|

Utrzeć nosa Wałęsie. A 30 lat później Tuskowi

Kadr ze zdjęciem Donalda Tuska i podpis: "Panowie, policzmy głosy". Tak polityczni przeciwnicy przewodniczącego Platformy Obywatelskiej wykorzystują w kampanii przedwyborczej ujęcia z filmu Jacka Kurskiego "Nocna zmiana". Przekaz jest prosty i propagandowo atrakcyjny - lider PO wspólnie z agentami komunistycznymi działającymi w Sejmie pierwszej kadencji doprowadził do upadku rządu Jana Olszewskiego i zatrzymania lustracji. Przeciwnicy Tuska karmią tak jeden z mitów, którego ziarno zasiał sam Olszewski.

Artykuł dostępny w subskrypcji

To miała być zwykła "pogawędka przy koniaczku", jak opowiadał potem Jarosław Kaczyński. 12 listopada 1991 roku do Belwederu na zaproszenie Lecha Wałęsy przyjechali między innymi Bronisław Geremek, Jan Krzysztof Bielecki i Jacek Kuroń. W spotkaniu uczestniczył także Kaczyński, wówczas szef kancelarii prezydenta Wałęsy. Szybko okazało się, że "koniaczek" był wstępem do poważnej rozmowy politycznej.

Chodziło o stanowisko premiera. Bieleckiego według zamysłu Wałęsy miał zastąpić Geremek. Spotkanie w Belwederze opisał Kuroń w książce "Autobiografia". Wspominał, że Kaczyński nie krył irytacji przebiegiem rozmów. "Jak ja bym był premierem rządu, za którego kadencji zyski budżetu obniżyły się do 40 procent przewidywanych, tobym się schował" - powiedział szef prezydenckiej kancelarii, zwracając się do Bieleckiego. Sprowokował w ten sposób ostrą reakcję Wałęsy. "Co ty byś zrobił w gospodarce, to ja nie wiem, bo nie miałeś okazji spróbować" - odbił piłeczkę prezydent.

Jak relacjonował Kuroń, temat zmiany premiera od razu zszedł na boczny tor, a wymiana zdań przerodziła się w kłótnię. Wałęsa zarzucił Kaczyńskiemu, że jako szef prezydenckiej kancelarii nie pozbył się z niej urzędników z komunistyczną przeszłością, choć obiecywał się tym zająć. "Przecież to wy doprowadziliście do tego, że leciałem z siekierą na swoich najbliższych przyjaciół!" - podniósł głos Wałęsa. "Rozpocząłem wojnę na górze, a nie miałem racji! To ty obiecywałeś dekomunizację! Ty obiecywałeś przyspieszenie! Ja głupi uwierzyłem we wszystko!" - emocjonował się.

Kaczyńskiemu też puściły nerwy, obaj zaczęli się przekrzykiwać. "Zajmie się tobą prokurator" - powiedział jeszcze Wałęsa, zanim Kaczyński wyszedł, trzaskając drzwiami. "Jeszcze zobaczymy, kim się zajmie" - rzucił w zasadzie były już szef kancelarii.

Kaczyński stawia na Olszewskiego

To z pozoru błahe - jak na świat polityki - spięcie uruchomiło szereg zdarzeń, które dziś zwolennikom Jarosława Kaczyńskiego i przeciwnikom Lecha Wałęsy układają się w narrację tłumaczącą, że postkomuniści działający ramię w ramię z ówczesnym prezydentem nie dopuścili do przeprowadzenia w Polsce lustracji i wyeliminowania z życia publicznego współpracowników komunistycznych służb. Dowodem na istnienie spisku, któremu obecna władza dokleja twarz Donalda Tuska, miało być odwołanie rządu Jana Olszewskiego w nocy z 4 na 5 czerwca 1992 roku. "Nocna zmiana" w czasie "nocy teczek".

Aby jednak dokładnie zrozumieć, co się stało, cofnijmy się do dni następujących po kłótni Kaczyńskiego z Wałęsą.

Mamy ostatnie tygodnie roku 1991, nowy Sejm po niedawnych wyborach, a w planach prezydenta nowy premier, a w zasadzie dwóch nowych, bo Geremek miał porządzić niedługo, by potem ponownie oddać władzę Bieleckiemu. To dlatego Kaczyński tak ostro zaatakował Bieleckiego na "koniaczku" u Wałęsy. I jak pokazały kolejne tygodnie, od tego momentu zaczynał pracować na własnego szefa rządu.

