Myślę, że to nie jest tak, że Polacy, którzy siedzą po przeciwnych stronach stołu, nienawidzą się z natury - bo jedni wierzą, a drudzy nie, bo ci mają takie poglądy, a tamci inne. To nie jest prawda - podkreśla Arkadiusz Jakubik w rozmowie dla tvn24.pl.
Kilka razy był policjantem ("Trzynasty posterunek", "Drogówka" i "W głębi lasu"), ale również mordercą ("Jestem mordercą"), jak i menedżerem muzycznym legendarnej grupy Paktofonika ("Jesteś Bogiem") i wodzirejem ('Wesele"). Dwukrotnie wcielił się w postać księdza w filmach Wojciecha Smarzowskiego ("Ksiądz" i "Kler"), choć zdarzyło mu się być również producentem filmów pornograficznych ("Jak to się robi z dziewczynami").
Arkadiusz Jakubik zadebiutował na ekranie w 1977 roku jako Gustlik w filmie Tadeusza Kijańskiego "Okrągły tydzień". Od tego czasu wystąpił w kilkudziesięciu filmach i serialach, użyczał swojego głosu postaciom bajkowym, jak i filmowym, pojawiał się na deskach teatrów, a nawet reżyserował. Jest laureatem wielu prestiżowych nagród, w tym między innymi wielokrotnym zwycięzcą Polskiej Nagrody Filmowej Orzeł. W 2008 roku powołał do życia zespół Dr Misio, w którym śpiewa, pisze teksty i komponuje. Grupa, która wydała już cztery albumy, przygotowuje się do premiery swojej piątej płyty, promowanej przez piosenkę "Chory na Polskę", która ukazała się 16 marca 2023 roku.
Co oznacza bycie chorym na Polskę?
Arkadiusz Jakubik: Miłość do tego kraju. Choć wśród wielu moich znajomych słowo "patriota" nabrało pejoratywnego znaczenia, to ja się go nie wstydzę. Mam przerąbane, bo jestem zarażony tą chorobą - miłością do Polski, a co za tym idzie, wkurza mnie wszystko to, co złego się tutaj dzieje.
Objawy się nasiliły pod koniec 2020 roku wraz z kolejnymi protestami kobiet. Byłem tam i wydaje mi się, że to był ten moment, kiedy przelała się u mnie czara goryczy. Wtedy pomyślałem, że może nowa płyta Dr Misio powinna być cała o Polsce. Chciałem się z tą Polską powadzić, pospierać, wylać z siebie wszystkie żale, pretensje, ale też nadzieje związane z tym krajem. Nagraliśmy piosenkę "Chory na Polskę", a gdy powstawały kolejne kawałki, im bardziej wgryzałem się w te tematy, tym bardziej czułem, że to nie był dobry pomysł.
Dlaczego?
Ponieważ bicie piany, powtarzanie komunałów, czyli tego, o czym wszyscy już i tak wiedzą na temat podzielonej Polski, o tym, jak Polacy skaczą sobie do gardeł i jak nie potrafimy ze sobą rozmawiać - nie ma najmniejszego sensu.
Wiem jedno: brakuje nam idei. O tym opowiada też jedna z naszych nowych piosenek "Prawda": "od dawna nie mamy już/idei pomysłów i nie mamy pięknych snów/nie mamy dzisiaj nic". Okazało się jednak, że nie mam nic ciekawego, oryginalnego do powiedzenia, żeby się porywać na całą konceptualną płytę o Polsce. Dlatego zrezygnowałem z tego pomysłu, choć oczywiście na nowym albumie, którego premiera planowana jest jesienią tego roku, znajdą się cztery piosenki poświęcone Polsce i chyba tyle wystarczy. Reszta jak zawsze będzie opowiadać o uciekającym czasie, samotności, ale najwięcej, mimo wszystko, mamy piosenek o miłości. (śmiech)
Tekst do "Chorego na Polskę" napisał 20 lat temu Wojtek Wojda z zespołu Farben Lehre, ale wciąż jest bardzo aktualny. Zwłaszcza w teledysku, w którym sporo jest kwestii związanych z obecnym stanem polskiej służby zdrowia, kondycją polskiego społeczeństwa, jak również właśnie tego skrzywionego obrazu patriotyzmu i stereotypów związanych z byciem Polakiem.
