Sprawę Tomasza Komendy od niemal dwóch lat śledzi cała Polska. Został skazany na 25 lat więzienia za zbrodnię, z którą nie miał nic wspólnego. Choć nie jest celebrytą, to ludzie rozpoznają go, gratulują i życzą szybkiego zakończenia procesu o zadośćuczynienie za 18 lat niesłusznie spędzonych za kratami. Mało kto jednak zna człowieka, dzięki któremu Tomasz jest dziś na wolności. Remigiusz Korejwo dotąd pozostawał w cieniu i tylko raz udzielił wywiadu telewizyjnego.
Remigiusz Korejwo to funkcjonariusz Centralnego Biura Śledczego Policji, który mimo licznych przeciwności losu zdecydował się podjąć sprawę, która dla wielu mogła być niewygodna. Pracował nad niewyjaśnionymi do końca gwałtem i brutalnym morderstwem nastoletniej dziewczyny. To między innymi dzięki niemu po 18 latach pobytu w zakładzie karnym niewinny człowiek opuścił więzienie. Za kraty trafiły natomiast osoby, które mogą stać za jedną z najbardziej okrutnych zbrodni lat dziewięćdziesiątych.
15 marca 2018 roku Tomasz Komenda stanął przed Sądem Okręgowym we Wrocławiu w sprawie przerwy w odbywaniu kary 25 lat pozbawienia wolności. – Czekaliśmy wszyscy w napięciu. Nie zapomnę, jak w pierwszych słowach sędzia powiedział, że nie dostanie przerwy w odbywaniu kary – wspomina Remigiusz Korejwo. Ale kilkanaście sekund później oznajmił, że postanawia z urzędu warunkowo zwolnić Tomasza z więzienia.
Człowiek, który uwolnił Tomasza Komendę. Zobacz materiał "Superwizjera" w internecie
Po 18 latach niesłusznego pobytu w zakładzie karnym skazany za brutalny gwałt i morderstwo 15-letniej dziewczyny Tomasz Komenda usłyszał, że wychodzi na wolność. Matka skazanego w pierwszych słowach do przedstawicieli mediów dziękuje Remigiuszowi Korejwie i prokuratorom Dariuszowi Sobieskiemu i Robertowi Tomankiewiczowi. – Są naszymi bohaterami – podkreśla.
– Nie wierzę w Boga. Modliłem się do papieża, bo go widziałem na własne oczy: "Jeżeli jesteś święty, proszę cię, jeśli mam iść do góry już teraz, to weź mnie teraz. A jeśli mam wyjść na wolność, to pozwól mi wyjść na wolność" – opowiada Tomasz Komenda. – Pół roku później zapukał do bram więzienia pan Remik. Takich rzeczy się nie zapomina. One są do końca życia w głowie. Wkręcili mi żarówkę, która się nie paliła przez 17 lat – dodaje.
Po trzeciej nieudanej próbie samobójczej Tomek stwierdził, że istnieje jakiś powód, dla którego musi żyć. Rok po wizycie Remigiusza Korejwy w zakładzie karnym, sąd zdecydował, że Tomasz Komenda może skorzystać z warunkowego przedterminowego zwolnienia i poza murami więzienia czekać na całkowite oczyszczenie go z zarzutów. Stało się to za sprawą na nowo podjętego śledztwa, które zainicjował Remigiusz Korejwo. I po wniosku prokuratorów do sądu, że w więziennej celi siedzi niewinny człowiek.
Funkcjonariusz przyznaje, że chciał się wziąć za tę sprawę. – Policjant jest człowiekiem i jeśli ma jakieś przeczucie, to powinien również działać zgodnie ze swoimi przekonaniami, sumieniem – uważa.