Olszewski wydawał się kandydatem wręcz idealnym. Mógł poszczycić się piękną kombatancką przeszłością i pod tym względem nie można było mu nic zarzucić. Miał 9 lat, kiedy wybuchła II wojna światowa, ale mimo młodego wieku działał w Szarych Szeregach i wziął nawet udział w Powstaniu Warszawskim, jako łącznik, w walkach po praskiej stronie stolicy. Jeszcze bogatszą kartę zapisał po roku 1945. Został prawnikiem - zdolnym i niepokornym, bo wielokrotnie stawał po stronie sądzonych w procesach politycznych. W roku 1976 był jednym z założycieli Komitetu Obrony Robotników, a cztery lata później pilnował przebiegu rejestracji Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego "Solidarność". Następnie udzielał się jako ekspert Solidarności w trakcie obrad Okrągłego Stołu, a od 1990 roku, przez dwa lata, należał do Porozumienia Centrum, z ramienia którego został posłem w 1991 roku i gdzie mocno zbliżył się z Jarosławem Kaczyńskim.

Dlatego też Kaczyński postawił na Olszewskiego, kiedy okazało się, że plan Wałęsy służący mianowaniu Geremka na premiera spełznie na niczym.

Zaczynają się schody

Kiedy stawało się coraz bardziej jasne, że Geremek nie skompletuje stabilnego rządu, który będzie cieszyć się poparciem sejmowej większości, Kaczyński dobrze wykorzystywał swój czas. Wydeptywał ścieżki do sejmowych klubów i prowadził rozmowy, które krok po kroku przybliżały go do budowy gabinetu, którym miał kierować Olszewski, poseł jego partii, Porozumienia Centrum, poprzedniczki Prawa i Sprawiedliwości. Nie tylko okazał się sprawniejszym negocjatorem niż przewodniczący Unii Demokratycznej, ale również traktował tę sprawę ambicjonalnie. Miał bowiem możliwość przy okazji utrzeć nosa Wałęsie.

Prezydent Lech Wałęsa (w środku, z prawej), obok niego siedzą ówczesny prezes PC Jarosław Kaczyński i Jan Olszewski (1991 rok)
Prezydent Lech Wałęsa (w środku, z prawej), obok niego siedzą ówczesny prezes PC Jarosław Kaczyński i Jan Olszewski (1991 rok)
Źródło: Janusz Mazur/PAP

W tym miejscu trzeba wspomnieć, jak wyglądał ówczesny Sejm, bo w tamtej rzeczywistości politycznej na wydeptywaniu ścieżek do klubów można było schodzić sobie buty.

W wyborach parlamentarnych z października 1991 roku nie obowiązywał tak dobrze dziś znany, będący zmorą mniejszych ugrupowań, próg wyborczy. Obecnie, aby partia mogła wejść do Sejmu, musi zdobyć przynajmniej 5 procent głosów. Partyjne komitety koalicyjne mają trudniej, bo dla nich poprzeczka leży na poziomie 8 procent. Ale w tamtych wyborach progi nie obowiązywały.

Dzięki temu, a może raczej przez to, swoich posłów wprowadziło na Wiejską 29 komitetów wyborczych. Unia Demokratyczna, najliczniejsza wówczas sejmowa siła, dysponowała 62 posłami, Sojusz Lewicy Demokratycznej miał ich tylko o dwóch mniej. Komitet wyborczy Porozumienia Obywatelskiego Centrum - z którego wywodzili się Kaczyński i Olszewski - był szósty pod względem poselskiej liczebności i mógł poszczycić się 44 reprezentantami.

Na dziesiątym miejscu znalazła się owiana już polityczną legendą Polska Partia Przyjaciół Piwa, która miała 16 posłów, ale i tak dość szybko rozpadła się na dwie frakcje, tak zwane Małe Piwo i Duże Piwo.

Nie można też zapomnieć, że 11 komitetów wprowadziło zaledwie po jednym pośle, a znalazły się wśród nich tak dziś niewiele mówiące ugrupowania jak Związek Podhalan, Komitet Wyborczy Prawosławnych czy Sojusz Kobiet Przeciw Trudnościom Życia.

