Najpierw było zaskoczenie. Jak to: Polki nie chcą iść na wybory? A potem był ogólnonarodowy zryw, by przekonać je, że ich głos ma sens. Rząd PiS obaliły kobiety, co zresztą zapowiadały podczas licznych protestów, by wreszcie oddać 56,1 proc. wszystkich głosów na demokratyczną opozycję (KO, Lewicę i Trzecią Drogę). - Jestem przekonana, że jeśli politycy nie spełnią złożonych obietnic, to kobiety zmiotą ich z planszy za cztery lata. Nie wybaczymy, jeśli nasze oczekiwania zostaną zignorowane - ostrzega Olga Adamkiewicz, współorganizatorka największej kobiecej kampanii profrekwencyjnej "Kobiety na Wybory".
Z ust polityków rządzących Polską przez ostatnie osiem lat słyszały poniżające słowa:
- że są czymś pośrednim między mężczyzną a dzieckiem i rodzą mniej dzieci (Janusz Korwin-Mikke z Konfederacji) ,
- że rodzą mniej dzieci, bo "dają w szyję" (prezes PiS Jarosław Kaczyński),
- że "kobiety umierały, umierają i będą umierać" (minister zdrowia Katarzyna Sójka), gdy kolejna ciężarna straciła życie na porodówce,
- że "kobiety trzeba "ugruntować do cnót niewieścich" (minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek).
W końcu dowiedziały się, że są "częścią dobytku" i należy je "wyeliminować z przestrzeni publicznej" (uczestnicy konwencji założycielskiej Fundacji Patriarchat, w której wziął udział m.in. Janusz Korwin-Mikke).
Zanim jednak Polki powiedziały "dość" przy urnach wyborczych, stworzyły na nieznaną dotąd skalę oddolne, apolityczne ruchy profrekwencyjne, które połączyły je bez względu na poglądy czy wiek. I udowodniły, że głos polskich kobiet to siła, której nie wolno ignorować.
Rekordowa frekwencja wśród kobiet przy urnach wyborczych wyniosła w tym roku 73,7 procent według sondażu exit poll Ipsos.
56,1 procent głosów Polki oddały na demokratyczną opozycję (KO, Lewicę i Trzecią Drogę), a 36,5 procent kobiet zagłosowało na listy PiS.
Polka zmęczona polaryzacją
Jeszcze kilka miesięcy temu Polki czuły się bezsilne.
Wynik marcowego sondażu Ipsos dla Oko.Press, w którym zapytano kobiety o udział w wyborach, negatywnie zaskakuje opinię publiczną. Według niego co druga Polka w wieku 18-39 lat deklaruje, że nie weźmie udziału w wyborach parlamentarnych. Tylko 55 procent pań w tej grupie wiekowej potwierdza chęć udziału w głosowaniu. W grupie wiekowej 40-59 lat wynik jest podobny: tylko 56 procent kobiet deklaruje, że będzie głosować. Wśród seniorek natomiast widoczny jest duży skok - aż 80 procent kobiet po 60. roku życia jest pewnych, że jesienią pojawią się przy urnach wyborczych.
Dlaczego Polki postanowiły się poddać i nie brać udziału w wyborach? Czy straciły wiarę, że mają wpływ na to, co dzieje się w kraju? Fundacja im. Stefana Batorego w swoim raporcie z września 2023 roku "Siła głosu kobiet. Jak będą wybierać Polki?" próbuje prześwietlić nastroje polskich wyborczyń. Okazuje się, że kobiety są zmęczone walką polityczną i polaryzacją, nie wierzą też w uczciwy przebieg wyborów. Polityką interesują się mniej niż mężczyźni, a swoją uwagę kierują na inne niż mężczyźni sfery życia społecznego: tematy związane z drożyzną, prawami kobiet i zdrowiem. Według badaczy (raport przygotowali Edwin Bendyk, Szymon Gutowski i Anna Materska-Sosnowska) kobiety stanowią dużą część wyborców niezdecydowanych, a to właśnie o nich ma toczyć się bój przy urnach.
