Przed sądem mówił, że chce poddać się kastracji i że lepszy taki „wróbel w garści, niż gołąb na dachu”. Gdy wracał do celi, brał długopis i pisał do znajomych: „Życzę wam, żeby wam zdechło to, co najbardziej kochacie”. O Henryku Z. i błędach, które popełniono w jego sprawie Polska usłyszała kilkanaście dni temu. Ale dowodem na bezradność sądownictwa i więziennictwa stał się już przed wieloma laty. Specjaliści od resocjalizacji twierdzą, że takich jak on seksualnych morderców jest dziś na wolności znacznie więcej. – Nie mury Gostynina są dla nich rozwiązaniem, ale chemiczna kastracja – uważa część z nich.
Czytając akta spraw Henryka Z. i patrząc na to, jak przebiegał jego pobyt za murami więzienia, ktoś mógłby zapytać: „co nie zagrało, że w ogóle o nim mówimy?”. Wszystko wydaje się jasne: mamy do czynienia z seryjnym, sadystycznym – jak określą to później lekarze – pedofilem o zaburzeniach tak silnych, że bez kolejnych gwałtów wytrzymywał na wolności czasami miesiąc, czasami tydzień, a czasami tylko jeden dzień.
Dzisiaj Henryk Z. znów jest na wolności, bo seksuolog przez pół roku nie mógł spisać opinii w jego sprawie. Sąd niespecjalnie go do tego zmuszał. Nie robił tego ponoć dlatego, że – jak tłumaczy jeden z gdańskich sędziów – „zdawał sobie sprawę z odpowiedzialności spoczywającej na biegłym i psich pieniędzy, jakie mu płaci”.
Żeby lepiej zrozumieć, jak doszło do tego, że Z. stał się jednym z największych wyrzutów sumienia polskiego sądownictwa, trzeba cofnąć się o kilkadziesiąt lat.
Może miesiąc, może dzień
Chłopak z kompleksami, najniższy w klasie, raczej nielubiany. Żaden orzeł – nawet w sporcie, który lubił. Po upadku z drzewa w wieku 12 lat lekarze stwierdzają u niego uszkodzenie mózgu skutkujące zaburzeniami charakteru i ociężałością umysłową. Wtedy po raz pierwszy zauważają nieprawidłowości w sferze emocjonalnej i popędowej. Zauważają i na tym stawiają kropkę.
Gdy Henryk Z. zaczyna ósmą klasę chęć zaspokojenia „nieprawidłowego popędu” bierze górę po raz pierwszy. Za dokonanie „czynu lubieżnego” na ośmiolatce Z. trafia do schroniska dla nieletnich. Wychodzi po ośmiu miesiącach a gdy trzy lata później chcą go wsadzić do poprawczaka pokazuje zaświadczenie lekarskie z trzecią grupą inwalidzką.
W 1973 r. łapią go po raz kolejny. Za wykorzystanie seksualnie 10-latki, rozpijanie nieletnich i pobicie trafia za więzienne kraty. Wychodzi szybko – w sierpniu 1975 r. I szybko wraca do więzienia. Kilka miesięcy później, jeszcze przed końcem roku, Z. poznaje swoją trzecią i czwartą ofiarę.
Za kolejne „lubieżne czyny” wobec 9-latka i 11-latki słyszy wyrok dwóch lat pozbawienia wolności, mimo że to recydywa.
Z więzienia ma wyjść w sierpniu 1977 r., ale wypuszczają go kilka miesięcy wcześniej, bo dobrze się sprawuje. W czerwcu, miesiąc po przedterminowym zwolnieniu, zmusza do stosunku 15-letniego chłopca i próbuje zgwałcić 18-letnią dziewczynę (swoją znajomą). Zapada wyrok – znów bardziej niż łagodny: za oba czyny łącznie trzy lata więzienia. Tym razem sąd i tak robi jednak w sprawie Henryka Z. więcej niż poprzednie, bo wysyła go na badania do szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych w Bolesławcu.
Błąd na błędzie
Między sierpniem 1978 a kwietniem 1979 roku Z. ze szpitala ucieka trzy razy. Za każdym razem po to, żeby „zaspokoić wewnętrzne podniecenie”. Raz ukrywa się przez półtora miesiąca. W końcu znów ląduje w więzieniu. Wychodzi 11 listopada 1980 roku za „wzorowe zachowanie”. Argument: „krytyczna ocena poprzedniego zachowania”.
48 godzin później Henryk Z. próbuje zgwałcić 9-latkę. Dziewczynka wyrywa się i ucieka, a przeciwko Z. nawet nie zostaje wszczęte postępowanie. Nowy tydzień zaczyna więc od uprowadzenia 10-latki. Milicjanci wchodzą przez okno do mieszkania, gdy Z. jeszcze na niej leży. Pojawiają się kilkanaście minut za późno. Wyrok: cztery i pół roku więzienia.