W wyborach 1991 roku swoich przedstawicieli wprowadziło do Sejmu aż 29 ugrupowań
W wyborach 1991 roku swoich przedstawicieli wprowadziło do Sejmu aż 29 ugrupowań
Źródło: tvn24.pl

Taka różnorodność może dobrze prezentowała się na sejmowych korytarzach czy podczas sporów przed kamerami w studiach telewizyjnych, ale kiedy trzeba było poszukać w niej konsensusu do zbudowania poparcia dla przyszłego rządu, zaczynały się schody.

Kompromitacja przed Jelcynem

6 grudnia 1991 roku Sejm powołał Jana Olszewskiego na stanowisko premiera. Jednak mimo zabiegów Kaczyńskiego wyciskających z sali sejmowej wymagane poparcie, nowy szef rządu od samego początku nie miał lekko. Kredyt zaufania ze strony większości poselskiej wyczerpał się w zasadzie od razu po głosowaniu nad wotum, a zamysł Kaczyńskiego, by do rządu zaprosić przedstawicieli tylko czterech ugrupowań - Porozumienia Centrum, Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, Polskiego Stronnictwa Ludowego-Porozumienia Ludowego oraz Partii Chrześcijańskich Demokratów - skutkował wyjątkowo mizernym zapleczem politycznym w Sejmie. W razie jakichkolwiek problemów rząd Olszewskiego mógł liczyć na zaledwie 114 pewnych głosów wobec 460 wszystkich posłów.

- Od początku było jasne, że jeśli ten rząd ma przetrwać, musi znaleźć sobie dodatkowych sojuszników - zwraca uwagę profesor Antoni Dudek, historyk i politolog z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. - Olszewski teoretycznie akceptował ten warunek, natomiast praktycznie zupełnie się z nim nie zgadzał. Dlaczego? Otóż wymyślił sobie, że jeżeli będzie poszerzał koalicję, to będzie musiał iść na różnego rodzaju ustępstwa, a to sprawi, że jego popularność polityczna będzie słabła - wyjaśnia.

Poszerzenie koalicji wymagało prowadzenia rozmów. Tymczasem premier Olszewski, jak twierdzi profesor Dudek, "pozorował negocjacje, które trwały przez kilka dobrych miesięcy". Zainteresowanie ewentualnych dodatkowych współkoalicjantów stygło, kiedy dostrzegali, że drzwi do tego rządu pozostają zamknięte i raczej się nie uchylą. A wśród polityków, którzy mogli spodziewać się zaproszenia do rozmów, byli właśnie Bronisław Geremek z mocnym zapleczem 62 posłów Unii Demokratycznej oraz Donald Tusk z 37 szablami należącymi do Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Co prawda scenariusz przewidujący oddanie części resortów politykom UD i KLD za cenę politycznego poparcia i tak nie zapewniłby rządowi Olszewskiego stabilnej sejmowej większości, ale lepiej mieć 213 głosów niż 114.

Nie potrzeba było więc spisku komunistyczno-agenturalnego, by gabinet zaliczył spektakularny upadek przy pierwszej nadarzającej się okazji. A tych nie brakowało, choć największym echem w polityce poniósł się zgrzyt między Olszewskim a Wałęsą w relacjach z ówczesnym rosyjskim prezydentem Borysem Jelcynem.

Poszło o traktat o przyjaźni i dobrosąsiedzkiej współpracy z Rosją regulujący między innymi kwestie związane z wyjazdem wojsk rosyjskich z Polski. A dokładnie - o załącznik do tego traktatu, dotyczący powoływania spółek polsko-rosyjskich działających w opuszczanych przez Rosjan bazach i koszarach. W pomyśle tym chodziło - jak wyjaśnia profesor Dudek - o naiwną w gruncie rzeczy nadzieję, że pozostawiona nad Wisłą rosyjska agentura wejdzie do tych spółek i zacznie w nich działać, a wtedy młody polski kontrwywiad łatwiej będzie mógł ją kontrolować. Na ile był to dobry pomysł, trudno dziś ocenić. Na pewno był w stanie doprowadzić do gwałtownego konfliktu między premierem a prezydentem.

