W piątek rano moja żona pojechała na stację metra Młociny odebrać parę starszych państwa, uciekinierów z Ukrainy. Nie znalazła ich. Mały autobus, czyli - jak się dziś mówi - busik, jechał ze Lwowa i zamiast na stację metra Młociny zawiózł pasażerów na Dworzec Zachodni. Dopiero tam żona znalazła Ukraińców, zagubionych i zdezorientowanych, i dostarczyła ich do hotelu. W hotelu czekała kuzynka ze Szwajcarii, która opłaciła im podróż i zabrała do siebie.
Ta właśnie kuzynka pracuje w Genewie w tej samej firmie co moja synowa, więc poprosiła ją o pomoc w przetransportowaniu starszych państwa ze stacji metra do hotelu. A ponieważ mieszkamy niedaleko od stacji metra Młociny, synowa zleciła przeprowadzenie całej operacji mojej żonie.
Z Ukrainy do Polski uciekło ponad dwa miliony ludzi. Ilu spośród nich ma kuzynów w Szwajcarii, a ilu spośród tych kuzynów ma dość pieniędzy, żeby ubogim krewnym z Ukrainy opłacić podróż do Szwajcarii?
Takie rozmyślania przypominają mi historię Polaków uciekających przed Niemcami w 1939 roku. Ci, którym ucieczka się powiodła, to też nie byli biedni ludzie. Biednych nie było stać na udaną ucieczkę. Dziś dostępność ucieczki się zdemokratyzowała niczym dostępność telefonów komórkowych. Kryzys migracyjny chyba polega właśnie na tym, że udział biednych i pozbawionych użytecznych znajomości, w ogólnej populacji uciekających, wzrósł znacząco. I tylko poczucie zagubienia - i tych marnie, i tych dobrze sytuowanych - jest podobne.
Trafiło mi właśnie w ręce wspomnienie pierwszej Wigilii poza krajem, w grudniu roku 1939, uprzywilejowanych, nieźle sytuowanych uciekinierów z Polski. Wigilia miała miejsce w mieszkaniu Jana Lechonia w Paryżu, a wśród gości byli: Mieczysław Grydzewski, Halina i Kazimierz Wierzyńscy, Julian i Stefania Tuwimowie, Antoni i Janina Słonimscy, Colette i Witold Małcużyńscy.
Smutek tej Wigilii tak opisał poeta Stanisław Baliński: "Byliśmy przybici i oszołomieni. A mimo wszystko pełni nadziei, że wojna długo nie potrwa. To był chyba ostatni rok, kiedy wierzyło się w siłę, wierność, honor Francji". Nie wiem, jak będą wspominali pierwszą Wigilię spędzoną na wygnaniu uciekinierzy z Ukrainy. Myślę, że oni też będą wierzyli, że wojna długo nie potrwa. Może tylko wcześniej utracą wiarę w wierność i honor sojuszników. Może wcześniej pojmą reguły polityki międzynarodowej. Dostrzegą daremność nawoływań o pomoc i przestróg kierowanych do parlamentów najpotężniejszych krajów Zachodu przez prezydenta Zełenskiego. Bo wprawdzie na rynku intelektualnym coraz mniej jest zwolenników poglądu, że rosyjską despotię da się prędko i bezboleśnie przekształcić w demokrację, tym niemniej ciągle żywe jest praktyczne spojrzenie na rzeczywistość podtrzymujące wiarę w skuteczność związków ekonomicznych jako narzędzia cywilizowania autokratów.
W brytyjskim tygodniku "The Economist" przeczytałem właśnie interesujący szkic, przepowiadający nową zimną wojnę i nowy podział świata. Coś podobnego zakomunikował w Warszawie Joe Biden. Kiedy zaklinał się, że artykuł 5. jest dla niego świętością i nie odda nawet skrawka natowskiego terytorium, to pomyślałem, że nie mamy się z czego cieszyć. Bo towarzyszyła temu komunikatowi zapowiedź, że "czeka nas długa walka". Mam wątpliwości, czy jesteśmy do tej walki gotowi. Materialnie pewnie tak, ale psychologicznie z pewnością nie.
Jeszcze mniej powodów do radości mają Ukraińcy. Granica między przeciwnymi blokami nowej zimnej wojny została przesunięta z Łaby na Bug. Tej granicy będzie bronić NATO, a myśmy znaleźli się po jej lepszej stronie. To prawda, Ukraińcy są po gorszej. Tylko od ich woli oporu zależy, jak się to skończy.
Przykre są natomiast podobieństwa dzisiejszej sytuacji Ukrainy do wojennej sytuacji Polski. Od czerwca 1941 roku, kiedy Niemcy napadły na Sowiety, Polacy stali się dla Brytyjczyków kłopotem. Stalin zamienił się z wroga w cennego sojusznika, a Polacy w balast, bo nie chcieli oddać Związkowi Sowieckiemu połowy swego kraju. Wszystko to należy do historii.
Ale zmiana frontu dokonana wówczas przez Stalina stanęła mi przed oczami, kiedy Trump rugał Zełenskiego w Białym Domu niczym Churchill Mikołajczyka, gdy ten bez należytego entuzjazmu przyjmował naciski brytyjskiego premiera, by wszedł do rządu montowanego przez komunistów. Nawet cena była podobna: oddanie części kraju we władanie Moskwy.
Dziś rolę Polski przejęła Ukraina. Zełenski, bezskutecznie błagając NATO o skuteczną interwencję, zachowuje się niczym polski rząd emigracyjny w czasie powstania warszawskiego - błaga na darmo, a do tego słyszy, że zwiększa niebezpieczeństwo wybuchu III wojny światowej.
Nie wiem tego na pewno, ale łatwo mogę sobie wyobrazić, że tak jak kiedyś Churchill przywoływał Polaków do rozsądku, tak dziś znajdą się zachodni sojusznicy, którzy spróbują zapewne przemówić do rozsądku Zełenskiemu.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Źródło: TVN24
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło zdjęcia głównego: TVN24