W trakcie odbywania kary Z. znów trafia do szpitala psychiatrycznego. Nie zatrzymywany przez nikogo urywa się stamtąd po dwóch miesiącach. Później, w czasie przesłuchań, opowie, że ucieka „celem zgwałcenia 8-letniej dziewczynki”. Cel udaje mu się zrealizować jeszcze tego samego dnia. W szpitalu pojawia się 31 maja, a już 17 czerwca znów go ścigają. Kolejna sprawa, kolejny wyrok. Tym razem sześć lat.
I znów ma szczęście. W 1989 roku w zakładach karnych wybuchają pierwsze bunty. Napięcie staje się coraz większe, bo wszyscy czekają na amnestię. Ciągle nie wiadomo jednak, kto zostanie nią objęty. W Łodzi do protestujących więźniów dołączają strażnicy. Władza nie do końca wie, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Nad ustawą amnestyjną posłowie i senatorowie pracują w wielkim pośpiechu, pod presją. Popełniają błędy, czasami chcąc dobrze. – Sytuacja w więzieniach staje się coraz poważniejsza. Nie można oczywiście działać pod presją więźniów, ale też nie można jej całkowicie ignorować – alarmuje wówczas senator Edward Wende.
Ostatecznie przechodzi ta wersja ustawy, która nie ma zbyt wielu wyłączeń. Oznacza to, że za chwilę zakłady karne opuszczą także sprawcy wyjątkowo ciężkich przestępstw i recydywiści. Henryk Z. jest wśród nich.
– Każdy, kto poznaje tę długą historię musi zobaczyć bezkres bezradności systemu sądowniczego i penitencjarnego wobec Z. Ten człowiek nigdy nie powinien był trafić do zakładu karnego, bo wiadomo było, że w jego przypadku resocjalizacja nie ma najmniejszego sensu – mówi prof. Marek Konopczyński, pedagog resocjalizacyjny przez lata pracujący z osobami zaburzonymi i niedostosowanymi społecznie.
Tam, nad rzeką
Ale przykład największego błędu systemu wobec Henryka Z. ma dopiero nadejść. 17 stycznia 1990 roku, kilka tygodni po zakończeniu odsiadki, mężczyzna pojawia się w towarzystwie Jerzego R. z wizytą u Krzysztofa B. i Małgorzaty P. W domu jest ich pięciomiesięczny syn Mirek.
Gośka i Krzysztof znają Henryka od niedawna i z doskoku. Ona wcześniej widzi go pięć, może sześć razy. Nikt nie wie, że Z. był karany za gwałty na nieletnich. Ale w mieszkaniu jest wesoło. Heniek przynosi ze sobą litr spirytusu, jakąś kiełbasę i kurczaka. Biesiadują. Chociaż on akurat pije nie za dużo, jest czujny. P. zeznaje później, że nawet przez chwilę „nie przejawiał chęci zainteresowania dzieckiem”.
Wieczorem do mieszkania wpadają jeszcze dwie koleżanki Gośki. Obiecują zająć się małym Mirkiem i zabrać go na zastrzyk. Pozostali ok. godz. 22 wychodzą na dyskotekę do restauracji "Piast". Tam dochodzi do jakiejś awantury. Henryk, Krzysztof i Gośka rozdzielają się.
Z. postanawia wrócić do mieszkania. Niby tylko po dokumenty. Ale w głowie powoli rysuje mu się już inny plan. Podczas przesłuchań przyznaje, że chciał zrobić coś, by wystraszyć jedną z dziewczyn, a z drugą „odbyć stosunek, czy coś w tym stylu”. – Siadł na chwilę z nami w pokoju, ale zaraz poszedł do kuchni. Wrócił z nożem, przyłożył go mojej koleżance do gardła. Ona się tak przestraszyła, złapała za ostrze, on wtedy wyrwał jej ten nóż i ją pokaleczył – zeznawała później jedna z opiekunek pięciomiesięcznego Mirka.
Uciekły obie. Z. nie gonił – obszedł tylko dom dookoła i wrócił do mieszkania. Dziecko wziął na ręce podobno tylko po to, żeby było spokojniejsze. – Gdy je podniosłem, to jednak poczułem nagle takie podniecenie. (…) Chciałem je zaspokoić. Wziąłem więc dziecko i wyniosłem je z mieszkania – zeznawał później.
Czy to był gwałt?
Mówił też, że ten raz nie różnił się niczym od poprzednich, „podniecenie było takie same” a „w danej chwili nie wiedział co robi”. I jeszcze na koniec: „Tak się stało, jak się stało”. Biegły psychiatra pisał, że Z. kierował sytuacją w taki sposób, "by ewentualnie zaspokojenie popędu seksualnego nie stanowiło dla niego zagrożenia”. I że potraktował niemowlę „instrumentalnie”. Ale to chyba niewłaściwe słowo.
Gdy funkcjonariusze zbierali relacje Z. dotyczące tego, co robił z dzieckiem, zarządzali krótkie przerwy. Suche wyliczenie zakresu obrażeń zajęło sądowi kilka minut. Kończyło je stwierdzenie, że wszystkie powstały jeszcze za życia dziecka.
Gdy Z. skończył, pomyślał: „a niech się dzieje, co chce”. I wyciągnął nogi na długiej trawie nad brzegiem Bystrzycy, gdzie – jak mu się wydawało – żaden z 300 milicjantów, szukających dziecka, nie mógł go wypatrzyć.
Pierwszy jego sylwetkę zauważył ojciec Mirka. Chwilę później na oślep okładał Henryka Z. pięściami, a funkcjonariusz próbował pomóc dziecku. Na rozprawie oskarżony oświadczał: „Zarzuty zrozumiałem, nie przyznaje się do zabójstwa, a co do gwałtu na tym dziecku, to uważam, że nie można uznać, że to był gwałt”.
Ogłaszając wyrok 25 lat więzienia sędzia uzasadniał, że czyn, jakiego Z. się dopuścił miał charakter wyjątkowy i „z uwagi na to, że działanie oskarżonego zostało skierowane na bezbronne, chore niemowlę i nacechowane było szczególnym okrucieństwem, a wręcz sadyzmem – ta kara zdaniem sądu jest współmierna do zawinienia”. Sąd drugiej instancji podtrzymał wcześniejsze orzeczenie w całości: „Jest to niewątpliwie surowa kara, ale jedynie właściwa i odpowiednia do czynu oskarżonego”.
Jest taki żart: resocjalizacja
Ale w orzeczeniu Sądu Apelacyjnego widać być może największy absurd działań wymiaru sprawiedliwości wobec Z. Bo chociaż w czasie pierwszego procesu wszyscy lekarze zgodnie powtarzali, że oskarżony będzie w przyszłości stanowił „poważne zagrożenie” dla innych i „nie ma szans na to, by jakakolwiek metoda leczenia lub wychowawcza mogła zmienić jego zboczony popęd płciowy lub na stałe go stępić”, to sąd dodawał od siebie, że kara 25 lat więzienia daje Henrykowi Z. „możliwości pełnej resocjalizacji”.
– Na jakiej podstawie? Jakiej resocjalizacji? – pyta dzisiaj Paweł Moczydłowski, były szef polskiego więziennictwa, socjolog, kryminolog i psycholog. – W latach 80. i na początku 90. w polskich sądach myślano tak: po co takiego sukinsyna żywić w szpitalu psychiatrycznym do końca życia i płacić za jego leczenie? Trzeba uczynić go poczytalnym, wskazać, że resocjalizacja ma w jego przypadku sens i zamknąć na długie lata w celi. Ale historia nas przechytrzyła – dodaje.
Według Moczydłowskiego przypadek Henryka Z. skupia problemy polskiego wymiaru sprawiedliwości z przełomu lat 80. i 90. jak w soczewce. – Absurd polegał na tym, że z jednej strony tego człowieka uznano za w pełni poczytalnego, a z drugiej - stwierdzono u niego zaburzenia tak silne, że aż niemożliwe do wyleczenia w zakładzie psychiatrycznym, ale za to dające szanse na „zaleczenie ich słowem” przez psychologów więziennych. To idiotyzm – tłumaczy.
Jak w latach 90. pracowano z więźniami takimi jak Henryk Z.? – Na wyczucie – odpowiada krótko doktor Jerzy Kahlan, psycholog penitencjarny. – Nie było planu działania, nie było pomysłów i instrukcji. Działaliśmy intuicyjnie.
Grzech lat minionych
Zdaniem Moczydłowskiego myślenie o resocjalizacji i próby pracy z osadzonymi takimi, jak Henryk Z., leżały w tamtym czasie „obok prawdziwych problemów”. – Całe leczenie, czy raczej „leczonko”, odbywało się pół roku przed wyjściem osadzonego z więzienia i polegało na krótkotrwałym obniżeniu jego seksualnych napięć. Dzięki temu więziennictwo dostawało alibi, że coś próbowało zrobić – opisuje były szef polskiego więziennictwa.
A co robiono przez resztę czasu? Psychologowie i wychowawcy wskazują, że skupiano się przede wszystkim na „pracy bieżącej, która pomagała funkcjonować osadzonym w zakładzie”. – A nie po wyjściu na wolność – dodaje psycholog.