Dodatkowo protesty przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego w 2016 i 2020 roku nie powstrzymały rządzących i w październiku 2020 roku zapadł wyrok Trybunału Konstytucyjnego o niedopuszczalności aborcji z powodu ciężkich i nieodwracalnych wad płodu. Polki czują bezsilność, przestają wierzyć w swoją sprawczość.
O tej sprawczości trzeba więc im przypomnieć.
Po pierwsze: nie wykluczać
W maju powstaje pomysł na profrekwencyjną kampanię "Kobiety na Wybory", w którą angażują się wolontariuszki, na co dzień pracownice obszaru biznesowego, marketingu i reklamy: Olga Adamkiewicz (Artgeist), Magdalena Sobkowiak (Stowarzyszenie Kobiety w Centrum) oraz Katarzyna Rozenfeld (inicjatorka kampanii). Cel jest jeden: przekonać kobiety, że mogą zmienić polską rzeczywistość, a ich głos ma znaczenie.
Olga Adamkiewicz prowadzi kampanię pro bono po godzinach w czasie wolnym. Przez trzy miesiące poświęci jej ponad 600 godzin pracy.
- Moją motywacją było to, by dołożyć swoją cegiełkę do zmiany, bo zmroziło mnie, że tyle kobiet nie wierzy w swój głos wyborczy - opowiada tvn24.pl Olga Adamkiewicz. - Okazało się, że każde, nawet najmniejsze zaangażowanie w promowanie udziału w wyborach, może mieć ogromne znaczenie. Po raz pierwszy spotkałam się z tym, że kobiety rzucały swoje obowiązki i pomagały w kampanii. Czasami wystarczyło, że ktoś nakręcił pięć rolek na Instagramie i miał wielomilionowe zasięgi. W naszą akcję włączyły się tłumy.
Co tę kobiecą kampanię wyróżniało na tle innych?
- Przede wszystkim zależało nam na tym, by kampania nie była wykluczająca, stawialiśmy na apolityczność i mocno tego pilnowaliśmy. Kobiety miały już dosyć tego, że ktoś mówi im, co mają myśleć. One wiedzą, co myślą, nie potrzebują nikogo, kto będzie je przekonywał, że ma być tak albo inaczej. Kampania pokazała, że możemy się różnić, ale nasz głos, głos kobiet, ma ogromną moc. Myślę, że dzięki temu, że nasza kampania była pozytywna, bezpartyjna i ponad podziałami, trafiła do tylu kobiet - tłumaczy Adamkiewicz.
Kampania, w którą spontanicznie angażują się artyści, organizacje pozarządowe, firmy, ale i zwykłe obywatelki i obywatele, osiąga widoczność na niespotykaną dotąd skalę. Według badań zespołu "Socjolożki.pl", przeprowadzonego zaraz po wyborach, 16 października 2023 roku, przekaz dociera do 34 procent Polek i staje się największą kobiecą kampanią wyborczą w Polsce. Usłyszy o niej blisko co trzeci Polak (27 procent obywateli).
Liczby, które podaje Olga Adamkiewicz, robią wrażenie.
- Wymyśliłam dosyć prostą koncepcję łańcuszkową. Nagrywam filmik i odbijam go dalej. Zadziałało. Im dłużej myślę o tym projekcie z perspektywy czasu, tym bardziej jestem pewna, że to wszystko sprowadza się do przekonania o własnej sprawczości. Niezależnie od tego, jakie mamy osobiste poglądy, chcemy wiedzieć, że mamy realny wpływ na rzeczywistość - opowiada Olga Adamkiewicz.
Mieć poczucie bezpieczeństwa
Kilkanaście dni przed wyborami spot wyborczy Inicjatywy "Wschód" elektryzuje media i portale społecznościowe. Klip profrekwencyjny "Cicho już byłyśmy" to dzieło kilku młodych aktywistek klimatycznych, które wcześniej były zaangażowane w pomoc Ukrainie przez działania przeciwko uzależnieniu Europy od gazu, ropy i węgla z Rosji.
- Nasze mamy rozklejały plakaty, żadna nie wstydziła się wystąpić ze środkowym palcem na ustach. Udało nam się obudzić emocje, które wciąż były w kobietach po wszystkich strajkach. Przypomniałyśmy o drakońskim prawie antyaborcyjnym, o tym, co politycy mówili o kobietach, jak je uprzedmiatawiali. Akcja okazała się wielkim sukcesem. Udało nam się włożyć nogę w uchylone drzwi - opowiadała Wiktoria Jędroszkowiak w rozmowie z tvn24.pl.
Dziś Jędroszkowiak uważa, że siłą, która pchnęła młode dziewczyny do urn, było to, że już nie dają się łatwo omamić ani uciszyć. I widzą, jak żyje się ich koleżankom w Europie. - Nie wierzymy w jakieś bzdury, głupie argumenty, których często używają politycy, mówiąc nam, że jesteśmy młodzi, nie mamy prawa się odzywać, nic nie wiemy o życiu. Jesteśmy pokoleniem świadomym, czerpiemy wiedzę z innych źródeł i naprawdę nie da się nas łatwo nabrać. Dlaczego? Bo wiemy, co działa w innych krajach, jak się tam żyje, co jest warte naśladowania, a co nie - wyjaśnia Wiktoria Jędroszkowiak.
- Do tego my się nawzajem nie zwalczamy, tylko wspieramy, mobilizujemy, też przez social media. Wydarzenia ostatnich lat, strajki klimatyczne, czarne marsze, na które przecież młode dziewczyny zabierały swoje mamy, a nie na odwrót. Kierowała nami złość, frustracja. Chciałyśmy zmiany władzy, ale nie dlatego, że praworządność, że Unia Europejska, te wielkie słowa nie robiły już na nas wrażenia. Na takim zwykłym, codziennym poziomie po prostu chcemy żyć inaczej, mieć poczucie bezpieczeństwa - dodaje aktywistka.
Fundacja im. Stefana Batorego krótko po wyborach zbadała skuteczność kampanii profrekwencyjnych (we współpracy z agencjami badawczymi Research Collective, GfK, IQS i PBS oraz Organizacją Firm Badania Opinii i Rynku (OFBOR) w okresie od 26 października do 3 listopada). W sieci, telewizji i radiu pojawiło się takich kampanii co najmniej 20. Większość skierowana była do kobiet i osób młodych.
Aż 39 procent respondentów z próby ogólnopolskiej i 67 procent respondentów korzystających z internetu potwierdziło, że widziało w swoim otoczeniu, mediach lub mediach społecznościowych reklamy profrekwencyjne, które emitowano przez podmioty niezwiązane bezpośrednio z polityką. Sprawdzono też, do kogo najczęściej trafiały kampanie. Głównie do osób młodych (49 procent) i kobiet w wieku 18-39 lat (54 procent w próbie ogólnopolskiej).
Wśród osób, które widziały kampanie profrekwencyjne, 78 procent respondentów z próby ogólnopolskiej i 74 procent spośród osób korzystających z internetu uważa, że zachęciły one Polki i Polaków do udziału w wyborach.
Głos "za zmianą władzy"
Fundacja Batorego zauważa, że emocje, które zmobilizowały do zagłosowania w wyborach, były negatywne - przeważały złość, frustracja, rozczarowanie, sprzeciw, strach i bezsilność. Respondenci wskazywali najczęściej dwa powody, dla których głosowali: byli za zmianą władzy lub uważali, że jest to obywatelski obowiązek.
"Emocje te były wywołane przeświadczeniem, że władza nie słucha ludzi, podejmuje decyzje sprzeczne z ich interesami, nie zwraca uwagi na problemy wynikające m.in. z inflacji i drożyzny, serwując im jednocześnie propagandę sukcesu i twierdząc, że wszystko w Polsce idzie w dobrym kierunku. Dla wyborczyń czynnikiem motywującym były silne emocje negatywne związane z traktowaniem kobiet przez rząd PiS, w tym z wprowadzeniem praktycznie całkowitego zakazu aborcji, którego skutkiem były wywołujące szok przypadki śmierci kobiet w szpitalach" - czytamy we wnioskach z raportu Fundacji Batorego.