Boję się myśleć o tym, jak bardzo aktualny może być ten tekst za kolejnych pięć czy dziesięć lat. Natomiast historia piosenki "Chory na Polskę" Dr Misio zaczęła się około trzech i pół roku temu, kiedy Wojtek zaprosił nas na trasę koncertową "Punky Reggae Live", która obejmowała 50 koncertów w całej Polsce, a w którą pojechaliśmy właśnie z Farben Lehre i z zespołem The Analogs.
Potem Wojtek Wojda zapytał mnie, czy Dr Misio nie nagrałby coveru którejś z piosenek Farben Lehre, bo przygotowują płytę na swoje 35. urodziny. Odpowiedziałem mu, zgodnie z prawdą, że mam problem z coverami i z zasady ich nie nagrywam. Ale nalegał, więc zaproponowałem, że znajdę jakiś jego stary tekst, który dotknie jakiejś mojej czułej struny, że nie chcę być odtwórcą, muszę go poczuć, przerobić po swojemu i wspólnie z Dr Misio napisać do niego nową muzykę. Tekst "Choroby polskiej" Wojtka lekko skróciłem, trochę przerobiłem. Muzykę napisaliśmy wspólnie z Olafem Deriglasoffem, pomagał mi także mój syn Janek, który maczał palce przy pierwszym szkicu tej piosenki, jeszcze w czasie trwania pandemii, kiedy siedzieliśmy razem w domu. Resztę zrobiliśmy z muzykami Dr Misio.
Historia powstania zdaje się być dużo przyjemniejsza od przekazu utworu. Powiedziałeś, że ta choroba to miłość do Polski i pomyślałam, że skarżyło się już na nią wiele osób: Agnieszka Osiecka pisała o Warszawie, że jest jak "stara, brzydka żona", której nie kochała i nie lubiła, ale zawsze do niej wracała. Z kolei Grzegorz Ciechowski prosił: "nie pytaj mnie o Polskę". Można by pomyśleć, że ten związek jest toksyczny, a uczucie momentami przypomina bardziej syndrom sztokholmski i może stąd bierze się ta wewnętrzna niechęć do siebie nawzajem.
Myślę, że to nie jest tak, że Polacy, którzy siedzą po przeciwnych stronach stołu, nienawidzą się z natury - bo jedni wierzą, a drudzy nie, bo ci mają takie poglądy, a tamci inne. To nie jest prawda.
I niech przykładem będzie tutaj zespół Dr Misio, który zawsze był taką Polską w pigułce. Zawsze to byli faceci, którzy się ze sobą przyjaźnią mimo różnego spojrzenia na rzeczywistość, na politykę czy religię. Potrafiliśmy wznieść się ponad różnice, które nas dzielą, jeździć ze sobą w trasy, podróżować tym samym busem i spać w tych samych hotelowych pokojach. Chociaż to oczywiście nie zawsze jest proste.
Jest taka historia, która była dla mnie i ludzi myślących podobnie jak ja bardzo symptomatyczna, bo pokazała, że po "naszej" stronie również potrafimy zachowywać się jak najbardziej zaciekli agitatorzy czy mentorzy niczym ci po drugiej stronie stołu, na których wściekamy się, gdy próbują nam mówić, jak mamy żyć i myśleć. Wiesz, jak powstawał nasz teledysk do piosenki "Pismo" z 2017 roku?
Nie. Opowiesz?