Reporter "Superwizjera" Grzegorz Głuszak tajemnicą zbrodni w Miłoszycach zajmował się w 2006 roku. Odwiedził wówczas w zakładzie karnym Tomasza Komendę. Nie zakładał, że jest niewinny. Chciał dowiedzieć się, z kim zamordował dziewczynę. Tomasz Komenda nie zdradził, bo i też nie mógł. Remigiusza Korejwę reporter poznał dziesięć lat później, gdy dowiedział się, że wrócił do sprawy, by odnaleźć dwóch pozostałych morderców i zamknąć raz na zawsze do dziś niezamknięte śledztwo. Efekt śledztwa nawet dla niego był zaskakujący. Wspólnie z prokuratorami doprowadził do zatrzymania dwóch osób podejrzanych o dokonanie zbrodni, ale wykrył coś, co przeraziło nawet jego samego. Z dnia na dzień był coraz bardziej pewny, że w więzieniu za tę zbrodnię siedzi niewinny człowiek.
Remigiusz Korejwo opowiada, że kiedy wprowadzał się do Miłoszyc i chciał znaleźć w internecie jakiekolwiek informacje na temat miejscowości, pojawiały się informacje na temat zbrodni. – Każda tragedia, która dotyczy dziecka i do tego w tak okrutny sposób zamordowanego, zgwałconego, we mnie budzi najgorsze emocje – przyznaje.
Sprawa wydawała się banalnie prosta
– 1 stycznia 1997 roku przed południem pojawia się telefon, że odnaleziono zwłoki 15-letniej dziewczyny. Przyjeżdżamy na miejsce, czekamy na ekipę śledczą – opowiada emerytowany policjant Wiesław Wiśniewski. – To mogło dotknąć każdego z nas. Ja też miałem prawie w tym samym wieku córkę – mówi.
15-letnia Małgosia 31 grudnia 1996 roku wyszła wraz z dwiema koleżankami na zabawę sylwestrową. Dziewczyny wsiadły do pociągu w Jelczu-Laskowicach, miejscowości oddalonej zaledwie kilka kilometrów od Miłoszyc. To było pierwsze wyjście Małgosi na nocną zabawę, na które zgodzili się jej rodzice. Po północy młody mężczyzna wyprowadził ją z klubu, bo dziewczyna źle się poczuła. Świadkowie twierdzą, że wtedy podszedł do nich chłopak podający się za jej brata o imieniu Irek. Powiedział, że zabiera siostrę do domu. Kilkadziesiąt metrów od lokalu, w którym się bawiła, sprawcy pozostawili ją nagą na kilkunastostopniowym mrozie. Dziewczyna zmarła z wyziębienia i wykrwawienia spowodowanego brutalnym gwałtem.
– To były przede wszystkim informacje o tym, że to jest niespotykana zbrodnia o nieprawdopodobnym nagromadzeniu przemocy i bardzo silne przekonanie, że dość szybko uda się znaleźć sprawców – wspomina Marcin Rybak z "Gazety Wrocławskiej". – Pani prokurator mówiła, że to jest tak, jakby sprawcy zostawili nam swój podpis – dodaje.
Wiesław Wiśniewski podkreśla, że sprawa "z pozoru wydawała się banalnie prosta". Dużo śladów, zabezpieczone miejsce zdarzenia i dowody. Były policjant przyznaje, że trudno jest powiedzieć, dlaczego tak się stało, że przez trzy lata nie udało się znaleźć sprawcy.
Wkrótce po zabójstwie zostaje powołana specjalna grupa, w skład której wchodzą policjanci z Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu. Nieudolne śledztwo przez trzy lata nie przynosi efektów. W 2000 roku nastąpił przełom. Policjanci i prokuratura obwieszczają swój sukces. Zostaje zatrzymany 23-letni wówczas Tomasz Komenda. Mężczyzna mówi, że nigdy nie zapomni momentu, gdy zamykały się za nim drzwi do zakładu karnego. – Wtedy nie dochodziło do mnie, gdzie ja idę – przyznaje.
– Szedłem jak na egzekucję. Byłem zamroczony. Trzy miesiące do mnie nie docierało, gdzie ja jestem w ogóle – wspomina. Zwraca uwagę, że podczas pierwszego widzenia z matką nie mógł się do niej przytulić. Oddzielała ich gruba szyba z pleksi. – Nie mogłem jej dotknąć, czego wówczas bardzo potrzebowałem – dodaje. Wtedy Tomasz Komenda pierwszy raz targnął się na swoje życie.