Dwa dni po powołaniu Olszewskiego na szefa rządu Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich przestał istnieć, a rozmowy o wyjściu armii rosyjskiej z Polski nabrały tempa. Pod koniec maja 1992 roku Wałęsa pojechał do Moskwy, by spotkać się z Jelcynem i podpisać traktat ze wspomnianym załącznikiem. Problem w tym, że prezydent zrobił to, ignorując napływające z rządu protesty. Olszewski uważał bowiem, że powoływanie polsko-rosyjskich spółek nie jest dobrym rozwiązaniem. Przekonany jednak o własnej nieomylności Wałęsa nie wziął jego zdania pod uwagę. Był to pierwszy tak poważny konflikt między dwoma ośrodkami polskiej władzy wykonawczej w kwestii prowadzenia polityki zagranicznej.

Dzień przed zaplanowanym podpisaniem traktatu Olszewski przysłał do Moskwy, prosto do Wałęsy, szyfrowaną depeszę, w której kategorycznie sprzeciwiał się zawieraniu takiego porozumienia z Rosjanami. - Rząd oczywiście nie miał żadnych realnych narzędzi, żeby zmusić prezydenta do odstąpienia od złożenia podpisu pod dokumentem w wynegocjowanej, parafowanej postaci - tłumaczy profesor Dudek. - A jednak Wałęsa odstąpił, ponosząc ryzyko wywołania gigantycznego skandalu międzynarodowego - dodaje.

Do momentu powrotu do Warszawy Wałęsa robił dobrą minę do złej gry. - A potem napisał do marszałka Sejmu Wiesława Chrzanowskiego list, w którym zaznaczył wprost, że stracił zaufanie do rządu i odmawia z nim dalszej współpracy. I to właściwie był prawdziwy wyrok śmierci na gabinet Olszewskiego - mówi politolog.

Najpierw Korwin-Mikke, potem Macierewicz

Zanim jednak rozpocznie się tak zwana noc teczek, zwana też nocną zmianą, i zanim Olszewski przegra głosowanie w Sejmie, musimy cofnąć się o kilka dni do sytuacji, która pchnęła całą lawinę wydarzeń.

28 maja 1992 roku, chwilę po godzinie 11 rano na mównicę w Sejmie wszedł Janusz Korwin-Mikke, poseł Unii Polityki Realnej, i powiedział, zwracając się do prowadzącego obrady wicemarszałka Józefa Zycha: "Panie Marszałku! Wysoka Izbo! Pragnę złożyć wniosek o uzupełnienie porządku dziennego o przegłosowanie, to znaczy przyjęcie projektu uchwały zobowiązującej ministra spraw wewnętrznych do podania pełnej informacji na temat urzędników państwowych od szczebla wojewody wzwyż, a także senatorów, posłów, sędziów i adwokatów będących współpracownikami Służby Bezpieczeństwa w latach 1945-1992".

W sali posiedzeń rozległy się głosy poparcia, a Korwin-Mikke ciągnął:

- Sądząc z oklasków, nie muszę tego uzasadniać. Jest jasne, jaka panuje atmosfera. Dziękuję bardzo. Tu jest wniosek podpisany na razie przez 19 posłów. Sądzę, że podpisałoby go wiele więcej posłów, tylko robiliśmy to w sposób nagły.

Tekst uchwały przeczytał poseł Andrzej Sielańczyk z koła poselskiego Unii Polityki Realnej: "Niniejszym zobowiązuje się ministra spraw wewnętrznych do podania do dnia 6 czerwca 1992 roku pełnej informacji na temat urzędników państwowych od szczebla wojewody wzwyż, a także senatorów, posłów; do 2 miesięcy - sędziów, prokuratorów, adwokatów oraz do 6 miesięcy - radnych gminnych i członków zarządów gmin - będących współpracownikami UB i SB w latach 1945-1990".

Za uchwałą zagłosowało 186 posłów, przeciw było 15, a 32 wstrzymało się od głosu. To wystarczyło, by odpalić polityczną bombę.

4 czerwca rano zobowiązany sejmową uchwałą minister spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz dostarczył do Sejmu dokument zawierający spis nazwisk osób figurujących w archiwach Służby Bezpieczeństwa jako tajni współpracownicy.

Trzeba zaznaczyć, co zresztą zaznaczał sam Macierewicz, że nie był to spis agentów, a jedynie osób, które zostały zarejestrowane przez oficerów SB. Ale w ogólnym rozemocjonowaniu politycznym mało kto zwracał uwagę na taki niuans. Wrażenie, jakie zrobiła lista w Sejmie, było piorunujące. Zwłaszcza że w wersji dokumentu opracowanego dla najwyższych władz w kraju znalazły się jeszcze dwa nazwiska: prezydenta Lecha Wałęsy i marszałka Sejmu Wiesława Chrzanowskiego.

Wałęsa nie krył wściekłości. W oświadczeniu wydanym tego dnia w południe przez Kancelarię Prezydenta RP napisał:

"Aresztowano mnie wiele razy. Za pierwszym razem, w grudniu 1970 roku, podpisałem 3 albo 4 dokumenty. Podpisałbym prawdopodobnie wtedy wszystko, oprócz zgody na zdradę Boga i Ojczyzny, by wyjść i móc walczyć. Nigdy mnie nie złamano i nigdy nie zdradziłem ideałów ani kolegów".

Nie zdążyły opaść polityczne emocje, kiedy po kilkudziesięciu minutach oświadczenie to zostało wycofane, a Kancelaria wydała kolejne:

"Zastosowana procedura jest działaniem pozaprawnym. Umożliwia polityczny szantaż. Całkowicie destabilizuje struktury państwa i partii politycznych. Kwestie etyczne związane z całą tą operacją, mającą już w swoim założeniu charakter manipulacji pozostawiam bez komentarza".

Stało się jasne, że los premiera Jana Olszewskiego był już przesądzony. Ale wiadomo było, że nawet jeśli jego gabinet nie upadłby w głosowaniu na sali sejmowej, to zostałby rozsadzony od środka. Bo na liście Macierewicza znalazło się także trzech ministrów ówczesnego rządu - szef MSZ Krzysztof Skubiszewski, minister finansów Andrzej Olechowski, minister kultury Andrzej Siciński - a także ośmiu wiceministrów.

"Panowie, policzmy głosy"

Kluczowa scena filmu "Nocna zmiana" (1994 rok) Jacka Kurskiego i Michała Balcerzaka pokazuje naradę przed głosowaniem nad wnioskiem o odwołanie premiera. Jest późny wieczór 4 czerwca 1992 roku, w swoim sejmowym gabinecie prezydent Wałęsa rzuca pytanie: "Panowie, na kogo ma moja nominacja być? Czy przejdzie Pawlak?". W spotkaniu uczestniczą szefowie postsolidarnościowych ugrupowań, między innymi: Tadeusz Mazowiecki, Donald Tusk, Bronisław Geremek, Ryszard Bugaj, Waldemar Pawlak, Leszek Moczulski i Gabriel Janowski. Właśnie decydują się losy rządu Olszewskiego i przyszłość Pawlaka, który ma go zastąpić.

"Panowie, policzmy głosy" - mówi Tusk. Kadr przedstawiający twarz obecnego przewodniczącego Platformy Obywatelskiej z takim podpisem stanie się ikoną, na której Kaczyński i jego zwolennicy szybko zaczną budować mit o obaleniu gabinetu Olszewskiego w wyniku tajnego spisku rozgrywanego przez postkomunistów. Układu, w którym pierwsze skrzypce mieli grać ujawnieni przez Macierewicza agenci, próbujący w ramach zemsty zniszczyć pierwszy prawdziwie wolny, solidarnościowy rząd Polski.

- Sejmowa narada w gabinecie prezydenta stanowi apogeum filmu "Nocna zmiana" - zwraca uwagę profesor Dudek. - Jest przedstawiana jako rodzaj spisku przeciwko rządowi Olszewskiego. Rzeczywistość jest inna, ponieważ w tej naradzie uczestniczył Stefan Niesiołowski, jako przedstawiciel Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. A to właśnie ZChN był partią, która jeszcze gorliwiej niż Porozumienie Centrum popierała rząd Olszewskiego. W związku z tym mówienie o spisku jest nieporozumieniem - podkreśla.

Jednocześnie przypomina, że spotkanie odbywało się w świetle kamer, więc nie mogło być mowy o jakimkolwiek działaniu zakulisowym czy wręcz o tajnych ustaleniach. - Tam rzeczywiście zabrakło z tych większych formacji Jarosława Kaczyńskiego jako lidera Porozumienia Centrum i Aleksandra Kwaśniewskiego jako szefa klubu parlamentarnego Sojuszu Lewicy Demokratycznej - dodaje prof. Dudek.

Jakie stanowisko wobec gabinetu Olszewskiego zaprezentowałby Kwaśniewski? Tutaj nie można mieć wątpliwości, zwłaszcza jeśli sięgnie się do jego wystąpienia wygłoszonego w Sejmie zaledwie kilka godzin później, tuż przed głosowaniem nad przyszłością rządu. Kwaśniewski podsumował z mównicy krótko i dobitnie:

- Miał być to rząd nadziei, był to rząd beznadziejny.

"Nocna zmiana" przedstawia z kolei Kaczyńskiego jako oddanego zwolennika i obrońcę Olszewskiego. W rzeczywistości, jak zwraca uwagę profesor Dudek, między prezesem a premierem od pewnego czasu narastało napięcie. Olszewski starał się za wszelką cenę wyjść ze strefy pozornego komfortu, kontrolowanej i zarządzanej przez szefa partii, natomiast Kaczyński - który czuł się prawdziwym architektem rządu - ani myślał ustępować swojemu posłowi pola samodzielności. Ten konflikt zarysował się już na samym początku istnienia gabinetu Olszewskiego, kiedy przyszło do obsadzenia stanowiska szefa Urzędu Rady Ministrów. Kaczyński nalegał, by URM-em kierował jego bliski współpracownik Sławomir Siwek. Olszewski początkowo przystał na tę prośbę, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie i bez konsultacji z Kaczyńskim mianował Wojciecha Włodarczyka, swojego zaufanego człowieka.

- Kaczyński poczuł się dotknięty, że Olszewski złamał te ustalenia - mówi profesor Dudek. Sytuacja uległa dodatkowemu pogorszeniu, kiedy prezes odkrył, że premier wcale nie dąży do uzupełnienia koalicji ani o Unię Demokratyczną, ani o Kongres Liberalno-Demokratyczny, ani nawet o koło poselskie Polski Program Gospodarczy składające się z rozłamowców z Polskiej Partii Przyjaciół Piwa i również brane pod uwagę przez Kaczyńskiego jako jeden z politycznych wsporników. Problem w tym, że Olszewski przez kilka kolejnych miesięcy nie posunął się w rozmowach o poszerzeniu rządu ani na krok. Nagle okazało się, że na szukanie poparcia jest już za późno.

Wspomnienia Jana Olszewskiego
Wspomnienia Jana Olszewskiego. "Sąd niesłychanie liczył się z tym, co powie"
Źródło: Fakty TVN

Olszewski kuje żelazo

Kolejny akt dramatu rozegrał się już na sali sejmowej, nocą z 4 na 5 czerwca. Wniosek o wotum nieufności wobec rządu Jana Olszewskiego złożył poseł Unii Demokratycznej Jan Rokita. Zrobił to jeszcze 29 maja, niemal tydzień przed ujawnieniem listy Macierewicza. Zebrał 65 podpisów posłów UD, KLD i PPG.

Na jak najszybsze głosowanie nalegał sam Wałęsa, dlatego wniosek trafił pod obrady jeszcze 4 czerwca. Kiedy późnym wieczorem Olszewski zabierał głos z mównicy sejmowej, nie mógł mieć wątpliwości, jakiego rezultatu powinien się spodziewać. Ale i tak zdecydowany był kuć polityczne żelazo do końca.

- Dzisiaj na tej sali dotarł do mnie dokument, który został doręczony klubom poselskim i udostępniony państwu posłom i senatorom - zwrócił się do posłów premier. - Dotarł do mnie równocześnie, a właściwie o godzinę później niż do was, z przyczyn, jak zwykle u nas, pewnych niedowładów technicznych. Przeczytałem go po zakończeniu rannej sesji. Tak, to jest lektura porażająca - zaznaczył. - I wiem, teraz wiem, dlaczego temu wszystkiemu, co się tutaj dzieje, nie mam prawa się dziwić, ponieważ ta lektura była porażająca, jak sądzę, nie tylko dla mnie. (…) Wiem, że w tym, co przeczytałem, jest ogromny ładunek ludzkich nieszczęść. Wiem także, że jest w tym ogromny ładunek niebezpieczeństwa dla Polski i trzeba te dwie sprawy, te dwie wartości bilansować, w bardzo trudnym wyważeniu - dodawał.

W wystąpieniu do Polaków wyemitowanym w telewizyjnej "Jedynce" jeszcze tego samego dnia wieczorem Olszewski postawił na zdecydowanie mocniejsze przesłanie. - Uważam, że naród polski powinien mieć poczucie, że wśród tych, którzy nim rządzą, nie ma ludzi, którzy pomagali UB i SB utrzymywać Polaków w zniewoleniu - mówił.

- Uważam, że dawni współpracownicy komunistycznej policji politycznej mogą być zagrożeniem dla bezpieczeństwa wolnej Polski. Naród powinien wiedzieć, że nieprzypadkowo właśnie w chwili, kiedy możemy oderwać się ostatecznie od komunistycznych powiązań, stawia się nagły wniosek o odwołanie rządu. 

Przekaz pozostawiony po tym przemówieniu miał być jasny, zrozumiały i pozbawiony rozmydlających to tłumaczenie szczegółów. Polacy mieli zapamiętać to w odpowiedni sposób - że byli agenci bezpieki obalają legalną, wolną, prawdziwie postsolidarnościową władzę.

- To był PR-owy strzał w dziesiątkę - komentuje krótko Antoni Dudek.

W ugruntowaniu tego przekazu pomógł bez wątpienia film "Nocna zmiana". Jego współautor Jacek Kurski - obecny przedstawiciel Polski w Banku Światowym, do niedawna prezes telewizji rządowej TVP, a jeszcze wcześniej poseł Prawa i Sprawiedliwości - zadbał o odpowiednie, zgodne z narracją forsowaną przez Jarosława Kaczyńskiego, przedstawienie przesilenia politycznego po ujawnieniu listy Macierewicza. 

Przekaz ten zresztą partia rządząca eksploatuje i dziś, ponad 30 lat po tamtych wydarzeniach. Kadr przedstawiający twarz Donalda Tuska z podpisem "Panowie, policzmy głosy" jest równie chętnie pokazywany w rządowych mediach jak przerywnik, w którym Tusk mówi "Für Deutschland". Wszystko zależy od politycznego, aktualnego zapotrzebowania. Jeśli PiS atakuje szefa PO w tematyce związanej z Zachodem, używa jego wygłoszonego po niemiecku przemówienia. Kiedy uderza w antyrosyjskie tony, przekonując, że opozycja sprzyja Kremlowi, wyciąga kadr z "Nocnej zmiany" i dodaje przekaz, jaki pozostał po wystąpieniu premiera Olszewskiego wygłoszonym wieczorem 4 czerwca 1992 roku.

"Zamknęliśmy kolejny rozdział naszej historii"

Do głosowania nad losami rządu przystąpiono już 5 czerwca, po północy. Chwilę wcześniej Sejm odrzucił jeszcze wniosek zgłoszony przez Stefana Niesiołowskiego, by posłowie decydowali w sposób tajny. Tuż po wpół do pierwszej prowadzący obrady wicemarszałek Andrzej Kern zarządził głosowanie nad wotum nieufności, a następnie podał wynik: - W głosowaniu wzięło udział 425 posłów. Większość bezwzględna wynosi 213. Za uchwałą głosowało 273 posłów, przeciw uchwale - 119, wstrzymało się od głosu 33 posłów. Stwierdzam, że Sejm podjął uchwałę o odwołaniu Rady Ministrów. Zamknęliśmy kolejny rozdział naszej historii. Przyszły rząd zapisze następne karty naszych dziejów - podsumował.

Zdaniem profesora Dudka kwestia listy Macierewicza tylko przyspieszyła upadek rządu działającego od początku w warunkach, w jakich żaden ówczesny gabinet nie mógł przetrwać - bez poparcia prezydenta i bez większości parlamentarnej. Jak mówi politolog i historyk, nawet gdyby nie wypłynął temat lustracji, tego upadku i tak nie dało się uniknąć. I dodaje: - Być może stałoby się to kilka lub kilkanaście dni później.

Czytaj także: