskarżonej zeznawała ekspedientka z osiedlowego sklepu. Córka i zięć pani Zofii odmówili składania zeznań w sądzie, więc sąd nie mógł uwzględnić tego, co mówili wcześniej śledczym.
Wiadomo, że wszystko rozegrało się tego samego dnia, 9 kwietnia 2020 roku - pani Zofia została powiadomiona telefonicznie przez sanepid o pozytywnym wyniku testu na koronawirusa i była w osiedlowym sklepie. Sporne było, w jakiej kolejności. Kobieta zeznała w sądzie, że najpierw robiła zakupy. Policjanci twierdzili, że im w dniu interwencji mówiła odwrotnie: po tym, jak dostała informację o wyniku testu, czyli wiedząc, że jest zakażona, wyszła z domu.
Nie pamiętali, czy sprawdzili w telefonie oskarżonej, o której godzinie rozmawiała z inspektorem sanitarnym, o której była na zakupach. Nie poszli zapytać do sklepu, bo dyżurny polecił im, żeby się jak najmniej przemieszczali z powodu kontaktu z osobą zakażoną.
Sąd wytknął prokuraturze, że nie zabezpieczyła bilingu. Niewiele by to dało, bo wyjście na zakupy nie zostało zarejestrowane przez monitoring - na osiedlu i w sklepie nie ma kamer. Kolejności zdarzeń nie udało się ustalić także w rozmowie ze świadkami. Zeznali podobnie: ekspedientka, że kobieta była w sklepie w godzinach dopołudniowych, a pracownik sanepidu - że dzwonił do niej w godzinach dopołudniowych.
- Sprawa jest ewidentna, wina oskarżonej jest oczywista - podkreślał w mowie końcowej prokurator Marek Błaszczyk, żądając dla pani Zofii ośmiu miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata.
- Nie ma na to twardych dowodów - ripostował obrońca. Wskazywał, że policjanci, którzy interweniowali w mieszkaniu oskarżonej, niewiele pamiętają. Dowodził, że ostatecznie odpowiedzialność oskarżonej zależy od tego, co powiedziała policjantom feralnego dnia. Tymczasem oni sami mówili, że im "się tak wydawało", mogli opacznie zinterpretować użyte przez nią sformułowania, wreszcie ona była wtedy zdenerwowana. - Sama by siebie obwiniała o popełnienie czynu karalnego, gdyby twierdziła, że opuściła miejsce zamieszkania, wiedząc, że jest zakażona - mówił Halkiewicz.
Podkreślał, że "samooskarżanie się" kobiety i "ułomne wspomnienia" policjantów nie mogą być wystarczającym dowodem skazania. Na koniec przywołał konflikt pani Zofii z rodziną, od której zawiadomienia zaczęła się cała sprawa.
Sąd zgodził się z obroną, że zebrany materiał dowodowy nie daje podstaw do skazania pani Zofii. Ale nie tylko dlatego ją uniewinnił.
- W ocenie sądu, nawet gdyby przyjąć, że oskarżona poszła do sklepu już po tym, gdy dowiedziała się, że jest zakażona koronawirusem, to jej zachowanie nie wyczerpuje znamion przestępstwa z artykułu 165, paragraf 1, punkt 1 Kodeksu karnego - uzasadniał Dominik Bogacz, sędzia Sądu Okręgowego w Częstochowie.
Powołując się na przepis i wcześniejsze orzecznictwo, wyjaśnił, że zagrożenie epidemiologiczne musi być realne i rozległe, a w tym przypadku tak nie było, ponieważ pani Zofia w trakcie robienia zakupów 9 kwietnia 2020 roku miała maseczkę na twarzy i - nie licząc ekspedientki za osłoną z pleksi - była jedyną osobą w osiedlowym sklepie (już wtedy nie wpuszczano do sklepu więcej niż jednego klienta).