Choć rozwiązanie ciąży jest dopuszczalne, gdy zagraża ona życiu kobiety, po wejściu w życie wyroku TK z października 2020 roku na porodówkach umierają młode ciężarne.
- Wrzesień 2021 roku - na porodówce w szpitalu w Pszczynie w wyniku wstrząsu septycznego umiera 30-letnia Iza. Była w 22. tygodniu ciąży, u płodu wcześniej stwierdzono wady rozwojowe. Lekarze mieli zwlekać z zakończeniem ciąży. Trzech z nich usłyszy potem zarzuty prokuratorskie, nie przyznają się do winy. Iza osierociła kilkuletnią córkę. Jej śmierć wywołuje protesty w całym kraju.
- Styczeń 2022 roku - w szpitalu w Częstochowie umiera 37-letnia Agnieszka, kilka tygodni wcześniej straciła ciążę bliźniaczą. Najpierw obumarł jeden płód, czekano aż siedem dni na obumarcie drugiego. Agnieszka była leczona w trzech szpitalach. Zmarła na sepsę. Osierociła troje dzieci.
- Kwiecień 2022 roku - na porodówkę w szpitalu w Katowicach trafia 36-letnia Marta, jest w 20. tygodniu ciąży. Ma dreszcze i gorączkę, przez telefon mówi mężowi, że boi się sepsy. CRP, które bada się, by sprawdzić poziom zakażenia, stale rośnie. Mimo to lekarze nie decydują się, by przyspieszyć poronienie martwego już płodu. Po trudnym porodzie Marta umiera na sepsę.
- Maj 2023 roku - na porodówce w szpitalu w Nowym Targu umiera 33-letnia Dorota. Na oddział trafia w piątym miesiącu ciąży, przedwcześnie odeszły jej wody płodowe. Położne każą jej leżeć z nogami w górze, bo "wody może napłyną". Zdaniem rodziny lekarze mimo zagrożenia życia nie przerywają ciąży. Kilka godzin później USG wykazuje obumarcie płodu, Dorota umiera na sepsę.
W lipcu tego roku opinią publiczną wstrząsnęła historia pani Joanny z Krakowa. Kobieta zażyła tabletkę poronną, bo ciąża miała zagrażać jej życiu. Zadzwoniła do swojej lekarki, bo poczuła się źle fizycznie i psychicznie. Do szpitala przyjechała policja, która zabrała jej laptop i telefon. Funkcjonariuszki zrobiły też rewizję, kazały jej rozebrać się do naga, kucać i kaszleć.
Pani Joanna przeżyła traumę.
- Rozebrałam się, nie zdjęłam tylko majtek, bo wciąż jeszcze krwawiłam i byłoby to dla mnie zbyt upokarzające. One (funkcjonariuszki - red.) wtedy powiedziały, że majtki też mam zdjąć. I wtedy właśnie wykrzyczałam im w twarz: "czego wy ode mnie chcecie", przed chwilą badał mnie ginekolog - relacjonowała pani Joanna na antenie TVN24.
Komenda Miejska Policji w Krakowie wydała oświadczenie, w którym przekonywała, że "istniało podejrzenie popełnienia przestępstwa w postaci udzielania kobiecie ciężarnej pomocy w przerwaniu ciąży poprzez środki pochodzące z nielegalnego źródła, zachodziła konieczność zabezpieczenia urządzeń, które kobieta używała do finalizowania transakcji zakupu tych środków (laptop, telefon)". Dodała też, że policjanci musieli sprawdzić, czy pani Joanna "nie posiada przy sobie środków pochodzących z niewiadomego źródła, które po zażyciu mogłyby zagrażać jej życiu".
Kamila Ferenc, pełnomocniczka pani Joanny, opowiadała w rozmowie z TVN24, że jej klientka została potraktowana jak kryminalistka. Dodała, że nawet groźni przestępcy nie są przeszukiwani na terenie szpitala.
