Wbiegł mu pod koła czarny pies. Odbił w prawo, by go nie potrącić i wjechał do rowu. Próbował skręcić w lewo, hamować, wrócić na drogę - tak mówił w śledztwie. W sądzie tego nie pamiętał. Było jakieś zwierzę, ale w rowie doznał chwilowej utraty przytomności. Uderzył w mostek i wtedy dopiero się ocknął. Lecąc w powietrzu, porwał z mostku żonę i córkę Andrzeja, który stał obok nich i przeżył.
Miał je na wyciągnięcie ręki. Nie zdążył nic zrobić. Biały hyundai tucson przeleciał w ciszy. Uderzył Laurę w głowę, Małgorzatę przygniótł. Kobieta zmarła na miejscu. Dziewczynkę zabrał śmigłowiec medyczny.
Strażacy powiedzieli ojcu: gdyby nie drzewo, pan też by nie żył. Andrzej stał za drzewem. Biały hyundai otarł się najpierw o to drzewo, a potem zabił mu żonę. I córkę.
22 października 2020 roku, wieś Gilowice na Żywiecczyźnie. Małgorzata miała 36 lat, tyle samo co Andrzej, była z sąsiedniego Rychwałdu, znali się od podstawówki. Ich pierwsza córka, Laura, miała trzy lata, zmarła w szpitalu cztery dni po tym wypadku, cztery dni po śmierci mamy, cztery dni po śmierci żony Andrzej stracił córkę. Lekarze nie dawali mu nadziei. Mówili: głowa dziecka zalana jest krwią. Jeszcze jest Rita, ich druga córka, wtedy miała niewiele ponad rok i została w domu z babcią, może dlatego żyje. Andrzej żyje dziś tylko dla niej. Trzecia miała być Łucja, a jeśli chłopiec, to Artur, jeszcze nie znali płci. Małgorzata była w drugim miesiącu ciąży.
"Pan patrzy na mnie"
- Panie S., pan patrzy na mnie. Nigdy panu tego nie zapomnę. Nigdy panu tego nie wybaczę - mówi Andrzej dwa lata później.
Jest 21 marca 2022 roku, ciasna sala Sądu Rejonowego w Żywcu. Krzysztof S. na ławie oskarżonych. To on kierował białym hyundaiem tucsonem. 69 lat, emeryt, ojciec trojga dorosłych dzieci. Lekarz laryngolog. Dotąd niekarany, doświadczony kierowca, w chwili wypadku trzeźwy. Siwą głowę opiera na rękach, patrząc w ziemię.
Andrzej ma go na wyciągnięcie ręki. Mógłby być jego synem, rocznik '84. Jest oskarżycielem posiłkowym i na każdej rozprawie stara się zająć miejsce w pierwszym rzędzie ławek przeznaczonych dla publiczności, tak by być jak najbliżej oskarżonego.
Sędzia Ewa Oleszek po wysłuchaniu mów końcowych zamyka przewód sądowy i zapowiada publikację wyroku na 4 kwietnia, za dwa tygodnie. To maksymalny okres odroczenia, jaki dopuszcza Kodeks postępowania karnego, gdy sprawa jest zawiła.
Wyrok nikogo nie usatysfakcjonuje.
Obejrzał się do żony, zrywała kwiat z drzewa
To był słoneczny dzień. Sucho, jasno, przejrzyście. Zbliżała się piętnasta.
Andrzej i Małgorzata wyszli z Laurą z domu przy ulicy Zakopiańskiej na kawę do sąsiadki - na posesję obok. Mieli wziąć także Ritę, ale zasnęła i została w domu z babcią. Zakopiańska to niebezpieczna ulica, fragment drogi wojewódzkiej 946, łączącej Żywiec z Suchą Beskidzką. Bardzo ruchliwa, do tego wąska, pełna zakrętów, wyboista i nie ma chodnika. Dzieci mieszkające przy Zakopiańskiej dowożone są do szkoły specjalnym autobusem.