Pod koniec kwietnia tego roku prokurator złożył apelację. Po pierwsze, podnosi w niej, że pani Zofia w świetle przepisów obowiązujących 9 kwietnia 2020 roku nie powinna wychodzić z domu także przed otrzymaniem wyniku testu, ponieważ objęta była kwarantanną już w chwili skierowania na badania, jako podejrzana o zakażenie. Po drugie, nie ma znaczenia, ile osób spotkała tego dnia oraz czy w tym momencie były one zabezpieczone. SARS-CoV-2 - argumentuje prokurator - może utrzymywać na powierzchniach różnych przedmiotów do siedmiu dni. Na przykład na klamkach czy kartach płatniczych.
Bo tak uznała policja
Jeśli apelacja zostanie przyjęta, Zofię P. z Częstochowy czeka kolejny proces w sądzie drugiej instancji, a potem jeszcze jedna batalia - z sanepidem, który za wyjście z domu w czasie izolacji ukarał ją grzywną w wysokości 6 tysięcy złotych. Kara została ściągnięta natychmiast. Pani Zofia odwołała się do wojewódzkiego inspektoratu w Katowicach, ten jednak zawiesił sprawę do czasu rozstrzygnięcia postępowania karnego.
Jeśli sanepid nie zmieni decyzji, pani Zofia będzie mogła ją zaskarżyć do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Przed wojewódzkimi sądami administracyjnymi toczy się wiele podobnych spraw. Nie wszyscy skarżący, tak jak pani Zofia, stają najpierw przed sądem powszechnym. Decyduje o tym policja.
Jak informuje Michał Gaweł z zespołu prasowego Komendy Głównej Policji, od początku pandemii funkcjonariusze sprawdzili osoby objęte kwarantanną ponad 75,5 miliona razy. Przeprowadzili 222 374 czynności wyjaśniające z art. 116 § 1 Kodeksu wykroczeń, który mówi o karze grzywny za nieprzestrzeganie nakazów i zakazów przez chorego lub nosiciela choroby zakaźnej. Do Państwowej Inspekcji Sanitarnej, która nakłada bardzo surowe grzywny, do 30 tysięcy złotych, skierowali 92 200 notatek. Wreszcie: w 1013 sprawach powzięli podejrzenie o przestępstwie. Nie tylko z artykułu 165 Kodeksu karnego, ale także z artykułu 160 (narażenie na niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, zagrożone karą do trzech lat więzienia lub do pięciu, jeśli narażoną była osoba, którą sprawca miał się opiekować) i artykułu 161 (chodzi o paragrafy 2 lub 3 - za ten ostatni skazany został piłkarz z Krakowa - czyli narażenie na zakażenie chorobą zakaźną realnie zagrażającą życiu, za co można trafić za kraty nawet na 10 lat, jeśli zagrożonych zostało wiele osób).
Chcieliśmy też wiedzieć, kiedy sprawa trafia do prokuratury, kiedy do sanepidu, a kiedy jest tylko mandat. Bo to policjanci są na pierwszej linii ognia i w zasadzie od ich uznania zależy, czy osoba trafi za kraty. Na to pytanie policja nam jednak nie odpowiedziała.
Jak poinformowało nas Ministerstwo Sprawiedliwości, w 2020 roku na podstawie art. 165 § 1 i 3 Kodeksu karnego (dane zbierane są łącznie z tych dwóch paragrafów, czyli także za uszkodzenie urządzenia dostarczającego wodę, światło, ciepło, gaz czy energię) "osądzono 47 osób dorosłych, z tego skazano 34 osoby, a 13 - uniewinniono". Ile wyroków dotyczyło spraw związanych z pandemią COVID-19?
"W ramach statystyki publicznej Ministerstwo Sprawiedliwości nie gromadzi danych odnoszących się do łamania zasad i obostrzeń wprowadzonych w związku z sytuacją epidemiczną COVID-19. Zakres informacji gromadzonych za pośrednictwem sprawozdań ograniczony jest budową formularzy statystycznych. Nie jest więc możliwe wyodrębnienie w nich wszystkich informacji na temat postępowań sądowych" - czytamy w odpowiedzi.
Dane z tego roku znane będą dopiero w czerwcu.