Dowody nie wskazują na winę Komendy
Tomasz Komenda konsekwentnie podczas trwania procesów we wszystkich instancjach nie przyznaje się do winy. Mimo iż sprawców mogło być dwóch, a nawet trzech, śledztwo zostaje zamknięte a sprawa na długie lata trafia do szuflady. 20 lat po zbrodni wraca do niej Remigiusz Korejwo. Chce znaleźć dwóch pozostałych morderców. Swoje ustalenia przekazuje prokuratorom: Dariuszowi Sobieskiemu i Robertowi Tomankiewiczowi. Sprawa przybiera nieoczekiwany obrót.
– Od samego początku, gdy zaczęliśmy analizować ten materiał dowodowy, to mówiąc kolokwialnie, coś tu nie grało – mówi prokurator Robert Tomankiewicz. – Układaliśmy z tych puzzli obraz zbrodni, ale ciężko było włożyć w ten obraz gdziekolwiek puzzel z nazwiskiem Tomasz Komenda – dodaje.
– Prokurator Robert Tomankiewicz po tym, jak powiedziałem mu, co wiem i co ludzie mówią, powiedział mi: "Wiesz o tym, że jeśli my tkniemy tę sprawę i nam to nie wypali, to ty będziesz miał ciężko" – wspomina Remigiusz Korejwo.
Ponowna analiza akt po 20 latach dość szybko przynosi nowe odkrycia. Remigiusz Korejwo z prokuratorami postanawiają sprawdzić wszystkich mężczyzn, którzy byli feralnej nocy w dyskotece, a w późniejszym czasie dopuścili się przestępstw na tle seksualnym. Był wśród nich Ireneusz M. To on typowany jest jako kolejny sprawca. Ireneusz M. był nie tylko w dyskotece, ale i na posesji, gdzie odnaleziono zwłoki dziewczyny.
- Nie wiem, dlaczego wtedy nikt nie zwrócił uwagi na to, że on mówił, że trzymał tam rower, że będą tam jego ślady, bo trzymał tam alkohol. Ireneusz M. się wyślizgnął pomiędzy palcami wtedy – zwraca uwagę Korejwo.
Okazało się, że Ireneusza M. nie trzeba było nawet szukać. Przebywa w zakładzie karnym we Wrocławiu, gdzie odsiaduje wyroki za gwałty. Był przesłuchiwany cztery dni po zbrodni w Miłoszycach, ale wówczas nikt nie zwrócił na niego uwagę. Reporter "Superwizjera" Grzegorz Głuszak, pod pewnymi warunkami stawianymi przez Remigiusza Korejwę i prokuratorów, dostał zgodę na spotkanie z mężczyzną na terenie aresztu śledczego we Wrocławiu.
– Według mnie tego morderstwem nie można nazwać, bo ta dziewczyna zamarzła. Obrażeń też nie miała, nie została tam pobita. Odbyła stosunek, została na mrozie i zamarzła – tłumaczy Ireneusz M.
Jeżeli Ireneusz M. jest kolejnym sprawcą, to znać musiał go Tomek, który został skazany za współudział w gwałcie i morderstwie. – Najważniejszą rzeczą było pogadanie z Tomkiem. Mamy sprawcę, tym Irkiem miał być Tomek, a tutaj jest nagle Irek prawdziwy i jest Tomek, który nie jest Irkiem – opowiada Remigiusz Korejwo. – Kiedy przewieźliśmy Tomka na przesłuchanie, on nas widząc, powiedział: "Panowie, 18 lat na was czekałem". Przewieźliśmy go do prokuratury samochodem, w którym były szyby. Tomek patrzył na te wszystkie nowe budowle, jakby był na innej planecie – wspomina policjant.
- Na mnie zrobiło wrażenie oczywistości, że mam sprawcę. Pamiętam moje zastanawianie się, rozmowy z obrońcą na temat dowodów, wynikające z mojej ciekawości, dociekliwości, ale nie pamiętam u siebie jakichkolwiek wątpliwości, co do winy – przyznaje dziennikarz Marcin Rybak.