Wśród mieszkańców Gilowic panuje niepisany zwyczaj, że płot stawiają pół metra w głąb działki, by móc się do niego dostać od ulicy w razie naprawy czy malowania. Dlatego jezdnię dzieli od posesji szerokie pobocze, przy asfalcie szutrowe, dalej trawiaste i opadające w rów głęboki na półtora metra, poprzecinane podjazdami do posesji, które biegną kładką tudzież nasypem. Andrzej nazywa to pobocze fosą. Myślał, że za fosą są bezpieczni.
Szli fosą tuż przy płocie. Dwa i pół metra od krawędzi jezdni. Byli już na podjeździe do posesji sąsiadki. Zadzwonili, sąsiadka podeszła, przekręciła klucz w bramie. Andrzej opierał się o bramę, stał między drzewami. Za nim stała Małgorzata. Laura była przy nim, ale gdy brama otwierała się na oścież, przebiegła do mamy. Obejrzał się do żony. Zrywała kwiat z drzewa.
- Po co ci ten kwiat? - zapytał.
Urodzili się w sąsiednich wsiach w tym samym roku. Gdy mieli po 11 lat, poznali się na szkolnej wycieczce. Andrzej mówi, że "Gosia była bardzo mądra, za co się nie wzięła, to jej wychodziło", gotowanie, zarządzanie. - A mi udała się tylko rodzina - mówi. Przenieśli się do Warszawy, bo ona dostała tam pracę, była prezesem firmy deweloperskiej. Ale chciała mieszkać w Gilowicach. Rozbudowali dom rodziców Andrzeja, Małgorzata pomagała mu w remoncie (wszystko robili razem) i wrócili ze stolicy po dwóch latach, we wrześniu, 22 dni przed wypadkiem, żeby Laura tutaj zaczęła przedszkole.
Zobaczył biały samochód. Jechał od Żywca w ich stronę fosą.
Czarny kudłaty kundel i telefon
Krzysztof S. jechał białym hyundaiem z Milówki. O czternastej skończył tam pracę w poradni laryngologicznej, o siedemnastej miał zacząć przyjmować pacjentów w poradni w Suchej Beskidzkiej. W Gilowicach złapała go kamera sklepu przy ulicy Zakopiańskiej.
Minął łuk w prawo i dalej miał prosty odcinek drogi w dół. Tutaj zaczyna się nagranie. Krótkie i niezbyt wyraźne. Nie widać, co się dzieje w samochodzie, czy na przykład S. trzyma w ręce telefon. Wiadomo, że w aucie był fabrycznie zamontowany zestaw głośnomówiący i że o 14.42 kierowca rozpoczął rozmowę telefoniczną ze swoją matką.
Na nagraniu hyundai przyspiesza. Nie powinien przekraczać 50 kilometrów na godzinę, bo to teren zabudowany. Biegły do spraw rekonstrukcji wypadków, powołany przez prokuraturę, obliczył, że S. pokonał 15 metrów w jedną sekundę, czyli na końcu zarejestrowanego przejazdu osiągnął prędkość 55 na godzinę.
W śledztwie S. mówił, że w Gilowicach z lewej strony wbiegł mu pod koła pies. Opisał go dokładnie: czarny kudłaty kundel większy od kartki A4. Chcąc ominąć psa, odbił kierownicą w prawo. Sklepowa kamera nie objęła już tego manewru.
Ani kamera, ani Andrzej, ani inni świadkowie wypadku nie widzieli błąkającego się po drodze psa. Zatem był tam czy nie? Biegły nie potrafił tego rozstrzygnąć. W każdym razie nie stwierdzono, by jakiś pies został potrącony.
Biegły wziął pod uwagę różne warianty zachowania psa i kierowcy. Jeśli zwierzę przebiegało przez drogę w tempie biegu człowieka, nie uniknęłoby potrącenia. A jeśli przebiegało w tempie ludzkiego chodu, kierowca dostrzegłby go w porę i ominął, nie zjeżdżając na pobocze. Pod warunkiem jednak, że jechałby z dozwoloną prędkością i cały czas patrzył na drogę. Miałby wtedy wystarczająco dużo czasu na ocenę zagrożenia i reakcję.
