Tutaj wszystkich znosili i opatrywali - powiedziała pracowniczka schroniska na Hali Kondratowej, które wkrótce po gwałtownej burzy w Tatrach zmieniło się w tymczasowe ambulatorium. Kobieta opowiedziała, że w ciągu dwóch godzin trafiły tam 42 osoby.
W czwartek rano w Tatrach świeciło słońce i panowały dogodne warunki do wędrówki, jednak w miarę upływu dnia niebo nad górami zasnuły gęste chmury.
Około południa rozpętała się tam gwałtowna burza. W wyniku wielu wyładowań atmosferycznych ponad 150 osób zostało rannych, a cztery straciły życie.
Schronisko na Hali Kondratowej w Tatrach po burzy było nieczynne, opatrywano tam poszkodowane osoby. To tam także trafiły ciała czterech zmarłych osób.
- Strzeliło raz, wyłączyło nam prąd. Minęło pół godziny, przyleciał pan z Giewontu, zemdlał tutaj prawie. Powiedział, że około 50 osób trafił piorun - relacjonowała czwartkowe wydarzenia jedna z osób pracujących w schronisku.
Reporterowi TVN24 opowiadała, że krótko po burzy w schronisku zgromadzili się ratownicy, strażacy i TOPR-owcy. - Zaczęło się wszystko, zaczęli rannych znosić. W ciągu dwóch godzin to były 42 osoby. Tutaj wszystkich znosili i opatrywali - powiedziała.
Jak wspomniała, do schroniska przyszła ranna turystka, która w trakcie burzy rozłożyła parasol i to właśnie w ten parasol trafił piorun. Kobieta miała poparzoną rękę.
- Te wyładowania były straszne. Niedługie, ale mocne. Takiej burzy jeszcze nie słyszałam - podkreśliła.
W akcję ratowniczą było zaangażowanych wiele służb ratowniczych. By przewieźć rannych do szpitali użyto czterech śmigłowców Lotniczego Pogotowia Ratunkowego i jednego TOPR, samochodów terenowych TOPR i GOPR, pojazdów straży pożarnej, a także pojazdów schronisk górskich.
Autor: akw / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24