Gdy rozum śpi, budzą się demony. Gdy na media nakłada się "śluby milczenia" i apeluje, by czekały na oficjalne komunikaty - budzą się niepokoje, plotki, które doprowadzić mogą do mniejszej czy większej paniki. Dlatego po wtorkowym, dramatycznym wieczorze należałoby zastanowić się jak, w chwili niepewności i potencjalnego albo rzeczywistego zagrożenia, rządzący i media mają budować komunikację kryzysową, by ta nie szkodziła interesom państwa, ale zarazem zaspokajała prawo do informacji i naturalne oczekiwanie obywateli, że ci dowiedzą się, co się dzieje, a nie będą trzymani w kompletnie niepotrzebnym, a nawet szkodliwym poczuciu niewiedzy i niepewności.
Publikujemy kolejny z serii komentarzy naszego dziennikarza i komentatora Konrada Piaseckiego w cyklu "Perspektywa Piaseckiego".
Pierwsze informacje o tym, że tuż przy granicy polsko-ukraińskiej wydarzyło się coś złego, pochodziły od lokalnych mediów. Informowano, że w wyniku wybuchu traktora zginęły tam dwie osoby. Przez godzinę czy dwie mało kto wiązał tę informację z faktem rosyjskiego ostrzału Ukrainy. Dopiero trzy godziny po eksplozji do polityczno-medialnego świata zaczęły przenikać bardzo nieoficjalne informacje o tym, że wybuch mógł być spowodowany przez rakietę czy rakiety (wtedy uznawano powszechnie, że były to dwie rakiety rosyjskie). Tuż potem gruchnęły wieści o zwołaniu sztabów bezpieczeństwa "w związku z zaistniałą sytuacją kryzysową", a rzecznik rządu zaapelował do mediów, by te "nie publikowały niepotwierdzonych informacji" po czym decydenci zapadli się na długie godziny w ciszy odizolowanych od świata sal konferencyjnych. Skazując media na czekanie i…., no właśnie, co media mają robić w takiej sytuacji? Milczeć? Nie mówić nic? Ukrywać konferencję rzecznika rządu? A jeśli (co dla mnie bezdyskusyjne) nie, to jak tłumaczyć zwołanie sztabu kryzysowego? Powiedzieć, że sztab się zebrał, bo wybuchł traktor? Czy mówić o prawdopodobieństwie upadku rakiety? A jeśli nie mówić o rakiecie, to jak uzasadnić "kryzysowość" sytuacji? We wtorek mieliśmy do czynienia z sytuacją absurdalną. Rząd milczał. Rządowa agencja prasowa - takoż, a w mediach społecznościowych wrzało, co więcej - głowy innych państw zaczęły wyrażać solidarność i współczucie, a równolegle agencje światowe, powołując się na nieoficjalne informacje z kręgów wywiadu, poinformowały, że na terytorium Polski spadły rosyjskie rakiety, zabijając dwie osoby. Tymczasem biorąc poważnie to, co powiedział rzecznik, polskie media powinny zignorować wszystkie te fakty i czekać, czekać, czekać…. Aż do bardzo późnego wieczora, gdy po raz pierwszy oficjalnie usłyszeliśmy o upadku rakiety.
Oczywistą oczywistością jest to, że sytuacje wojenne czy parawojenne, zagrożenie atakiem terrorystycznym, klęską żywiołową czy katastrofą to zawsze są sytuacje, w których należy, z punktu widzenia i rządzących, i mediów, zachowywać najdalej idącą ostrożność, dmuchać na zimne, strzec się wywoływania paniki i podawania informacji niepewnych i niepotwierdzonych. Można, i dzieje się to w różnych krajach i w różnych sytuacjach, zawrzeć swoisty pakt międzymedialno-rządowy, w którym media nie ścigają się szczególnie na podawanie newsów, ale dostają za to od decydentów pakiet informacji, które nie są spóźnione o godziny i które, o ile nawet nie będą wyprzedzały wiedzy zdobywanej i rozpowszechnianej przez inne rządy i agencje światowe, to nie będą za tą wiedzą o lata świetlne z tyłu.
W tej wtorkowej sytuacji zdecydowanie zabrakło tego drugiego. Zamknięcie się przed światem zewnętrznym i oczekiwanie, że media będą w sytuacji rodzącego gigantyczne zainteresowanie wydarzenia i zrodzonego przez nie zamieszania milczały, jest nieporozumieniem. Jeśli rząd chce dać sobie monopol na informowanie o tym, co się dzieje - musi informować, a nie milczeć. Cóż by szkodziło powiedzieć od razu o wybuchu, śmierci dwóch osób i relacjach świadków, dowodzących, że doszło do upadku rakiety albo innego obiektu powietrznego? I potem uzupełniać systematycznie te informacje o nowe fakty, uspokajając przy okazji, że nic nie wskazuje na celowy atak, przypominając o atakach na sąsiednią Ukrainę i wzywając do spokoju.
Nie chcę być źle zrozumiany. Oczywiście nie jest tak, że w sytuacji niepewności i zagrożenia informowanie opinii publicznej to sprawa absolutnie pierwszoplanowa i ważniejsza niż wszystko inne. Oczywiście, że najważniejsze jest zaalarmowanie służb, zapewnienie czy wzmocnienie bezpieczeństwa i rozpoczęcie błyskawicznych zabiegów dyplomatycznych, które dowiodą, że sojusznicy są gotowi natychmiast zareagować, gdy Polsce coś zagraża. Ale gdy jedni mogą alarmować, stawiać w gotowości, dzwonić do innych przywódców, służby prasowe mogą zająć się komunikacją zewnętrzną. Bo oczywistym jest też, że odczucia społeczne, niepokój, a już na pewno oznaki rodzącej się paniki należy traktować poważnie i nie dopuszczać, jeśli można, by wymknęły się ze zdroworozsądkowych ram. Tymczasem pytania, jakie sam dostawałem od osób spoza medialnego świata we wtorkowy wieczór, wskazywały na to, że blokada informacyjna raczej sprzyjała, niż zapobiegała podsycaniu nerwowości rodaków. I jeśli rząd chce - a zakładam, że nie ma jakichś szczególnych powodów, by wzniecać niepewność i niepokój wśród własnych obywateli (bo jeśli już rzecz rozpatrywać politycznie - to lepiej by mu było stwarzać poczucie panowania nad sytuacją i kontrolowania wydarzeń), to powinien zadbać o właściwą komunikację i choć odrobinę swego PR-owskiego wysiłku skierować nie na poprawę własnego wizerunku, a na opracowanie i wdrożenie schematów dzielenia się ze społeczeństwem niezbędną w sytuacjach kryzysu wiedzą.
Konrad Piasecki – dziennikarz radiowy i telewizyjny, historyk. Prowadził wywiady w radiu RMF FM w audycji "Kontrwywiad RMF" oraz w Radiu ZET w audycji "Gość Radia ZET". Przez 10 lat był gospodarzem programu "Piaskiem po oczach". W 2015 roku został "Dziennikarzem Roku" miesięcznika "Press". Na antenie TVN24 Konrad Piasecki prowadzi również programy "Rozmowa Piaseckiego" i "Kawa na ławę".
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Piotr Mizerski/TVN