Z billingu wynika, że S. rozmawiał z matką przez telefon około siedmiu minut. To znaczy, że skończył rozmowę około 14.49. Do wypadku doszło około 14.50.
Nie było śladów hamowania
Małgorzata była wysoka, miała metr osiemdziesiąt wzrostu. Laura miała na sobie polar w czerwonym kolorze. Stały na prawym poboczu opadającej drogi. Krzysztof S. powiedział podczas przesłuchania, że ich nie widział.
Według biegłego, gdyby jechał 50 na godzinę i hamował na poboczu, zatrzymałby się przed mostkiem, na którym stali Rodakowie. Nikogo by nie potrącił.
Ale S., zjeżdżając na pobocze miał na liczniku 67 na godzinę i nie hamował. Ani na jezdni, ani w rowie, gdzie spowalniał go jedynie miękki grunt. Biegły ustalił to na podstawie śladów kół i uszkodzeń samochodu.
S. mówił w śledztwie, że na poboczu prawe koła zaczęły mu buksować. Straciły przyczepność. Chciał odbić w lewo, ale prawymi kołami był już w rowie. Kręcił w lewo, hamował, by wrócić na drogę. Samochód jednak nie reagował niesiony przez błoto.
Jeszcze na etapie śledztwa zmienił wyjaśnienia. Mówił, że ostatnie, co pamięta, to pies na drodze. Że od pięciu lat leczy się na cukrzycę. Że mógł mieć nagłe obniżenie poziomu cukru, niedocukrzenie mózgu, co mogło spowodować zaburzenie świadomości, chwilową utratę przytomności. Dlatego nie hamował. Mówił, że ocknął się dopiero po uderzeniu w mostek.
W sądzie nie mówił o psie. Mówił, że wyskoczyło mu "jakieś zwierzę".
Hyundai był technicznie sprawny. Prawie nowy. Z automatyczną skrzynią biegów, napędem na cztery koła, nowymi oponami. Wyposażony w systemy bezpieczeństwa, asystenta pasa ruchu, który koryguje tor jazdy, i autonomiczne hamowanie, które zatrzymuje auto przed dużą przeszkodą. Pod warunkiem że kierowca nic nie robi, nie rusza kierownicą, nie naciska pedałów.
Biegły znalazł w rowie łukowate ślady kół. - Od wjechania do rowu samochód poruszał się po łuku w lewo, co oznacza, że kierujący przynajmniej wykonał jakiś manewr kierownicą, który miał doprowadzić do powrotu na tę drogę - mówił w sądzie biegły. Wykluczył, że auto mógł tak pokierować asystent pasa ruchu, który działa, gdy na drodze są namalowane linie.
Gdyby kierowca nie wykonywał w rowie żadnego manewru, to - jak stwierdził biegły - "samochód wjechałby po prostu w przydrożny płot".
Gdy uderzył w mostek, miał na liczniku co najmniej 46 na godzinę. Wybiło go w górę i przeleciał kilka metrów.
"Zabiłeś mi dziecko, zabiłeś mi żonę!"
To był moment. Bez ostrzeżenia. Na drodze wyjątkowy spokój. Andrzej nie słyszał ryku silnika ani pisku opon. Sąsiadka usłyszała dziwny szum, nie skojarzyła go z dźwiękiem samochodu. Otwierając bramę, zobaczyła uśmiechnięte twarze Małgorzaty i Laury. I zniknęły jej z oczu. Białe auto wyskoczyło z rowu i poderwało w górę kobietę i dziecko. Na podjeździe zostały klapki Małgorzaty.
Było ciepłe październikowe popołudnie, ludzie siedzieli w ogródkach. Usłyszeli huk, jakby coś się waliło. Potem rozległ się rozpaczliwy krzyk. To Andrzej krzyczał.
Hyundai zatrzymał się 15-20 metrów od podjazdu. Laura leżała na plecach w jarze dwa metry za samochodem. Małgorzata - przyciśnięta kołem hyundaia do drzewa.
Andrzej: - Goniłem od Laury do Gosi. Laura próbowała łapać powietrze. Za trzy sekundy przybiegła do niej moja mama, położyła ją na boku, głaskała. Ja próbowałem wydostać Gosię spod auta, czułem na ręce jej oddech.
Zbiegli się mieszkańcy, zatrzymywali się kierowcy. Próbowali podnieść auto, by wydostać Małgorzatę. Hyundai opierał się na jej brzuchu całym ciężarem. Ale podnośnik zapadał się w ziemię. Ktoś przyniósł drewniane bale i dopiero wtedy się udało.
Kilka osób wzywało pomoc - w sądzie odtwarzano nagrania rozmów z dyspozytorami numeru alarmowego. Wśród dzwoniących nie było kierowcy hyundaia.
Krzysztof S. wysiadł z auta o własnych siłach. Siwy, elegancki, w jasnej kurtce - tak go zapamiętali świadkowie. Nie udzielił pomocy Małgorzacie ani Laurze.
Wysiadł i powiedział do Andrzeja: - Daj mi pan w pysk, bo nie wiem, co zrobiłem.
- Zabiłeś mi dziecko, zabiłeś mi żonę! - krzyczał Andrzej.
S. od początku śledztwa do końca procesu zapewniał, że chciał pomóc dziecku, ale wycofał się, gdy ktoś nazwał go mordercą. Małgorzacie nie pomagał, bo - jak powiedział - nie było do niej dojścia.
- Zbierał części samochodowe - zeznał w sądzie Andrzej.
- Stał bezczynnie. Po jakimś czasie zaczął przemieszczać się po rowie i oglądać elementy swojego uszkodzonego samochodu - zeznała sąsiadka. Pamięta, że S. przyłączył się do podnoszenia samochodu, ale dopiero na końcu akcji.
Świadkowie widzieli, że po wypadku kierowca rozmawiał przez telefon. S. zeznał, że nie wzywał pogotowia, bo inni to zrobili. Dzwonił do asystentki, że nie będzie go w pracy, i do syna, żeby wezwał pomoc drogową.
"Co powiem Ricie, jak dorośnie?"
Krzysztof S. został oskarżony o to, że potrącił piesze, umyślnie naruszając zasady bezpieczeństwa, poruszając się z nadmierną prędkością i nie obserwując przedpola jazdy.
W czerwcu 2021 była pierwsza rozprawa. S. mówił przed sądem, że to on powinien zginąć, przepraszał rodzinę Małgorzaty i Laury, chciał dobrowolnie poddać się karze. Jego obrońca z wyboru zaproponował jeden rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata i po pięć tysięcy złotych nawiązki dla Andrzeja i Rity.
Andrzej się na to nie zgodził. Mówił w sądzie: - Boję się, co będzie, jak Rita dorośnie i zada pytanie, co ja zrobiłem w tej sytuacji. Co ja mam jej powiedzieć? Że on jest na wolności?
Bardzo rzadki incydent cukrzycowy
Ruszył proces. Sędzia na wniosek pełnomocnika Andrzeja powołała biegłego lekarza, który miał stwierdzić, czy i kiedy cukrzyca, na którą choruje Krzysztof S., może spowodować chwilową utratę świadomości i jak mogło się do tego przyczynić pominięcie jednego posiłku. Bo S. mówił w sądzie, że feralnego dnia nie zdążył zjeść obiadu.
Biegły ustalił, że S. choruje na cukrzycę typu drugiego, czyli tę łagodniejszą, i leczy się sam, co nie jest nieprawidłowe w przypadku lekarza. Dlatego nie ma żadnej dokumentacji medycznej poza jednym wypisem ze szpitala. Ma faktury z apteki, kupuje lekarstwa. Powinien jeść posiłki regularnie, ale nie musi trzymać się tego rygorystycznie, zwłaszcza że przyjmuje leki.
W mowach końcowych obie strony procesu powołały się na wnioski biegłego.
- Nie doszło do utraty świadomości przez oskarżonego, nie doszło do spadku cukru. Biegły powiedział, że taka sytuacja zdarza się bardzo, bardzo rzadko - mówiła prokurator Anna Krasy.
- Biegły zaznaczył, że zapoznawał się dokładnie z aktami sprawy i według niego nic na to [incydent cukrzycowy - red.] nie wskazuje. Bez względu na to, czy oskarżony zjadł posiłek, czy go nie zjadł - mówił pełnomocnik Andrzeja Krzysztof Kowalski. Dodał, że biegły wypowiedział się także na temat stanu zdrowia oskarżonego w dniu wypadku na podstawie późniejszych badań Krzysztofa S. - Biegły powiedział, że te późniejsze badania w zakresie choroby cukrzycowej pozwalają stwierdzić do 90 dni wstecz, że wszystko było w porządku, że nie było widocznych zachwiań, które pozwalałyby wnioskować, że cokolwiek było na rzeczy w sensie incydentu cukrzycowego - powiedział Kowalski.
- Biegły mówił, że wersja podawana przez oskarżonego jest mało prawdopodobna, ale - wynotowałem sobie - chyba siedem razy wskazywał, że jest to możliwe. Jest to możliwe - mówimy o spadku poziomu cukru - mówił obrońca Krzysztofa S. Jakub Staszkiewicz. - Zupełnie nieprowokowany przez obronę biegły podniósł jeszcze, że badania, które zaległy w aktach sprawy, wskazują też na niski poziom magnezu, który mógł doprowadzić do zaburzeń rytmu serca, a mówimy o ułamkach sekund, jeśli chodzi o sekwencje zdarzeń wypadku drogowego - i to również mogło doprowadzić do tego, że oskarżony w tym krytycznym momencie, mimo bogatego doświadczenia, mimo prowadzenia tak dobrego samochodu, nie zareagował właściwie - dodał Staszkiewicz.
Obrońca wspomniał także o "chorobie covidowej" oskarżonego, na którą mają wskazywać wykonane w grudniu badania na oznaczenie przeciwciał.
"Wyjaśnienia zmienne, pokrętne"
Mowy końcowe trwały w sumie pół godziny. Najdłużej, zaraz po prokurator, mówił pełnomocnik Andrzeja Krzysztof Kowalski.
Zauważył, że Zakopiańska w Gilowicach, którą jechał S. feralnego dnia, to teren zabudowany nie tylko umownie. - Te domy ciągną się wzdłuż drogi, mamy tam jezdnię bez chodników, to wszystko powinno pozwolić kierowcy przypuszczać, że należy tamtędy poruszać się naprawdę z wyjątkową ostrożnością.
Przypomniał zachowanie oskarżonego, które nie wskazywało na utratę przytomności: - Do momentu rozpoczęcia wypadku rozmawia przez telefon. Już po wypadku wysiada z samochodu, normalnie funkcjonuje, wykonuje telefon do pracownicy, wykonuje telefon do syna, podejmuje działania mające na celu zabezpieczenie samochodu, zbiera części.
Przypomniał wyjaśnienia oskarżonego na etapie śledztwa: - Nie ma tam mowy o tym, żeby miało dojść do jakiegoś incydentu cukrzycowego, utraty świadomości czy przytomności.
Przypomniał, że oskarżony mówił w śledztwie o psie, który wyskoczył mu pod koła i o tym, co się działo w rowie. - Opisał, że wpadł w błoto, w szuter, nawet mówił, że to być może było przyczyną blokowania koła, mówił, że hamował w rowie. I nagle po kilku miesiącach od złożenia tych wyjaśnień pojawia się wersja, że to w zasadzie były tylko przypuszczenia, że to nie była jego relacja, tylko tak mówił, bo tak mogło być. Wysoki Sądzie - nie. Takie prawo oskarżonego, ale w mojej ocenie nastąpiło tutaj wyłącznie nieudolne wybranie takiej, a nie innej linii obrony, która stoi nawet w sprzeczności z wyjaśnieniami składanymi przez samego oskarżonego.