Bity i torturowany Tomasz Komenda, pomimo tego że miał mocne alibi od rodziny i przyjaciół, z którymi spędzał sylwestra, ostatecznie przyznał się do tego, że feralnej nocy był w Miłoszycach. – Brnąć w lata 90., patrząc się na organy ścigania, na wymiar sprawiedliwości, to były etapy, że ja się bałem – podkreśla Remigiusz Korejwo. Policjant wspomina, jak bał się, gdy pierwszy raz pojechał do Teresy Klemańskiej, matki Tomasza Komendy. – Rozmawiała ze mną. Spodziewałem się zupełnie innych osób. Byłem skierowany bardziej na opinię z akt śledztwa, na te wszystkie opisy, jacy to źli ludzie są – zwraca uwagę. – Zobaczyłem normalną rodzinę. To w ogóle nie pasowało, nie było zbieżne – dodaje.
- Miał próby samobójcze. Dostałam od niego list, w którym się żegnał, że to nie ma sensu, że on nie wytrzyma. Więc biegusiem przybyłam w tę stronę i krzyczałam do okien, że rodzina nie straci jednej osoby, ale dwie, bo ja pójdę za tobą. Będą dwie trumny stały, nie jedna – mówi Teresa Klemańska.
Przez 18 lat pani Teresa, matka Tomka, ani razu nie opuściła widzenia z synem. Wiedziała, że Tomek jest niewinny. Przez wszystkie te lata, kiedy jej syn siedział w więzieniu, robiła co w jej mocy, żeby pomóc mu, ale nikt nie chciał jej wysłuchać. Nikt nie chciał rozmawiać z matką pedofila i mordercy, za jakiego uchodził Tomek.
- Pamiętam fragment sceny, gdzie przychodzi do redakcji. Siadamy i ona mówi, że jest matką Tomasza Komendy. Z jej punktu widzenia to była ta jedna rozmowa, w której ja jej nie pomogłem, bo nie umiałem albo nie chciałem przedstawić punktu widzenia matki – mówi dziennikarz Marcin Rybak. – Mogłem zrobić znacznie więcej i o to mam do siebie pretensje, że nie potraktowałem jej poważnie, jako partnera do rozmowy z innego punktu widzenia – przyznaje. Przez wiele lat Pani Teresa nie miała w sobie dość odwagi i siły, by zmierzyć się z wizytą na grobie ofiary zbrodni z Miłoszyc.
- Tu nie jest za ciekawie i w zakładach karnych dzieją się naprawdę sceny z takimi osobami, z takimi artykułami – mówi Tomasz Komenda podczas przesłuchania. Choć tego nie powiedział, można domyślać się, co miał wtedy na myśli. Powszechnie wiadomo, jak traktuje się w zakładach karnych pedofilów i morderców dzieci.
Remigiusz Korejwo był synem opozycjonisty, uczniem seminarium duchownego, strażnikiem granicznym i ostatecznie funkcjonariuszem Centralnego Biura Śledczego Policji. – Każdy etap w życiu powoduje, że człowiek zaczyna nabywać doświadczenia i kieruje tak swoim życiem, żeby się nie zmarnować, żeby się nie nudzić tym życiem – mówi Remigiusz Korejwo. Opowiada, że chciał być misjonarzem, wyjechać na Madagaskar i pomagać ludziom. – To było moje marzenie – przyznaje. – Poszedłem tam po ósmej klasie podstawówki. Ja wtedy wszedłem z dziecka w dorosłość, ale życie tak mnie pokierowało, że doszedłem do wniosku, że nie jestem w stanie przebaczać bardzo złym ludziom – dodaje.
Wyjątkowo wspomina czasy pracy w Straży Granicznej. – Tam przeżyłem najlepsze chwile, nawet pod takim względem, że skoki spadochronowe, jakieś ćwiczenia, działania, są emocje i strach. Wiadomo, że każdy z nas się bał. Robiliśmy wspaniałe rzeczy, na krawędzi. Momentami naprawdę niebezpieczne – podkreśla.
- Akurat trafił mi się Remik, młody chłopak, nieopierzony. Próbowałem go uczyć wszystkiego, co ja umiem. Zawsze był na miejscu, zawsze był pierwszy, bo chciał – mówi instruktor wspinaczki Piotr Myśliwiec, który współpracował z Remigiuszem Korejwą w Straży Granicznej.
Nieudolne śledztwo
Po rozwiązaniu jednostki straży granicznej, w której służył kilkanaście lat, postanowił przenieść się do policji. Zasilił szeregi Centralnego Biura Śledczego Policji. Kilka ostatnich lat zajmował się głównie przestępczością narkotykową, jednak morderstwo nastoletniej dziewczyny nie dawało mu spokoju. Poprosił swoich przełożonych o zgodę na zajęcie się tą sprawą.
- Dość szybko, nawet bez dowodów, dało się odczuć, że chłopak jest ofiarą tego. W noc sylwestrową wsiąść do pociągu, autobusu i się udać do Miłoszyc? To jest niemożliwe wręcz, a tym bardziej w tamtym czasie – mówi Remigiusz Korejwo. – Na tej dyskotece było dużo mieszkańców z Miłoszyc i okolicznych wsi. Nie znalazł się żaden świadek, który stwierdził: tak, tam był ten pan, Tomasz Komenda – zwraca uwagę.
Przez trzy lata nieudolnego śledztwa zmieniło się kilku prokuratorów. Człowiekiem, który w 2000 roku stawiał Tomaszowi Komendzie zarzuty i wnioskował o areszt tymczasowy, był czwarty z kolei prokurator Stanisław Ozimina. – Ja go pierwszy raz w życiu widziałem i raz przesłuchiwałem. Zrobił na mnie wrażenie małomównego człowieka. To było jednorazowe spotkanie. Dopiero przesłuchanie daje jakąś wiedzę, a z tego co pamiętam, to ono było bardzo krótkie – wspomina Stanisław Ozimina.
Przed prokuratorem Tomasz Komenda zeznał, że w noc sylwestrową do godziny 2 przebywał w swoim domu we Wrocławiu, gdzie odbywała się impreza sylwestrowa, w której brał udział ze swoimi braćmi, kolegami, koleżankami oraz rodzicami. Zeznał, że około godziny 2 w nocy opuścił mieszkanie i sam pojechał autobusem do miejscowości Gajków.
Tomek zeznał, że z Gajkowa do Miłoszyc udał się już na piechotę. Reporter "Superwizjera" z Remigiuszem Korejwą odtworzyli drogę, jaką musiałby pokonać Komenda feralnej nocy, gdy doszło do zbrodni w Miłoszycach. – To było sprawdzane. Nie było takiego autobusu. Nie mógł jechać autobusem – mówi policjant.
Według ich wyliczeń jazda autobusem w obie strony zajęłaby mu około godziny. Z kolei pokonanie 24 kilometrów pieszo zajęłoby przynajmniej pięć godzin. Miał jeszcze wejść na dyskotekę, napić się piwa, poznać dziewczynę o imieniu Kasia i odbyć z nią stosunek. Według wyliczeń potrzebowałby na to przynajmniej siedmiu godzin. Co więcej, przesłuchani w charakterze świadków rodzina i znajomi, którzy byli w domu na zabawie sylwestrowej, zeznali, że Tomek nigdzie nie wychodził tej nocy, bo zaraz po północy, pijany poszedł spać. Prokurator nie dał wiary zeznaniom kilku osób, które dawały Tomkowi bardzo mocne alibi.
Tomasz Komenda podczas zeznania wyjaśnił, że szczegóły jego podróży przekazał policjant, który prowadził przeciwko niemu postępowanie. Przyznał, że to policjant mu mówił, co ma wyjaśniać.