Pomysł był taki, aby cały zespół założył sutanny. Teledysk miał opowiadać o instytucji Kościoła katolickiego, co korespondowało z tekstem piosenki: "nikt już dzisiaj nie wypędza/ kupców ze świątyni/ w świątyni najlepszy jest biznes/ kogo obchodzi zbawienie". Scenariusz zakładał, że przebrani za księży, gramy koncert przed "wiernymi". Po chwili podjeżdża też biskup drogim samochodem, którego bagażnik wypełniony jest pieniędzmi, a on sam łypie okiem na młodego ministranta, który zbiera na tacę. Byliśmy już na etapie przygotowania do zdjęć, przesłałem gotowy scenariusz do chłopaków z zespołu i nagle połowa z nich odmówiła wzięcia udziału. Wpadłem w szał. Zacząłem do nich dzwonić i pisać, pytając, dlaczego mi to robią. Pytałem, czy cokolwiek w tym scenariuszu jest nieprawdą. Dostałem białej gorączki i chciałem rozwiązać zespół.
I wtedy, na szczęście, przypomniałem sobie, że mam już tych parę wiosen na karku i powinienem pamiętać, że takich poważnych decyzji nie mogę podejmować w emocjach, kiedy jestem zdenerwowany i wzburzony. Postanowiłem odczekać kilka dni, przespać się z całą tą sytuacją. Ten czas, który sobie dałem, pozwolił, by dotarło do mnie, że zachowywałem się jak najgorszy prawicowy ekstremista, który próbuje mi mówić, kogo powinienem kochać, co mam robić i myśleć. Chciałem odebrać swoim przyjaciołom prawo do ich wolności, decydowania o sobie i powiedzenia "nie". Jakim prawem? Jeśli taka była ich decyzja, taki wybór, to jakim prawem chciałem im go zabronić?
Co zrobiłeś?
Kopnąłem się w głowę, zadzwoniłem do nich i powiedziałem: "panowie, przepraszam za moje nerwy, szanuję waszą decyzję, do której macie absolutne prawo, mimo że się z nią nie zgadzam". Zapytałem, czy zgodzą się, aby w teledysku zastąpili ich przyjaciele zespołu. Zgodzili się.
Po skończonych zdjęciach pokazałem im gotowy efekt. Powiedzieli, że jest super. Nawet przyznali, że może trochę przesadzili w swoich reakcjach, bo przestraszyli się scenariusza. Natomiast nie mieli żadnego problemu z jego przekazem, mało tego - graliśmy ten numer na koncertach, a nawet zaproszono nas z tą piosenką do Opola na festiwal, który tradycyjnie jest zawsze emitowany w telewizji publicznej. Mieliśmy nawet taki plan, żeby ubrać się na czarno, a przed samym wejściem na scenę założyć pod kołnierzyki koloratki. Niestety później okazało się, że zostaliśmy wyrzuceni z listy artystów, bo komuś z partyjnej wierchuszki nie spodobało się jednak, że organizatorzy wpadli na pomysł zaproszenia nas z tą piosenką. Ale ostatecznie przecież i tak cały festiwal w 2017 roku w ogóle się nie odbył - został odwołany między innymi z naszego powodu. Natomiast my cały czas gramy "Pismo" na koncertach, chociaż już nie w koloratkach. (śmiech)
Dlaczego?
Już nie musimy tego robić. Ludzie znają tę piosenkę i doskonale wiedzą, o co w niej chodzi. A jaka jest dla mnie puenta całej tej historii? Dajmy wszystkim ludziom prawo do tego, aby każdy z nas mógł stworzyć dla siebie taką Polskę, o której marzy.
Jaka jest Twoja Polska?
To moja wieś pod Warszawą, Puszcza Chojnowska, spacery z psem Bazylim. To jest oczywiście moja rodzina: żona Agnieszka i dwaj synowie. Moi przyjaciele, z którymi spotykamy się w klubie kibica, mój zespół. To jest moja Polska, w której czuję się szczęśliwy i bezpieczny.
Natomiast moi sąsiedzi, którzy mają poglądy zupełnie inne od moich, są osobami wierzącymi i głosują na kogo innego niż ja, też mają prawo do swojej Polski, w której będą czuć się tak samo dobrze. Mieszkajmy obok siebie, szanując wzajemnie swoją przestrzeń, swoje Polski. Siebie nawzajem. To chyba jest recepta na tę naszą chorobę. Winni temu, co się dzieje, są politycy, którzy sterują naszymi emocjami, nakręcają spiralę nienawiści i pilnują, aby temperatura sporu cały czas szła do góry. Niestety media im w tym chętnie pomagają.
Z drugiej strony media służą do tego, aby przekazywać informacje, mają obowiązek naświetlać problemy, odkrywać sekrety i poruszać tematy, które mogą być trudne lub nieprzyjemne, ale są ważne.
Jeśli mówimy o tym, co dzieje się teraz, na przykład w kontekście reportażu "Franciszkańska 3", to ja to już wszystko wiem. W marcu odbyła się też premiera nowej książki Ekke Overbeeka, a przecież on już 10 lat temu napisał inną książkę, pod tytułem "Lękajcie się. Ofiary pedofilii w Kościele katolickim". Od co najmniej dekady wiemy, że wysocy rangą hierarchowie Kościoła wiedzieli o pedofilii i zamiatali te informacje pod dywan. Sinead O’Connor podarła zdjęcie papieża w 1992 roku, ale wtedy wszyscy odsądzali ją od czci i wiary.
Książkę Overbeeka przeczytałem w 2014 roku, kiedy był to jeszcze u nas absolutny temat tabu i naprawdę wszyscy bali się o nim mówić. W tym także polska władza, również ta sprzed wyborów w 2015 roku. Nie zrobiono niczego, nikt nie wpadł na to, aby wprowadzić jakiekolwiek systemowe rozwiązania w taki sposób, w jaki zrobiono to w Irlandii [w listopadzie 2009 roku irlandzki rząd przedstawił raport, z którego wynikało, że w archidiecezji dublińskiej przez dziesięciolecia dochodziło do wykorzystywania seksualnego dzieci, ale przypadki pedofilii były tuszowane przez władze kościelne i lekceważone przez policję - red.]. Zresztą podzieliłem się tą refleksją już wtedy, w wywiadzie z 2014 roku, i pamiętam, że podczas autoryzacji zatrzymałem się przy tym fragmencie i poprosiłem o radę moją żonę. Zawsze się jej radzę w trudniejszych momentach, a ten takim był, ponieważ spodziewałem się, jakie mogą być konsekwencje wygłoszenia przeze mnie takiej opinii.
I co powiedziała twoja żona?
Zapytała, czy wierzę, że to, co powiedziałem, jest prawdą. Potwierdziłem. Wtedy odpowiedziała: "więc musisz to zostawić w tekście". I tak też się stało. Oczywiście później zaczął się hejt i różne bardzo niefajne wpisy w mediach społecznościowych, łącznie z komentarzami, że jeśli ktoś mnie spotka na ulicy, to utnie mi głowę, tak że nie było zabawnie.
Choć śmieszno-straszna była sytuacja, kiedy po publikacji tego wywiadu, któregoś dnia moi synowie wrócili ze szkoły, a mieli wtedy 13 i 15 lat, i od progu zaczęli krzyczeć: "tato, tato, my się już nie nazywamy Jakubik!" Zapytałem, o co im chodzi, na co odpowiedzieli: "my się, tato, nazywamy Goldstein - ty jesteś Aaron Goldstein, a mama jest Salcia Goldstein". Kiedy zacząłem dociekać, co to za brednie, pokazali mi jakiś prawicowy portal, na którym zostaliśmy umieszczeni wśród "niebezpiecznych żydów w Polsce". Autorzy tej publikacji twierdzili, że odszyfrowali nasze "prawdziwe" nazwisko, wyciągając jakąś kompletnie absurdalną sytuację z 1994 roku, kiedy wraz z żoną, która również jest aktorką, byliśmy na etacie w Operetce Warszawskiej, a jej ówczesnym dyrektorem był Jan Szurmiej [polski aktor, reżyser, inscenizator i choreograf, znawca kultury żydowskiej - red.]. Okazało się, że był to dobitny dowód na to, że jesteśmy "niebezpiecznymi żydami", którzy szkalują papieża Polaka.
W każdym razie może dlatego ten temat już nie robi na mnie szczególnego wrażenia. Ja już to wszystko wiem i przerabiałem przy piosence "Pismo", po wywiadzie, ale też w kontekście "Kleru", w którym grałem. Wszyscy mieliśmy wtedy wielkie nadzieje związane z tym filmem Wojtka Smarzowskiego z 2018 roku. Naprawdę myśleliśmy, że coś się zmieni i ten film będzie kroplą drążącą skałę, aż w końcu coś się wydarzy i ktoś odważy się powołać niezależną komisję ekspertów-historyków, którzy dostaną dostęp do archiwów Kościoła katolickiego.
Co by to dało?
To, że przestalibyśmy być atakowani z pierwszych stron gazet i nagłówków kolejnymi nazwiskami, zarówno księży, jak i ofiar, a sytuacja byłaby w końcu rozwiązywana w sposób systemowy. Zwłaszcza ze względu na ofiary, bo one wciąż pozostają w cieniu tych skandali - ciągle za mało mówi się o zadośćuczynieniu, które należy się każdej osobie, która została skrzywdzona.
W każdym razie mieliśmy wtedy prawdziwe nadzieje, że powstanie taka ekspercka komisja, na wzór tej z Irlandii, ale również tych z Niemiec, Stanów Zjednoczonych czy Australii, gdzie Kościół otworzył swoje archiwa i powiedział: "sprawdzajcie". Ale to się nie wydarzyło. Podobnie jak nie wydarzyło się po premierze filmu braci Sekielskich "Tylko nie mów nikomu", choć również wtedy wiele osób było przekonanych, że to już jest kula śnieżna, której nikt nie zatrzyma. A jednak znowu nic się nie wydarzyło. Trzeba po prostu czekać na tych, którzy odważą się coś takiego zrobić i zmuszą tę instytucję do tego, aby otworzyła swoje archiwa, żeby raz na zawsze wyjaśnić sprawę pedofilii w Kościele katolickim, bo na razie pozostaje nam pusty śmiech i żadne nowe książki czy reportaże na ten temat już mnie szczególnie nie interesują.
Myślę, że po naszej rozmowie znów mogą znaleźć się tacy, którzy powiedzą, że szkalujesz Polskę i Polaków. Czy była kiedyś sytuacja, kiedy chciałeś wypowiedzieć się na jakiś temat, ale zrezygnowałeś z tego właśnie przez wzgląd na reakcje, jakie mogła później wywołać Twoja opinia?
Nie, nie było sytuacji, w której nakładałbym na siebie kaganiec i stosował autocenzurę. Po pierwsze, choć dzisiaj się trochę otworzyłem, to na co dzień unikam w wywiadach wchodzenia w tematy polityczne. Nie wierzę politykom. Żadnym. Jak śpiewał Tomek Lipiński: "to oni wytyczyli granice/ to oni zbudowali mur/ to oni podzielili nas/ to oni patrzą na nas z góry". Szkoda na nich zdrowia.
Po drugie, bardzo pilnuję tego, abym jako człowiek, aktor, muzyk nie dał się wciągnąć na sztandar żadnej ze stron. Tym bardziej że doskonale pamiętam, jak w 2016 roku, po premierze innego filmu Wojtka Smarzowskiego - "Wołyń", prawa strona Polski próbowała to z nami zrobić. Pamiętam, jak na Festiwalu Filmowym w Gdyni Wojtek uciekał przed ówczesnym prezesem telewizji publicznej, bo nie chciał odebrać nagrody, którą ten ufundował. Jak redaktor Pospieszalski po wielokroć zapraszał mnie do swojego programu, gdzie nie poszedłem właśnie dlatego, aby nie podpisywać się pod żadną z narracji. Minęły dwa lata i chyba po premierze teledysku do piosenki "Pismo" ten pan redaktor nazwał mnie "chałturnikiem, tandeciarzem i łachmaniarzem", co pięknie pokazuje, jak szybko potrafią się zmieniać ludzkie sympatie.
