55 km z mapą w 8,5 godziny. Taka była Ełcka Zmarzlina 2015.
Zgubiłam się. I to już na kilka dni przed startem, gdy na stronie Ełckiej Masakry przeczytałam komunikat:
"Najpierw starujecie na 10 km trasę na mapach kolorowych w skali 1: 10 000, aktualizacja map 2002, kolejność PK zaliczana dowolnie, potem dostajecie mapy kolorowe 1:25 000 zalaminowane, aktualizacja mapy lata 90, zaliczacie PK w kolejności zgodnie z numeracją PK, po 10 km dobiegacie do PK, na którym dostajecie znowu mapę kolorową 1: 10 000 i zaliczać PK w dowolnej kolejności, trasa 5 km, po zaliczeniu tego odcinka ruszacie na mapach 1:25 000 na trasę 25 km do mety".
Mniej więcej do drugiej zmiany mapy wiem, o co chodzi, a potem... "co ma być, to będzie, wszystkiego się dowiem" - myślę. I razem z kolegami (i psem Łyskiem) ruszam do Ełku.
Dwa starty
Tym razem nie startujemy po cichu i w małej gromadce. Na starcie honorowym na stadionie w Ełku pojawia się blisko 200 osób. Wszyscy wygłodniali punktów kontrolnych, gotowi na starcie z chłodem (ale nie aż takim strasznym), zapowiadanym deszczem i śniegiem. Stajemy na bieżni, szybko wymieniamy zdania, oceniamy siły swoje i rywali, pada strzał i lecimy... do autobusów.
Dopiero one przewożą nas na start ostry w lesie. W autobusach oglądamy pierwsze mapy i próbujemy zgadnąć, gdzie na mapie zostaniemy wysadzeni. Ja obstawiam rejon punktu numer 10, Marcin - okolice "7" albo "2". Opracowujemy też najkrótsze warianty zebrania wszystkich 10 punktów.
Ostatecznie autobusy zatrzymują się na "10" i zaraz potem już na nogach wreszcie ruszamy w naszą trasę. Wariant wybieramy taki: 6, 1, 3, 5, 8, 7, 4, 2, 9 i 10. Gdy ruszamy, w paru miejscach jesteśmy skonfudowani: w terenie nie tylko nie ma przecinek, które znajdują się na mapie. Często nie widzimy po nich nawet najmniejszych śladów! Gdy podobne sytuacje napotykaliśmy np. w Beskidzie Niskim, zazwyczaj po koronach drzew, czy mniejszych zaroślach można było rozpoznać, gdzie przebiegały drogi. Tutaj wiele dróg było po prostu zaoranych i obsadzonych na nowo. Po kilkunastu minutach przyzwyczajamy się i reszta trasy nie sprawia nam już problemu.
Spotkanie z łosiem
Przed ostatnim punktem kątem oka widzę coś dużego, co porusza się w krzakach. "O nie, znów ludzie" - myślę sobie. Po chwili z krzaków jakieś 30 metrów ode mnie wyskakuje... wielki łoś! Miota się chwilkę, nawet przez chwilę mam nadzieję zrobić mu szybkie zdjęcie, ale jednak się nie udaje. Przemyka - jak tylko potrafi zrobić to łoś - między drzewami. Gdzieś tam w głębi majaczy drugi, ale też szybko ucieka. Piękne to spotkanie!
Zmiany map
Kilkanaście minut później już z drugą mapą (1:25 000) wkraczamy w drugi etap trasy. Jesteśmy w kółku w prawym górnym rogu i tym razem do podbicia mamy cztery punkty w kolejności obowiązkowej.
I to właśnie na tym odcinku trafiamy na przeszkodę. - Będziemy musieli przejść przez bagna - ostrzega w pewnym momencie Marcin. - No to przejdziemy - odpowiadam. Jakoś nie ruszają mnie bagna, dawno już pogodziłam się z zamoczeniem butów, nie jest też na tyle zimno, żeby strasznie marzły potem stopy. Wchodzimy więc w bagienne zarośla, a tu... lód. Okazuje się, że lód, który ścisnął błoto kilka dni wcześniej, wciąż trzyma. Na wierzchu jest tylko odrobina wody. Prześlizgiwujemy się więc przez bagna, tocząc przy okazji dyskusje o napotkanych tam znów "łosiach", które okazują się zwykłymi wykrotami. Chyba jestem głodna, bo rozmowa szybko schodzi na "łosie na widelcu" i to, czy łosie jedzą ludzi.
Na czwartym punkcie, do którego trafiamy trasą wzdłuż pięknych, lekko zamarzniętych jezior, dostajemy znów bardziej szczegółową mapę.
Pokonujemy odcinek specjalny i ponownie wracamy do naszej "dużej mapy". W międzyczasie psuje się pogoda. Już na stałe pada nam to deszcz, to śnieg, mocno też wieje.
Nawigacyjnych kłopotów już nie mamy żadnych, dokuczają nam tylko dość długie przeloty między punktami, a między "14" a "15", gdy skierować musimy się na zachód, a do tego wyjść z lasu na pola, wiatr mocno nas demoralizuje. Musimy też wyjąć już czołówki. - Dokąd idziecie? Zawody jakieś? - pyta nas napotkany tam mieszkaniec jednego z gospodarstw. - Taaak, mamy już ostatni punkt i lecimy do Ełku - opowiadamy szybko o naszej przygodzie. Radzi, by absolutnie porzucić pomysły skracania trasy. - Idźcie drogą, bo tam na polach są duże dziury - przestrzega. Posłusznie więc nie zbaczamy.
Witaj Ełku, witaj meto!
Gdy wreszcie wychodzimy na drogę, gdzie wiatr wieje w plecy, czuję nagły przypływ sił. Do końca zostało już tylko kilka kilometrów, ostatni punkt jest na wyciągnięcie ręki, a ja czuję już metą. Przyspieszam. Najpierw trochę, tylko na chwilkę, a po podbiciu ostatniego punktu już stale biegnę i przyspieszam coraz bardziej. - Leć! - woła Marcin. No to lecę. Po drodze wyprzedzam jeszcze trzech chłopaków, mijam zamek w Ełku, dobiegam do mostu. Po drugiej stronie jeziora, wzdłuż promenady, pięknie rozświetlone są budynki, w oddali widać wieżę ciśnień, która jest tuż obok mety. Dobrze widzieć cel, do którego się zmierza! Rezygnuję z trasy wzdłuż brzegu jeziora - boję się, że źle rozpoznam miejsce do wejścia na skarpę. Zamiast tego wybieram drogę przez miasto, którą nieraz przemierzałam samochodem i pieszo. Mijam sklep, w którym robiliśmy zakupy, przystanek, gdzie zawracaliśmy autem, potem jeszcze knajpa z palmą, rondo, szybko, szybko, i jest wieża i meta! Udało się. Pobiłam swój własny rekord, bo całość trasy pokonałam w 8,5 godziny. Wynik jednak niegodny podium Ełckiej Zmarzliny - na tych zawodach było sporo szybszych dziewczyn.
Autor: Katarzyna Karpa (k.karpa@tvn.pl)
Źródło zdjęcia głównego: Katarzyna Karpa