Na koniec mówił o ogromnej ludzkiej krzywdzie. - Śmierć żony, matki, kobiety w drugim miesiącu ciąży, małoletniego dziecka na oczach ojca - to są tak daleko idące negatywne skutki, że nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie możliwe wyjście na prostą przez oskarżyciela posiłkowego, na pewno będzie to wymagało dużo, dużo, dużo czasu.
Wspomniał też o Ricie, która "została pozbawiona prawa do wychowania się w pełnej rodzinie". - To jest praktycznie nie do odzyskania, nie do odbudowania - mówił.
Podważał, że skrucha oskarżonego była prawdziwa. - Ma do tego oskarżony prawo, ale nawet te jego wyjaśnienia, które są w dużej mierze zmienne, pokrętne, odbiegają od siebie, odbiegają od materiału dowodowego, również to pokazuje, że mamy prawo wątpić, czy ta prawdziwa skrucha ze strony oskarżonego gdzieś tam w środku nastąpiła.
"Wina nie może jawić się jako znaczna"
Obrońca ani słowem nie wspomniał o psie, który miał wbiec S. pod koła. Skupił się na zdrowiu oskarżonego.
Tylko "defekt na zdrowiu", jak mówił Staszkiewicz, tłumaczy "nieszablonowe zachowanie" S. tuż przed, w trakcie i po wypadku. - Nie da się racjonalnie wytłumaczyć postawy oskarżonego, który, będąc na miejscu zdarzenia, zbiera części od samochodu, chowa je do bagażnika, dzwoni do syna, prosząc, żeby syn załatwił odholowanie pojazdu, usprawiedliwia się w pracy, że się spóźni - mówił obrońca. To nie jest normalne zachowanie ludzi w takiej sytuacji, a co dopiero lekarz, "który miał wiedzę i umiejętności do tego, by ratować życie". Obrońca przypomniał, że przesłuchiwany w sądzie syn oskarżonego mówił, że miał bardzo poważne obawy po tej rozmowie z ojcem, czy wszystko z nim w porządku. - Nie tylko to, jak mówił [Krzysztof S. - red], ale też co mówił, jednoznacznie wskazywało na to, że coś się złego wydarzyło - mówił obrońca.
S. nie udzielił pomocy potrąconym i nie wiadomo, czy cokolwiek by to zmieniło, ale, jak podkreślił obrońca: - Tylko i wyłącznie chwilowe zaburzenie stanu zdrowia oskarżonego mogłoby wytłumaczyć tego rodzaju postawę.
- Osoby, które znają oskarżonego, które w tej sprawie się wypowiadały, formułowały bardzo pozytywne opinie o oskarżonym, opisywały go jako osobę dobrą, pomocną, uczynną - mówił obrońca. - Mamy do czynienia z lekarzem, dla którego pomaganie osobom w potrzebie, osobom chorym, ratowanie zdrowia i życia jest jego obowiązkiem zawodowym, ale też misją, którą mimo tego, że jest na emeryturze, pełni z powodzeniem.
Przekroczenie prędkości o kilkanaście kilometrów na godzinę to "niewątpliwie wina oskarżonego, przyjmując, że tak rzeczywiście było", ale "ta wina nie może jawić się jako znaczna".
Oskarżony już został ukarany - "samym faktem toczenia postępowania, upublicznienia jego danych, fali komentarzy, reakcji". - To bardzo poważny problemem dla oskarżonego - mówił Staszkiewicz. W wieku, w którym się znajduje, z takim dorobkiem zawodowym S. usiadł na ławie oskarżonych - to według obrony już jest kara sama w sobie. Do tego w wypadku oskarżony doznał złamania jednego z kręgów.
Czy wystarczy pozbawić jednego życia?
Prokurator wniosła o karę trzech lat więzienia i zakaz prowadzenia pojazdów na pięć lat.
Pełnomocnik oskarżyciela posiłkowego - o wymierzenie kary maksymalnej, jaka jest przewidziana za tego typu przestępstwo, czyli ośmiu lat pozbawienia wolności. - Ta kara jednym może się wydać wysoka, dla mojego klienta, oskarżyciela posiłkowego, pewnie ona jest żadna, ale też należy sobie zadać pytanie, jaka kara powinna być wymierzona, jakie skutki powinny być osiągnięte przez sprawcę, aby tę karę maksymalną wymierzyć. Czy wystarczy pozbawić jednego życia czy muszą to być dwa życia, czy dopiero pięć?
Wniósł też o zakaz prowadzenia pojazdów na maksymalne 15 lat, zadośćuczynienie na rzecz Andrzeja i jego córki po 3 miliony złotych lub - z ostrożności procesowej, jeśli orzeczenie takiej kwoty będzie trudne - nawiązki po 200 tysięcy złotych.
Obrońca Krzysztofa S. zaznaczył, że jeśli sąd nie podzieli argumentów dotyczących stanu zdrowia oskarżonego, to wnosi o ewentualne uznanie winy i wydanie wyroku skazującego z warunkowym zawieszeniem wykonania kary, a "z daleko posuniętej ostrożności procesowej o karę możliwe w najłagodniejszym wymiarze".
- Jeśli chodzi o wnioski dotyczące kwestii finansowej rekompensaty w postaci nawiązki, wnoszę, aby ona była utrzymana w rozsądnej praktykowanej przez tutejszy sąd granicach - podsumował, dodając, że nie wiadomo, "jak ubezpieczyciel uznał roszczenia oskarżyciela posiłkowego, jakie ubezpieczenie wypłacił".
Na koniec sędzia dała głos oskarżonemu.
- Proszę pana, ja też nie zapomnę do końca życia tego, co się stało - zwrócił się S. do Andrzeja. - Proszę mi wierzyć, próbowałem podejść do dziecka, tylko pan podszedł szybciej, no i pańska reakcja spowodowała…
- Panie, niech pan nie gada głupot - przerwał mu Andrzej, ale został uciszony przez sędzię.
- Ubolewam nad tym, co się stało - mówił dalej S. - Padło tu sformułowanie, jak długo mam nie mieć prawa jazdy. Ja rezygnuję z prawa jazdy. Ja już za kółko nie siądę. Bałbym się jeszcze raz spowodować coś takiego, mimo że nie wiem, jak to się stało, proszę mi wierzyć, Wysoki Sądzie.
Jaki wyrok byłby adekwatny
4 kwietnia. Sąd uznaje, że Krzysztof S. jest winny potrącenia Małgorzaty i Laury w Gilowicach i skazuje go na dwa lata i sześć miesięcy więzienia. S. dostał też zakaz prowadzenia wszelkich pojazdów na sześć lat. Musi zapłacić po 30 tysięcy złotych nawiązki dla Andrzeja Rodaka i jego córki Rity oraz pokryć koszty sądowe. W krótkim uzasadnieniu sędzia Ewa Oleszek powiedziała, że jest to wyrok adekwatny do społecznej szkodliwości czynu, która, zdaniem sądu, była znaczna.
Wyrok nie jest prawomocny.
- To nie jest wyrok adekwatny do tego, co ten człowiek zrobił. Moja córka miała trzy lata i cztery miesiące życia, a on dostał dwa lata i sześć miesięcy - powiedział Andrzej po ogłoszeniu wyroku. Zapowiedział apelację.
Jego pełnomocnik zadowolony jest z uznania winy oskarżonego, chociaż przyznał, że uzasadnienie wyroku było skąpe.
- Jesteśmy rozczarowani orzeczeniem - powiedział obrońca Krzysztofa S. Zapowiadają złożenie wniosku o uzasadnienie pisemne wyroku i wtedy rozważą apelację.
Autorka/Autor: Małgorzata Goślińska
Źródło: tvn24.pl