Gdy jako dzieciak bawiłem się w wojnę i strzelałem do kolegów z patyka, to imitowałem wystrzały, krzycząc "tududududu". Nie musiałem za to imitować dziur po kulach, bo dom sąsiadów, wokół którego się ganialiśmy, miał ich pod dostatkiem. Zwłaszcza jedna seria pozostawiła dramatyczny ślad. Gdyby połączyć wszystkie dziury w tynku biegnące od narożnika domu do drzwi wejściowych, to powstałoby coś na kształt kardiogramu zawałowca. Góra-dół-góra-dół.
Fantazjowaliśmy, że pewnie jakiś Niemiec próbował schronić się w domu, gdy czerwonoarmista wypuścił za nim morderczą serię z pepeszy, strzelając zapewne z biodra. Czy dobiegł do drzwi, czy padł martwy na schodach? Inne dziury, niczym wianuszek, okalały małe okienko spiżarni na pierwszym piętrze. Być może tam krył się snajper, którego ktoś próbował uciszyć.
Z biegiem lat odkrywałem kolejne ślady dawno zakończonego konfliktu. Przestrzeliny w starej latarni gazowej i żeliwnym hydrancie, ślady po odłamkach układające się jak pajęczyna na klinkierowych płytkach ogrodzenia. Wybierając się do osiedlowego spożywczaka, mijałem białą strzałkę wymalowaną na ścianie, która kiedyś wskazywała wejście do schronu przeciwlotniczego. Czasami sąsiedzi znajdowali podczas przekopywania grządek mosiężne łuski, a pewnego razu, gdy kładli kabel pod domofon, nawet dwa radzieckie granaty obronne z wkręconymi zapalnikami. Przyjechali po nie saperzy. Takie znaleziska z mojego fyrtla zawsze wywoływały we mnie ekscytację, ale nigdy zdziwienie.
Urodziłem się w 1986 roku, czyli 41 lat po zakończeniu drugiej wojny światowej. Gdy czytacie te słowa, rocznicowy liczniki wskazuje osiemdziesiątkę, a wasze dzieci nadal mogą obejrzeć ślady największego konfliktu w dziejach Europy. I to bez wybierania się do muzeum czy włączania na YouTubie kronik filmowych. Pięć wojennych lat pozostawiło nie tylko traumatyczne rany w psychice milionów ludzi, ale też odcisnęło swe piętno na wyglądzie współczesnych polskich miast. To blizny, szramy i sińce na fasadach domów. To pogruchotane jak kości ulice. A czasami całe kwartały amputowane niczym ranne kończyny. Niektóre do dziś zieją pustką, inne doczekały się protez.
Co te rany mówią o nas? Czy je leczyć? A może zostawić, by przypominały nam o czymś bardzo istotnym? Spróbuję na te pytania odpowiedzieć razem z moimi rozmówcami. Będzie to wędrówka po Poznaniu, bo to miasto znam najlepiej. Jestem jednak pewien, że macie tak samo jak ja, miasto swoje a w nim…
Posłuchaj też podcastu Sekcja Archeo. To cykliczna audycja, w której Aleksander Przybylski i jego goście zgłębiają sekrety historii i archeologii.
Dziury, rowy, złom
Szymon Waliszewski jest perkusistą znanego poznańskiego zespołu Muchy. Niewielu fanów tej popularnej rockowej kapeli zdaje sobie sprawę, że z Szymonem można równie dobrze pogadać o muzyce, co o przewadze działa samobieżnego Jagdpanzer nad Stugiem III. Waliszewski jest bowiem znawcą historii drugiej wojny światowej, a w szczególności tych jej epizodów, które rozgrywały się w Wielkopolsce. Przeczesuje archiwa, zbiera wspomnienia weteranów i stare zdjęcia, na podstawie których rekonstruuje mikrohistorie ze stycznia i lutego 1945.
- Gdy jeździłem za dzieciaka do babci pod Gostyń, to widziałem, jak karmę dla kur rozsypywano z niemieckiego hełmu posiadającego jeszcze oryginalne kalkomanie - wspomina Szymon Waliszewski, rocznik 1981. - Gdy jeździliśmy nad morze, to mama pakowała część prowiantu do bakelitowych pojemników na masło, których przed nami używali żołnierze Wehrmachtu. Na obozach harcerskich drużynowy trzymał dokumenty w skrzynce amunicyjnej od karabinu MG-42. Dorastałem w końcu w mieście, w którym na każdym kroku można było natknąć się na ślady i pozostałości walk stoczonych tu w 1945 roku. Dodajmy do tego jeszcze popkulturową fascynację Klossem i "Parszywą dwunastką" oglądanymi na śnieżącym telewizorze marki Jowisz. To chyba wystarczy, by zrozumieć, skąd wzięły się moje zainteresowania - śmieje się perkusista zespołu Muchy.