Zanim Tomasz Komenda trafił do prokuratury, przesłuchiwany był przez Zbigniewa P., funkcjonariusza ze specjalnej grupy powołanej do rozwikłania sprawy zabójstwa z Miłoszyc. Tomasz twierdzi, że to właśnie on miał go bić i katować. Reporter pół roku szukał emerytowanego już policjanta. Mężczyzna zapadł się pod ziemię. W końcu udało się ustalić numer jego telefonu. Mężczyzna jednak nie chciał rozmawiać.
Fałszywe zeznania
Skoro jak twierdzi Tomasz Komenda, jego zeznania zostały wymuszone biciem i zastraszaniem, to rodzi się pytanie, co z dowodami, które go pogrążyły? Śledczy przyjmują więc jedną z wersji, że Komenda może być niewinny. Rozpoczyna się nowy, trudny etap śledztwa i weryfikacja dowodów obciążających Tomasza zebranych 18 lat temu przez policję i prokuraturę.
- Ja sam bym nic nie zrobił. Ja też miałem fajnych kolegów i koleżanki, którzy mi pomagali, byli biegli, którzy musieli się zaangażować w przebadanie tych wszystkich rzeczy, dowodów – opowiada Remigiusz Korejwo.
- Tomasz Komenda został skazany na podstawie trzech dowodów. Opinii z zakresu badań DNA, opinii z zakresu badania ugryzień i opinii z zakresu osmologii – informuje prokurator Robert Tomankiewicz. Biegli stwierdzili, że to ślady zębów Tomasza Komendy znajdują się na ciele ofiary. Inny biegły z zakresu medycyny sądowej stwierdził, że włos zabezpieczony na czapce znalezionej na miejscu zbrodni jest włosem Tomasza Komendy, na co miały wskazywać badania DNA. Ostatnim, kluczowym dowodem miał być ślad osmologiczny. Eksperyment procesowy, do którego wykorzystano dwa policyjne psy miał ostatecznie zdecydować o winie Tomasza. Dwa wilczury wskazały, że czapka znaleziona na miejscu zbrodni, była czapką Tomasza Komendy. Tyle, że Tomek w czapce nigdy nie chodził.
- Przebadaliśmy jeszcze raz te wszystkie rzeczy, nie ma tam Tomka Komendy. Nie ma go nigdzie. Na żadnym z ubrań, na żadnej rzeczy, która została przebadana najnowszymi metodami przez nasze laboratorium Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu – zwraca uwagę Remigiusz Korejwo. Były prokurator Stanisław Ozimina przyznaje, że Tomasz Komenda sam mówił, że pies go skazał na 25 lat pozbawienia wolności.
Skąd zatem w ogóle Tomasz Komenda znalazł się w śledztwie w sprawie zbrodni z Miłoszyc? Odpowiedź znajduje się w zeznaniach byłej znajomej rodziny państwa Komendów. Śledczym, którzy od trzech lat prowadzili śledztwo, zeznania kobiety wystarczyły, by zatrzymać mężczyznę i przedstawić mu zarzuty.
- Przecież ja wiem, co oni jej zrobili. Prokurator mi powiedział. Podobno odciski zębów Tomka zgadzają się i DNA się zgadza, i że czapka się zgadza. Że jeden pies doszedł do tej czapki – mówi kobieta. Na informację, że nic się nie zgadza, reaguje zdziwieniem. – To oszukali, gnoje – dodaje.
- Akta przyjmą wszystko. Jak się przeczyta akta w sprawie miłoszyckiej, to się widzi obraz tragedii w sposób subiektywny – wskazuje Remigiusz Korejwo. – Powinien być tam przedstawiony obraz obiektywny, wynikający z dowodów, zeznań świadków – dodaje.
Najwyraźniej nikt wówczas nie zadał sobie trudu, by zweryfikować, jakimi motywami kierowała się Dorota P., wskazując właśnie Tomasza. Jego matka przez wiele tygodni opiekowała się dzieckiem Doroty P. Kobieta jednak coraz częściej zostawiała swoje dziecko o wiele dłużej niż się na to umawiały. Na tym tle dochodziło do coraz częstszych konfliktów między nimi.
Dziś już bez wątpienia można stwierdzić, że śledczy preparowali dowody przeciwko Tomaszowi, bo presja opinii publicznej i przełożonych funkcjonariuszy była tak duża, że gotowi byli poświęcić kogokolwiek, byleby tylko zamknąć sprawę zbrodni w Miłoszycach. Drogą do ostatecznego uniewinnienia Tomasza Komendy było ustalenie faktycznych sprawców morderstwa. Analizując akta sprawy, Remigiusz wpadł na trop drugiego z podejrzanych.
Według śledczych drugim podejrzanym jest Norbert Basiura, chłopak, który w 1997 roku był na dyskotece. Pracował tam jako ochroniarz. Początkowo, co być może uśpiło czujność śledczych, sam sprawiał wrażenie osoby, która chce pomóc w wyjaśnieniu zbrodni. Podawał nazwiska potencjalnych sprawców – w końcu sam usiadł na ławie oskarżonych, podejrzany o gwałt i morderstwo dziewczyny.
Mężczyzna nie przyznaje się do winy. – Z ręką na sercu nie mam nic wspólnego z tą zbrodnią. Ja jej nie popełniłem – zapewnia. Mężczyzna na jednym z pierwszych przesłuchań przyznał się do tego, że odbył stosunek z dziewczyną. Potem jednak swoje zeznania odwołał, twierdząc że na ich treść miał wpłynąć przesłuchujący go funkcjonariusz. Ślady biologiczne zabezpieczone na odzieży dziewczyny świadczą jednak o jego udziale w zbrodni.
Pierwszym z podejrzanych w sprawie zbrodni z Miłoszyc był Ireneusz M. Przed sądem zeznaje, że był na dyskotece. – Przyjechałem tam około godziny 9. Faktycznie byłem tam na podwórku wcześniej i zostawiłem tam rower za gankiem i poszedłem na dyskotekę – opowiada.
Ireneusz M. kilkukrotnie skazywany był za gwałty. Jego sposób działania był bardzo podobny. Po alkoholu stawał się agresywny. Swoje ofiary miał odurzać substancją chemiczną - w przypadku Małgosi, co wykazała ekshumacja, była to karbamazepina, substancja obecna w dostępnych na rynku lekach. Ireneusz M. pozostawił również ślady biologiczne na bieliźnie dziewczyny, a jeszcze raz wykonana opinia jednoznacznie wskazuje, że to nie Tomasz Komenda podczas gwałtu gryzł dziewczynę po ciele, a Ireneusz M.
- Dla mnie to jest totalna głupota – mówi w rozmowie z reporterem "Superwizjera" Ireneusz M. – W życiu nigdy nikogo nie zgwałciłem – zapewnia. Ireneusza M. poza twardymi dowodami, zdaniem śledczych, pogrążyły też jego własne zeznania sprzed dwudziestu lat. – Był na dyskotece, w której uczestniczyło około 200-300 osób. Natomiast w zeznaniach tych mówił tylko o jednej dziewczynie – wskazuje prokurator Robert Tomankiewicz. – Na pewno miała skarpety do kolan. Były paski: zielony, czerwony i biały. Ja tam też nie siedziałem nie wiadomo ile, tylko odpocząłem chwilę i poszedłem dalej – mówi przed sądem Ireneusz M.
- Ireneusz M. opisywał sposób zachowania tej dziewczyny i opisywał drobiazgowo, precyzyjnie, jak była ona ubrana. To było nienaturalne. Tylko sprawca mógł wiedzieć, że miała białe skarpetki pod getrami i pod butami – stwierdza prokurator Robert Tomankiewicz. – To była dla nas pewność, że ma on związek z tą zbrodnią – dodaje.
Często mówi się, że mordercy są w pierwszym tomie akt. Zarówno Ireneusz M. jak i Norbert Basiura byli w pierwszym tomie.