Dlatego staram się podchodzić do tego zdroworozsądkowo i patrzeć z dystansem na sytuację zarówno po lewej, jak i po prawej stronie. Mam w d**ie, czy ktoś mnie nazwie symetrystą - nie dam sobą manipulować. Mam w życiu dwa autorytety. Moją mamę, która niestety odeszła od nas dwa lata temu, a za którą bardzo tęsknię, była dla mnie i mojego brata superbohaterką. Sama nas wychowała. Zawsze powtarzała, żebyśmy po prostu byli dobrymi ludźmi. To jej wszystko zawdzięczam. Drugim autorytetem jest gość, którego podobizna wisi w moim domu na lodówce. Na kartce pocztowej, z której patrzy na nas jego pogodna, uśmiechnięta twarz w okularach, a obok widnieją słowa, które zawsze mam z tyłu głowy: "warto być przyzwoitym". I to, co jest dla mnie w życiu najważniejsze, zawiera się właśnie w tym cytacie Władysława Bartoszewskiego.
Ta przyzwoitość jest tym, czego potrzebujemy, aby znowu nauczyć się ze sobą rozmawiać ponad podziałami?
Przyzwoitość i szacunek do drugiego człowieka. Szacunek do drugiego Polaka i świadomość tego, że nie jesteśmy nieomylni. Musimy pamiętać, że zawsze istnieje co najmniej kilka punktów widzenia. Trzeba to akceptować. Do tego potrzebna jest nam umiejętność słuchania. Nie oceniajmy zbyt pochopnie innych. Rozmawiajmy na te tematy, które nas łączą, a nie dzielą.
Przed pandemią regularnie grałem w tenisa z kolegą, którego poglądy są diametralnie różne od moich, więc po prostu nie zagłębialiśmy się w to, co nas różni, bo i tak jeden drugiego nigdy nie przekona do swoich racji. Natomiast istnieją dziesiątki innych tematów, kompletnie niezwiązanych z polityką, o których możemy rozmawiać godzinami. O ile my, jako społeczeństwo, bylibyśmy szczęśliwsi, gdybyśmy zaczęli ze sobą rozmawiać o filmie, książkach, muzyce, piłce nożnej, jedzeniu, podróżach - setkach drobiazgów, z których składa się życie.
Ale polityka również jest elementem naszego życia, choćby podczas wyborów.
Oczywiście i szlag mnie trafia, kiedy słyszę, że osoby publiczne, często mające za sobą armię wyznawców, głośno mówią o tym, że nie pójdą głosować. Rozmawialiśmy dziś między innymi o patriotyzmie. Dla mnie patriotycznym obowiązkiem każdego Polaka jest wrzucenie do urny karty do głosowania. Choćby miała być pusta, jeśli już ktoś naprawdę nie ma na kogo zagłosować. A później ci, którzy nie głosują, najbardziej jęczą i płaczą, że w kraju źle się dzieje. Gdyby to ode mnie zależało, to wprowadziłbym obowiązkowe głosowanie. Tak jak zrobiono to w Belgii, gdzie obywatel, który nie pójdzie na wybory, jest karany grzywną.
Po latach pracy, w której próbuję - czy jako aktor, czy w Dr Misio - zgłębiać naturę ludzką, cały czas znajduję dowody na to, że my się jednak wszyscy rodzimy po tej dobrej stronie mocy. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, człowiek jest z natury dobrą istotą, tyle tylko, że pewne jednostki i mechanizmy sprawiają, że uwalniamy z siebie te niedobre cechy, które przecież każdy z nas posiada, a które powodują, że skaczemy sobie do gardeł. Nie dajmy się grillować mediom i politykom. Przestańmy ostrzyć na siebie noże i siekiery. Żyjmy w Polsce, którą każdy niech buduje jak sam sobie chce.
"Nie wystarczy mi życia, by wyleczyć się z Polski". Próbujesz się jeszcze leczyć?
Trawestując słowa Andrzeja Wajdy: "Myślę po polsku, mówię po polsku, rozumiem po polsku, czuję po polsku". Tutaj się urodziłem, nigdy stąd nie wyjadę, tutaj umrę. Mam nawet swoją kwaterę na cmentarzu. Chcę kochać ten kraj, chcę być chory na Polskę do końca moich dni. I tyle.
Autorka/Autor: Estera Prugar/i
Źródło: tvn24.pl