Dwa lata temu Airbus A330 zniknął z radarów gdzieś nad Atlantykiem podczas lotu z Rio de Janeiro do Paryża. Długo wiadomo było tylko tyle, że w tym rejonie była burza. Na pokładzie znajdowało się 228 osób. Wszyscy zginęli. Dopiero w maju tego roku odnaleziono czarne skrzynki i wrak, z którego wydobyto 75 ciał. Scenariusz katastrofy próbowali odtworzyć reporterzy programu "Prosto z Polski".
Dzięki odczytaniu zapisów z czarnych skrzynek, teraz już wiadomo, co działo się na pokładzie samolotu w ostatnich minutach lotu.
To była burza
Wiadomo, że dwie i pół godziny po starcie samolot znalazł się w strefie silnych turbulencji. Sprzeczne i nagle pojawiające się odczyty prędkości zmyliły autopilota. Wtedy stery przejął pierwszy oficer, ale już wtedy samolot leciał za wolno. Wszystko przez urządzenie zwane "rurką pitota", przekazujące do kokpitu informacje o prędkości.
Umieszczona jest ona pod kadłubem większych samolotów pasażerskich. Działa w ten sposób, że im wyższe jest ciśnienie, z jakim powietrze napiera na rurkę, tym wyższe wskazania prędkości. Chyba, że coś zafałszuje pomiar. - Jeżeli osadzi nam się lód i jego drobinki zatkają wlot, w tym momencie czujnik zaczyna przekazywać fałszywe informacje - mówi dr Maciej Zasuwa z Wydziału Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej.
Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia właśnie w tym przypadku. Z powodu awarii prędkość samolotu spadła do krytycznej. Airbus zaczął spadać.
Wątpliwości
Jednak rodziny ofiar pytają o przyczyny awarii rurek pitota, które mają własny system grzewczy, chroniący je przed oblodzeniem. Nie są także jedynym prędkościomierzem na pokładzie. - Realne wskazania prędkości samolotu względem ziemi są z systemu GPS. Są idealne, z dokładnością do paru kilometrów na godzinę - przyznaje Jan Kujawa, dyrektor aeroklubu warszawskiego.
Od czasu wypadku Air France wymienił wszystkie rurki pitota na nowsze modele.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24