Uniewinnienie i skazanie sprawców morderstwa
Podczas przesłuchania Tomasz Komenda został pouczony, że gdyby się przyznał do winy, po 17 latach mógłby ubiegać się o przedterminowe zwolnienie z więzienia. – Nigdy nie przyznam się do czegoś, w czym nie miałem ani jednego procenta udziału. Nie będę się przyznawał do czegoś, czego nie zrobiłem – deklaruje. Niecały rok po tym przesłuchaniu, Tomasz stał się wolnym człowiekiem, chociaż jeszcze nie uniewinnionym, bo czekał na posiedzenie Sądu Najwyższego w swojej sprawie. Świat przez te osiemnaście lat zmienił się zupełnie. Tomasz musiał uczyć się go zupełnie od nowa.
Na ten dzień Tomasz czekał 18 lat. Po trzech miesiącach od warunkowego, przedterminowego zwolnienia z zakładu karnego usłyszał, czy Sąd Najwyższy oczyści go z zarzutów i uniewinni, czy skieruje sprawę do ponownego rozpatrzenia przez Sąd Okręgowy we Wrocławiu.
16 maja 2019 roku paradoksalnie, tak jak kiedyś wszyscy dziennikarze, publiczność zgromadzona na sali sądowej życzyła Tomaszowi najsurowszego z możliwych wyroków, tak w tym dniu nie było chyba nikogo, kto nie trzymałby za niego kciuków i liczył na jego całkowite uniewinnienie przez Sąd Najwyższy. Na sali sądowej w ostatnim rzędzie siedział Remigiusz Korejwo.
Największym pragnieniem Tomasza Komendy po tym, gdy usłyszał, że jest niewinny, był wyjazd do Rzymu. Jak sam mówił, w Boga nie wierzy, ale modlił się do zdjęcia zawieszonego koło jego pryczy na ścianie więziennej celi. Był na nim wizerunek Jana Pawła II.
- Papież mnie wysłuchał i powiedział, że wyjdę na wolność. Dlatego obiecałem sobie, że pojadę do Rzymu na grób papieża i podziękuję mu osobiście – mówi Tomasz Komenda.
Reporter "Superwizjera" Grzegorz Głuszak przyznaje, że w 2006 roku, kiedy pierwszy raz spotkał się z Tomaszem Komendą w zakładzie karnym, miał wątpliwości, czy aby na pewno słusznie znajduje się w miejscu, w którym był. Niewiele mógł wtedy jednak dla niego zrobić. - Teraz czułem satysfakcję, że jego uwolnienie choć w niewielkim stopniu, ale stało się moim udziałem, choć o wiele lat za późno. Teraz mogłem spełnić marzenie Tomka i zabrać go do Rzymu – mówi dziennikarz.
- Mam przekonanie, że nie zachowałem się w tej sprawie profesjonalnie i po ludzku uczciwie. Pisałem artykuły z przekonaniem. Co więcej, pisałem z głębokim przekonaniem, że są obiektywne i bezstronne – przyznaje Marcin Rybak z "Gazety Wrocławskiej". – Mam pretensje, że nie przejrzałem akt sprawy, że nie wysłuchałem pani Teresy. Ta sprawa pokazuje, że z wielką pokorą należy podchodzić do punktu widzenia różnych osób i pokazuje, że nie ma rzeczy oczywistych – dodaje.
- Nie jestem aniołem. Jestem normalnym człowiekiem. Tak miało być. Nasze losy zostały tak pokierowane, że nasze ścieżki się gdzieś skrzyżowały – mówi Remigiusz Korejwo z Centralnego Biura Śledczego Policji.
Ireneusz M. i Norbert Basiura zostali skazani przez sąd pierwszej instancji na karę 25 lat pozbawienia wolności. Prokuratura Okręgowa w Łodzi prowadzi postępowanie w sprawie przekroczenia uprawnień przez policjantów i prokuratorów odpowiedzialnych za śledztwo przeciwko Tomaszowi Komendzie. Dorota P. w wyniku choroby zmarła w 2018 roku. Prokuratura nie zdążyła przesłuchać jej na okoliczność składania fałszywych zeznań. Tomasz Komenda czeka na wyrok sądu w sprawie odszkodowania i zadośćuczynienia za 18 lat pobytu w zakładzie karnym.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Superwizjer TVN