Opowiada też, że kilkanaście lat temu jego współpracowniczka drżała o to, co się stanie po wyjściu jednego ze sprawców potrójnego morderstwa na przepustkę. – To „drżenie” w latach 90. nie było niczym nadzwyczajnym. Wielu z nas tak miało. Ja za „swoim” pedofilem jeździłem własnym samochodem. Wziąłem urlop. Pracowałem z nim prawie codziennie, zdążyliśmy się poznać. Wiedziałem, co może zrobić – opowiada inny były psycholog jednego z największych więziennych oddziałów terapeutycznych.
Niemal dokładnie rok temu prof. Zbigniew Lew Starowicz (zwolennik ustawy o izolacji niebezpiecznych przestępców - red.), komentując sprawę skazanego za poczwórne morderstwo Mariusza T., przyznawał w Sejmie, że „w miarę nowoczesny system terapeutyczny”, który daje szansę na realną pomoc sprawcom tego typu przestępstw, powstał w Polsce dopiero niedawno. I nie obejmował osób skazywanych kilkanaście lat temu.
Ilu jest Henryków Z.?
Zarówno Kahlan, jak i Moczydłowski pytani, czy przypadków takich jak ten Z. było w latach 90. więcej, odpowiadają: „Z pewnością”. A w tej chwili na rozstrzygnięcia sądów w sprawie wniosków o przymusową izolację po odbyciu kary czeka już kilkadziesiąt osób. Henryk Z. nie jest jedynym, który zdążył w tym czasie wyjść na wolność.
– I to jest dla społeczeństwa większy problem niż pojedynczy przypadek pedofila, którym przez chwilę pożyją media i który za chwilę i tak zostanie pewnie odizolowany w ośrodku w Gostyninie. Tamte mury nie pomieszczą jednak całego zła, jakie kilkanaście lat temu kwitło bez przeszkód w polskich zakładach karnych. Zresztą Gostynin to też żadne wyjście – wskazuje Moczydłowski.
A co nim jest?
Z ust więziennych pedagogów i psychologów najczęściej pada w tym miejscu odpowiedź: „chemiczna, dobrowolna kastracja”.
Kastracja chemiczna, to nic innego jak wyłączenie produkcji testosteronu, który jest odpowiedzialny za popęd seksualny. Polega na zażywaniu dostosowanej do potrzeb liczby tabletek. Ale i tu pojawia się problem, bo po pierwsze tabletki trzeba brać, a po drugie nawet one nie wyłączą psychicznych aspektów pedofilii.
– Mimo wszystko uważam, że to radykalne podejście jest najlepsze. I jestem pewien, że wielu osadzonych za podobne czyny co Z. na pytanie „czy zgodzi się pan poddać chemicznej kastracji w zamian za obniżenie kary?” odpowiedziałoby twierdząco – uważa prof. Konopczyński.
„Lepszy wróbel w garści…”
Takie deklaracje składał między innymi Mariusz T. Podczas jego procesu z 1989 r. sąd pytał prof. Lwa-Starowicza, czy zaburzenia oskarżonego da się leczyć. – Jest pewien lek likwidujący popęd – odpowiadał seksuolog. Ale, jak tłumaczył, jedno opakowanie kosztuje 40 dolarów, a T. musiałby brać lek do końca życia. Temat upadł.
Henryk Z. też prosił o poddanie go kastracji – jakiejkolwiek. Jeszcze przed końcem procesu mówił i pisał do sądu, że „usilnie o nią prosi” i że będzie lepiej dla wszystkich jeśli on „będzie niepłodny”.
Prośby z czasem stawały się coraz bardziej absurdalne: „ – (…) lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu. Najlepszym wyjściem byłoby usunięcie narządów całkowicie i zastąpienie ich żeńskimi . (…)Taka operacja jest droga, mnie na nią nie stać. I tak mam życie zmarnowane”.
W innym miejscu sądowych akt kolejny zapis na ten temat: „ – (…) cel uświęca środki. (...) To jest poważna sprawa proszę wysokiego sądu. Nie chcę. żeby ta rozprawa zakończyła się wyłącznie tylko wyrokiem pozbawienia iluś tam lat wolności i umieszczeniem w zakładzie karnym. (…) Nie chcę już więcej przeżywać podobnych scen i tragedii rodzin poszkodowanych przeze mnie istot”. * Kilka dni temu biegli zdecydowali, że Henryk Z. musi przejść kilkutygodniową obserwację w ośrodku zamkniętym w Gostyninie. Sędziowie wyrazili na to zgodę, ale decyzja musi się uprawomocnić. Później Z. czeka posiedzenie sądu ws. ewentualnego objęcia go „ustawą o izolacji niebezpiecznych przestępców”. Zaplanowano je na 16 marca.
Autor: Tamara Barriga, Łukasz Orłowski / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn24