Dwie strzałki zakończone miniaturowymi harpunami wbijają się w ciało, a przez dwa ciągnięte przez nie przewody uderza w organizm potężny, pięciosekundowy impuls prądu. Ofierze wyłączają się mięśnie. - Mózg działa normalnie i odczuwa ból - mówi były policjant. Drugi dodaje, że jest to ból "niesamowity". Tak standardowo działa paralizator, którego policja użyła na Igorze Stachowiaku. To broń teoretycznie niezabijająca. Co nie znaczy, że niegroźna.
- Niesamowity ból, odechciewa się po tym wszystkiego - opisuje działanie paralizatora praktyk, wieloletni funkcjonariusz Wydziału Realizacji Komendy Stołecznej Policji.
Jako członek elitarnej grupy policyjnych antyterrorystów wyznaczonych do zatrzymywania najgroźniejszych przestępców, był jednym z pierwszych funkcjonariuszy, którzy dostali ten sprzęt. Używał go od 2006 roku do 2016, kiedy zakończył służbę. Nadal chce pozostać anonimowy.
- Wykorzystałem paralizator może około stu razy - stwierdza.
Były antyterrorysta wspomina, że sam został porażony podczas szkolenia, zanim dostał uprawnienia do używania paralizatora. Taki jest wymóg amerykańskiego producenta, firmy Axon (pierwotnie Taser International). W pierwszych latach szkolenia przeprowadzali pracownicy polskiego dystrybutora, firmy UMO. Później wyszkoleni zostali policyjni instruktorzy, którzy przejęli ten obowiązek.
Jedną z osób, które otrzymały uprawnienia instruktorskie był Daniel Gankowski, teraz były już funkcjonariusz Centralnego Biura Śledczego.
- Sam zostałem porażony dwa razy. Trudno to opisać. Skok na bungee czy ze spadochronem nie dostarczają tyle wrażeń. Bezcenne - opisuje.
Emerytowany funkcjonariusz tłumaczy, że impuls elektryczny wysyłany z paralizatora jest tak uformowany, że poraża centralny układ nerwowy i w praktyce wyłącza wszystkie mięśnie. Pod ofiarą uginają się nogi. - Mózg działa normalnie i odczuwa ból, ale nic nie można z tym zrobić, bo mięśnie nie działają - mówi były funkcjonariusz.
Porażenie przez dwie strzałki
Zasada działania paralizatora jest w teorii prosta, tak jak opisał Gankowski. Jednak dopracowanie tej broni na tyle, aby stała się powszechna, zajęło jej twórcy ponad dwie dekady. Jack Cover, matematyk, fizyk jądrowy i między innymi pracownik NASA, stworzył pierwszą wersję na początku lat 70.
Jego paralizator był przełomowy, bo umożliwiał porażenie ofiary z dystansu (maksymalnie 10 metrów) dzięki wystrzeliwanym dwóm strzałkom z przewodami. Przebijają one ubranie i wbijają się ciało, które następnie służy do zamknięcia obwodu. Z baterii w paralizatorze uderza w organizm wysokie napięcie elektryczne, ale o niskim natężeniu, czyli zazwyczaj niegroźne dla człowieka. Standardowo impuls trwa pięć sekund.
Urządzenia można użyć też w trybie alternatywnym, bez wystrzeliwania strzałek. Paralizator trzeba przyłożyć do ciała ofiary i dopiero wtedy pociągnąć spust, rażąc ją prądem. Wówczas nie ma jednak efektu "wyłączenia" mięśni, jedynie silny miejscowy ból, który ma zmusić do uległości. Nie ma też ograniczenia pięciu sekund.
Jak mówi nam były antyterrorysta, on i jego koledzy stosowali tę opcję jedynie w ostateczności, kiedy strzałki zawiodły. - Zdecydowanie lepiej obezwładnić z dystansu. Podchodzenie z paralizatorem jedynie rozjuszało, zwłaszcza jeśli przestępca był agresywny - mówi były policjant.
Pierwsza wersja broni Covera miała jednak poważną wadę - strzałki wystrzeliwały małe ładunki prochowe. W efekcie paralizator został zakwalifikowany jako broń palna, co przełożyło się na ostrzejsze restrykcje i słabą sprzedaż. Dopiero w latach 90. proch zastąpiono sprężonym gazem, dzięki czemu zmieniono kwalifikację i rozpoczęła się eksplozja popularności paralizatorów.
Dzięki zazdrosnemu strzeżeniu swoich praw patentowych firma Covera i jego wspólników (on sam zmarł w 2009 roku) jest praktycznym monopolistą na rynku. Jej paralizatory są sprzedawane na całym świecie. W odpowiedzi na pytania tvn24.pl biuro prasowe Axon stwierdziło, że mowa o 107 państwach.
W Polsce policjanci dostali pierwsze w 2006 roku. Był to model X26. Dzisiaj wykorzystywana jest też jego wersja rozwojowa X2. Największą zmianą jest umożliwienie oddania dwóch strzałów na odległość. W X26 jest tylko jeden kartridż ze strzałkami, a w X2 - dwa. - Efekt działania jest bardzo zbliżony, jeśli nie tożsamy. Napięcie i woltaż się nie zmieniło - mówi Gankowski.
Policjant wybiera, czego użyć
Polscy funkcjonariusze, którzy przejdą odpowiednie przeszkolenie, mogą używać jednego czy drugiego paralizatora zgodnie z zasadami użycia środków przymusu bezpośredniego. Opisano je w Ustawie o policji. Podstawową koncepcją jest wykorzystywanie ich "proporcjonalnie do stopnia zagrożenia". Paralizatora nie można więc używać w błahych sytuacjach, kiedy wystarczyłaby siłą fizyczna czy na przykład pałka. Musi to być sytuacja, kiedy - według materiałów dydaktycznych Szkoły Policji w Katowicach - nie można użyć innych środków przymusu bezpośredniego lub mogą one być nieskuteczne.
Dodatkowo paralizatora nie można wykorzystać na osobach, którym założono już kajdanki, kaftan bezpieczeństwa, pas obezwładniający czy są w siatce obezwładniającej. Policjant powinien też ostrzec swój cel, chyba że nie ma na to czasu.
- Wybór konkretnego środka przymusu zależy jednak od policjanta - zaznacza Gankowski.
Antyterrorysta dodaje, że paralizatory zostały dopuszczone do użycia w policji i przyjęte na wyposażenie, więc nie jego sprawą było zastanawiać się, czy na pewno jest to sprzęt bezpieczny.
Wszyscy policjanci, którzy dostają paralizator, muszą jednak przejść wspomniane dodatkowe szkolenia. Ich ważną częścią jest kwestia bezpieczeństwa.
- Użycie paralizatora oczywiście niesie z sobą zagrożenia. O tym jest mowa na szkoleniach. To ich nierozerwalna część - mówi Gankowski.
Ofiara porażenia upada w sposób niekontrolowany i może sobie zrobić krzywdę. Można nieszczęśliwie trafić jedną ze strzałek we wrażliwą część ciała, na przykład oko. Strzałki mają na końcu małe zadziory, które utrudniają ich wyrwanie, więc czasem usuwać musi je lekarz. W skrajnych sytuacjach efekty mogą być znacznie gorsze i prowadzić do śmierci. Firma Axon twierdzi jednak, powołując się na badania uniwersytetu Wake Forest z 2009 roku, że jej broń jest bezpieczna w 99,75 procent przypadków użycia.
Zarówno były antyterrorysta, jak i Gankowski są przekonani, że potencjalne korzyści z użycia paralizatora znacznie przewyższają ryzyko.
- To jest rzecz, która statystycznie jest bardzo bezpieczna - twierdzi ten pierwszy. - Uważam, że paralizatory powinny być na wyposażeniu każdego patrolu - dodaje Gankowski.
Jego zdaniem, przy odpowiednim wyszkoleniu policjanta, używany zgodnie z przepisami i instrukcjami, jest to sprzęt bezpieczny. Dodatkowo ma mieć wielką wartość "wychowawczą", bo jego zdaniem nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie chciał zostać drugi raz porażony i podporządkuje się policjantom na sam widok paralizatora. - Trzeba by być masochistą - stwierdza Gankowski.
Nadzwyczajne ryzyka
Były antyterrorysta przyznaje jednak, że bywają sytuacje nadzwyczajne i niebezpieczne. Problemem są zwłaszcza osoby pod wpływem narkotyków.
- Mają podwyższony próg bólu - mówi były funkcjonariusz.
Stykał się z osobami zarówno po twardych narkotykach, jak i "mocno upalonych trawą", które reagowały na użycie paralizatora inaczej niż normalny człowiek. W ich wypadku nie ma pewności, że paralizator je skutecznie spacyfikuje pierwszym "obezwładniającym" strzałem.
Gankowski jest natomiast zdania, że to bardzo dobre narzędzie przeciwko takim osobom, bo ze względu na podwyższony próg bólu i agresję, są bardzo odporne na inne środki przymusu bezpośredniego. Trafienie z paralizatora natomiast na pewno chwilowo je obezwładni.