- Jako pełnomocniczka na pewno będę dochodzić rekompensaty finansowej od Skarbu Państwa, przeprosin za działania policji, ale też wszystkich zaangażowanych w to funkcjonariuszy publicznych, także odpowiedzialności dyscyplinarnej - zapowiedziała Ferenc.
Wszystkie te wydarzenia - śmierci młodych ciężarnych i sprawa pani Joanny - poruszyły społeczeństwo i znalazły odzwierciedlenie w sondażach. W exit poll pytano o tematy istotne przy podejmowaniu decyzji wyborczych. Na pierwszym miejscu była sytuacja gospodarcza kraju, a na drugim miejscu, ex aequo z bezpieczeństwem państwa, znalazły się prawa kobiet i aborcja.
Własny język oporu
Dorota Peretiatkowicz to socjolożka, prezeska firmy badawczej IRCenter i współtwórczyni (wraz z Katarzyną Krzywicką-Zdunek) projektu "Socjolożki.pl". Pytam ją o to, jak wyrok TK sprzed trzech lat i protesty przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego przełożyły się na udział kobiet w wyborach. Peretiatkowicz podkreśla, że już w czasie protestów kobiety stworzyły własny język oporu, ale po nich nastąpił moment kryzysu społeczeństwa obywatelskiego. Zaangażowanie trzeba było z powrotem odbudować.
- Kobiety ruszyły na ulice i nie były to kobiety w wieku 50 plus, które wcześniej wspierały w różnych akcjach Koalicję Obywatelską, tylko kobiety młode, wspierane przez młodych mężczyzn. Te kobiety weszły z mocnymi, satyrycznymi hasłami walki o własną wolność i godność. Bardzo mocne dla tych ruchów było to, że zaczęły się posługiwać własnym językiem, który wcześniej nie był stosowany w masowych demonstracjach. To był język trochę z pogranicza memów, satyry. Wszystkie napisy na tablicach, które dziewczęta i chłopcy nieśli, potem pojawiły się w mediach i były bardzo nośne. Częściowo wulgarne, częściowo dowcipne, ale bardzo dobrze trafiające w sedno tego, co się działo - opisuje Peretiatkowicz.
Socjolożka podkreśla, iż protesty zaostrzyły się na tyle, że nie chodziło już w nich tylko o prawo do aborcji, a o podejście rządzących do kobiet w ogóle.
- Ten ruch był pierwszą inicjatywą oddolną organizowaną przez młodych ludzi. Nie przez starych, tylko przez młodych. I widać było w nim pewne niezależne myślenie, które nie znajdowało ujścia w tym, co obecnie dzieje się społecznie. Oprócz tego ten ruch nie był związany z żadnym ruchem politycznym, czego politycy kompletnie nie zrozumieli i zupełnie nie potrafili zaakceptować. Bo przecież ten ruch nie był związany z opozycją (KO, Lewica, Polska 2050) albo z partią, która rządzi (PiS). To był ruch poza dyskursem i niestety politycy opozycji tego nie wykorzystali, zaczęli wciągać go pod siebie, chcieli przekuć we własny sukces - mówi Dorota Peretiatkowicz. - Gdy młode kobiety zobaczyły, że oddolne inicjatywy mogą zostać zamienione w element polityki, wzięły transparenty i zrezygnowane wróciły do domu. A prawo i tak poszło w swoją stronę, politycy PiS zrobili to, co zamierzali i zakazali niemal całkowicie aborcji - dodaje.
Zdaniem socjolożki, kobiety poczuły po protestach w 2020 roku, że ich głos się nie liczy, a cała energia protestu się rozmyła.
- Sondaż, który pokazał w marcu, że kobiety nie chcą iść na wybory, był pokłosiem tamtego kryzysu. Młodzi ludzie poczuli, że nie mają wpływu na to, co się dzieje w naszym kraju. A jak nie mają wpływu, to po co mają iść na wybory? Zajmują się swoim codziennym życiem, a polityka gdzieś tam sobie płynie i najlepiej, by była od ich małych światów jak najdalej. Poza tym z badań naszego zespołu "Socjolożki.pl" wynika, że młodzi nie rozumieją podziałów, które stworzyły starsze pokolenia. Nie rozumieją różnicy pomiędzy politykami poszczególnych partii, nie rozumieją różnic między programami. W sondażu Ipsos z marca, który zaskoczył wynikiem o małym zainteresowaniu kobiet wyborami, wyszło, że ludzie po prostu odsunęli się od polityki - uważa Peretiatkowicz.
Kobieca sieć
Peretiatkowicz wraz z innymi badaczkami od 2019 roku śledziła ruchy networkingowe w Polsce. Choć networking jest zwykle kojarzony z pracą zawodową, to networking zawodowy kobiet zaczął być wykorzystywany do inicjatyw oddolnych i pomocowej sieci kontaktów.
- W tym przypadku sieć zaczęła służyć do budowania państwa obywatelskiego. Kobiety zaczęły zwoływać swoje koleżanki. I dzięki temu, że miały mnóstwo różnych umiejętności, potrafiły stworzyć ruchy profrekwencyjne, które rzeczywiście zauważono i realnie wpłynęły na sytuację w kraju - uważa Peretiatkowicz. - Z badań naszego zespołu "Socjolożki.pl" wynika, że ruch "Kobiety na Wybory" miał największy wpływ na to, że kobiety poszły głosować. Ruch ten opierał się tylko na kobietach dobrej woli, w dodatku był całkowicie apolityczny, co uważam za coś pięknego. Cała akcja była poświęcona temu, aby tę inicjatywę oddolną wzmocnić, aby pokazać kobietom we wszystkich możliwych miejscach, że ich głos naprawdę jest znaczący. Żeby przestały myśleć, że właściwie nie mają wpływu na sytuację w kraju - dodaje.
Prof. Dorota Piontek, politolożka z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, ocenia, że akcje profrekwencyjne, zwłaszcza wielka akcja "Kobiety na Wybory", pokazały niezwykłą solidarność kobiet.
- Od 2020 roku obserwuję fantastyczne zjawisko współdziałania i wielkiej solidarności polskich kobiet. Jednak w naszej kulturze kobiety są postrzegane jako rywalizujące ze sobą, a to dlatego, że ich pozycja społeczna, publiczna jest uzależniona od relacji przede wszystkim z mężczyznami. Dziś polskie kobiety wreszcie łamią ten stereotyp, że rywalizują ze sobą i właśnie te wszystkie akcje pokazują rzeczywistą solidarność. Ruch "Kobiety na Wybory", spontaniczny, ponadpartyjny ruch kobiecy, jest w tym roku dla mnie symbolem tej solidarności. Kobiety pokazały, czym jest prawdziwa polityka, że to nie jest debatowanie w Sejmie, a rozwiązywanie codziennych problemów - mówi prof. Piontek.
Dorota Peretiatkowicz zauważa, że w tej kampanii politycy nie zmienili swojej narracji i sposobu dyskutowania ze sobą.
- Budowali kampanię na konfrontacji, jedynie Trzecia Droga próbowała pokazać, że zgoda też może zapanować. A prawda jest taka, że społeczeństwo polskie jest strasznie zmęczone konfrontacjami. Potrzebuje czasu spokoju i czasu współpracy. I ma już dość oglądania konfliktów. Z badań zespołu "Socjolożki.pl" wychodziło bardzo mocno, że mamy już dosyć niezgody, bo ta niezgoda powoduje, że coraz mniej ufamy politykom. Dlatego oparty na pozytywnym, apolitycznym przekazie ruch profrekwencyjny kobiet był w przestrzeni publicznej tak ożywczy. Po raz pierwszy akcje profrekwencyjne miały też tak dużą ciągłość, nie dawały o sobie zapomnieć - tłumaczy socjolożka.
Nie jesteśmy paprotkami
Prof. Dorota Piontek z UAM podkreśla z kolei, że widoczne w ciągu ostatnich miesięcy kampanii były posłanki, zwłaszcza Lewicy.
- To są kobiety, których pozycja wyrosła ze względu na ich charyzmę, kompetencje, a nie ze względu na płeć. To nie jest takie oczywiste, dlatego że w polskiej polityce kobiety jednak były traktowane przede wszystkim jako nominatki mężczyzn. Albo jako rodzaj takich "special forces", takich sił specjalnych, trochę na zasadzie powiedzenia, że "gdzie diabeł nie może, tam babę pośle". Odgrywały rolę paprotek. Natomiast tutaj rzeczywiście posłanki, przede wszystkim z Lewicy, pokazały się jako pełnokrwiste, kompetentne, a przy tym jeszcze młode osoby, co dobrze rokuje na przyszłość - komentuje politolożka.
Pytam posłankę Lewicy Anitę Kucharską-Dziedzic o to, jak ocenia tegoroczną kampanię. Czy kobiety odzyskały wiarę w swoją sprawczość?
- Nie uważam, żeby kiedykolwiek tę wiarę straciły. Myślę, że pokazano kobietom, że jednak są takie dziedziny życia społecznego, w których udało się nawet przy tych trudnych dla nas rządach Prawa i Sprawiedliwości odnieść jakiś sukces. Czyli że nacisk posłanek i posłów na rozwiązywanie problemów kobiet, nawet w tym parlamencie zdominowanym przez PiS, był. Przypomnę jedną z pierwszych decyzji Sejmu IX kadencji (lata 2019-2023 - red.). Było to wprowadzenie wszystkich zmian ustawowych, które gwarantowały natychmiastową izolację sprawcy przemocy domowej. I to jest coś, czego od lat domagały się organizacje kobiece walczące z przemocą. I to się rzeczywiście udało. Oczekiwania kobiet wobec nowego rządu są bardzo duże. Kobiety chcą bezpieczeństwa w domu, bezpieczeństwa dla swoich dzieci, chcą zmiany definicji zgwałcenia. Te obietnice mogą być jednymi z pierwszych spełnionych przez nowy rząd - podkreśla Kucharska-Dziedzic.
Posłanka Kinga Gajewska (KO) dodaje, że w tegorocznej kampanii posłanki nadały tematowi kobiet ogromne znaczenie.
- Całokształt tych dwóch kadencji, tych ośmiu lat, to było upokarzanie kobiet w różny sposób. Deptanie ich praw, śmierć ciężarnych w szpitalach, zaglądanie przez władzę do naszych łóżek, działania prokuratury, lekarzy - to wszystko wzbudziło u kobiet gniew i bunt - opisuje Gajewska. - Posłanki w tej kampanii nadały tematowi kobiet wielkiego znaczenia. Kobiety chętniej były zapraszane do mediów i miały więcej przestrzeni do wypowiadania się na różne tematy - dodaje.
I podkreśla, że kobiety w Sejmie to silne osobowości. W poprzedniej kadencji Izby było 131 posłanek, w aktualnej jest ich 136, najwięcej w historii.
- Pierwszą ustawą, jaką przegłosowałyśmy, było finansowanie in vitro z budżetu państwa (29 listopada Sejm uchwalił nowelizację ustawy w tej sprawie, prezydent Andrzej Duda już ją podpisał - red.). W Sejmie są dziś kobiety, których obywatele chcą słuchać. To kobiety z temperamentem, lwice. Posłanki są takie jak dzisiejsze Polki. Idziemy w przyszłość, patrząc na świat oczami kobiety - przekonuje Gajewska.
Czego kobiety nie wybaczą
Wiktoria Jędroszkowiak chciałaby, żeby politycy słuchali kobiet i robili to, czego kobiety od nich oczekują, a nie na odwrót.
- Chciałabym podtrzymać wiarę w to, że Polska może być innym, lepszym krajem do życia. Politycy wszystkie nasze postulaty mają na stole. My młodzi chcemy im powiedzieć, że muszą je zrealizować, bo oczekują tego od nich ludzie, którzy ich wybrali. W kontekście kryzysu klimatycznego Polska była największym blokującym zmiany w Unii Europejskiej, w kwestii praw kobiet odbierano nam godność niemal całkowicie zakazując aborcji, likwidując finansowanie in vitro z budżetu państwa, pałując nas na strajkach. Dorastałam wraz z koleżankami w przekonaniu, że dla nas w tym kraju nie ma miejsca. Że Polska to po prostu nie jest kraj dla kobiet. Przez lata nie tylko PiS, ale cała klasa polityczna mówiła bardzo wyraźnie, że młodzi ludzie nie są elektoratem. To już się zmienia, bo my same sobie wywalczamy miejsce w Polsce - zaznacza.
Olga Adamkiewicz uważa podobnie: jeśli politycy pominą kobiety, stracą całkowicie ich zaufanie i boleśnie przekonają się, co znaczy ich brak poparcia.
- Kobiety mają siłę sprawczą, wiedzą, że mają wiele do powiedzenia. Ogromnym błędem tworzącego się rządu będzie to, jeśli politycy nie uwzględnią tej energii. Jeśli popełnią ten błąd, będzie to w sensie społecznym niewybaczalne. Mamy ogromne oczekiwania, a już obserwujemy ucieczkę od pewnych tematów. Nie chcemy już takich obrazków, że pięciu facetów podpisuje umowę koalicyjną. Nie chcemy słyszeć z ust Władysława Kosiniaka-Kamysza, że częścią umowy koalicyjnej nie będą sprawy ideologiczne, takie jak dostęp do bezpiecznej aborcji - ostrzega Adamkiewicz.
- Jak się spojrzy na liczby, to kobiety wybrały ten rząd, oczywiście nie same, ale w dużym stopniu. Jestem przekonana, że jeśli politycy nie spełnią złożonych obietnic, to kobiety zmiotą ich z planszy za cztery lata. Nie wybaczymy, jeśli nasze oczekiwania zostaną zignorowane - dodaje.
że "kobiety umierały, umierają i będą umierać" (minister zdrowia Katarzyna Sójka), gdy kolejna ciężarna straciła życie na porodówce,
Wrzesień 2021 roku - na porodówce w szpitalu w Pszczynie w wyniku wstrząsu septycznego umiera 30-letnia Iza. Była w 22. tygodniu ciąży, u płodu wcześniej stwierdzono wady rozwojowe. Lekarze mieli zwlekać z zakończeniem ciąży. Trzech z nich usłyszy potem zarzuty prokuratorskie, nie przyznają się do winy. Iza osierociła kilkuletnią córkę. Jej śmierć wywołuje protesty w całym kraju.
Styczeń 2022 roku - w szpitalu w Częstochowie umiera 37-letnia Agnieszka, kilka tygodni wcześniej straciła ciążę bliźniaczą. Najpierw obumarł jeden płód, czekano aż siedem dni na obumarcie drugiego. Agnieszka była leczona w trzech szpitalach. Zmarła na sepsę. Osierociła troje dzieci.
Kwiecień 2022 roku - na porodówkę w szpitalu w Katowicach trafia 36-letnia Marta, jest w 20. tygodniu ciąży. Ma dreszcze i gorączkę, przez telefon mówi mężowi, że boi się sepsy. CRP, które bada się, by sprawdzić poziom zakażenia, stale rośnie. Mimo to lekarze nie decydują się, by przyspieszyć poronienie martwego już płodu. Po trudnym porodzie Marta umiera na sepsę.
Maj 2023 roku - na porodówce w szpitalu w Nowym Targu umiera 33-letnia Dorota. Na oddział trafia w piątym miesiącu ciąży, przedwcześnie odeszły jej wody płodowe. Położne każą jej leżeć z nogami w górze, bo "wody może napłyną". Zdaniem rodziny lekarze mimo zagrożenia życia nie przerywają ciąży. Kilka godzin później USG wykazuje obumarcie płodu, Dorota umiera na sepsę.
Autorka/Autor: Iga Dzieciuchowicz
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Valdemar Doveiko/PAP