- Przy dobrym trafieniu nie ma innej opcji. To kładzie każdego - mówi były policjant.
Dodatkowo wpływ na sytuację ma rozmiar osoby, która jest rażona. - Im większy chłop, tym większy ból - mówi były antyterrorysta.
Wynika to z zasady działania paralizatora - większe ciało stawia większy opór przechodzącemu przezeń prądowi.
Ostatnią kategorią osób specjalnie wrażliwych mają być osoby z chorobami psychicznymi lub rozemocjonowane. - Paralizator wywołuje duży szok psychiczny, co może być dotkliwe zwłaszcza dla takich osób. Istnieje ryzyko wstrząsu - mówi były funkcjonariusz.
Odnosi się przy tym do głośnej w Polsce i Kanadzie sprawy śmierci Roberta Dziekańskiego, który w 2007 roku zmarł po porażeniu przez kanadyjską policję na lotnisku w Vancouver. Polak był bardzo zdenerwowany i w złym stanie psychicznym po długim locie z rodzinnego kraju. Kanadyjscy policjanci porazili go wielokrotnie, w wyniku czego mężczyzna zmarł na miejscu.
- Zrobili wszystko, czego nie powinni - mówi były funkcjonariusz.
Takiego samego zdania był też kanadyjski sędzia Thomas Braidwood, który przewodził komisji specjalnie powołanej do zbadania tej sprawy. Według niego wielokrotne użycie paralizatorów w tamtej sytuacji było nieuzasadnione. Zwłaszcza wobec stanu, w jakim znajdował się Polak.
- Był bardzo zdenerwowany tym, że nie mógł znaleźć na lotnisku swojej matki. Jego serce biło wyjątkowo szybko - opisuje Kanadyjczyk w rozmowie z TVN24.
W jego ocenie paralizatora można użyć w skrajnej sytuacji, kiedy istnieje bezpośrednie zagrożenie dla zdrowia człowieka i tylko po to, by obezwładnić napastnika. - Kiedy odpowiednio użyje się tasera, to osoba porażona natychmiast pada na ziemię, a policja powinna do niej dopaść i od razu zakuć w kajdanki - tłumaczy Kanadyjczyk.
Liczne tragedie
W podobnych okolicznościach jak Dziekański zginęło wiele osób na świecie. Zazwyczaj jest to związane z narkotykami, chorobami psychicznymi, dużą masą ciała i wielokrotnym użyciem paralizatora. Według brytyjskiego dziennika "The Guardian", który prowadzi szczegółową listę osób zabitych przez amerykańską policję, spośród 1092 ofiar w 2016 roku 22 zmarły po użyciu przeciwko nim paralizatora. W 2015 roku było to 50 osób z 1146.
34-letni weteran z Zespołem Stresu Pourazowego John Sellinger miał zachowywać się "dziwnie" i "agresywnie". 27 grudnia 2016 roku próbował zatrzymać i uprowadzić samochód na drodze, napadł na motocyklistę i miał szarpać się z policjantami. Po dwukrotnym porażeniu zmarł.
39-letni Christopher Erdman zmarł 6 kwietnia 2016 roku po porażeniu przez policjantów w szpitalu psychiatrycznym, gdzie trafił po kilkudniowym ciągu narkotykowym. Był agresywny i zachowywał się "niezrozumiale".
35-letni Torrey Roinson został porażony, kiedy szamotał się z policjantami. Został zatrzymany podczas włamania do domu 19 marca 2016 roku. Mocno poranił się szkłem z rozbitego okna i nie chciał dać się opatrzyć wezwanym na miejsce ratownikom medycznym. Był masywnym i wysokim mężczyzną. Został porażony dwa razy i później zmarł.
38-letni Inocencio Cardenas walczył z policjantami, którzy chcieli go zatrzymać w związku z tym, że był pod wyraźnym wpływem narkotyków i zachowywał się agresywnie. Wezwała ich partnerka mężczyzny. Trzech funkcjonariuszy przygniotło go do ziemi i poraziło co najmniej trzy razy. Niedługo później zmarł w areszcie 15 stycznia 2016 roku.
Oficjalnych i pełnych statystyk na ten temat nie ma. Trudno jest bowiem jednoznaczne stwierdzić, że przyczyną śmierci było porażenie paralizatorem. Firma Axon broni się, że w większości wypadków ofiary miały jakieś problemy zdrowotne, które były pierwotną przyczyną tragedii.
Autor: Maciej Kucharczyk / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: USMC