Czasem są asfaltowe, czasem równym betonem zapraszają na spacer. Ubrane w szlachetny marmur zdobią stołeczne salony. Wybrukowane kostką utrudniają życie rolkarzom i rowerzystom, wyłożone popękanymi płytami zastawiają pułapki na wysokie obcasy. Codziennie dyskretnie nam towarzyszą i nigdy ich nie doceniamy - dopóki... dopóki nie znajdziemy się w mieście, gdzie ich nie ma. Chodników.
Niewielkie australijskie miasteczka nadmorskie przypominają miasto z "Cudownych Lat". Równe ulice (Pacific Drive, Riverside Road, Park Crescent, Bay Avenue) przy ulicach parcele, a na nich partertowe lub piętrowe schludne domki. Żadnych płotów, od frontu wystrzyżony trawnik, od tyłu ogródek i grill. W centrum miasta Mall, przy nim sklepy i kilka barów. Na obrzeżach centrum handlowe, supermarket i McDonald. Coffs Harbour, który aktualnie podziwiam, z grubsza wpisuje się w ten schemat. Dojechaliśmy do hotelu i pytamy, jak daleko do centrum. - Pięć minut jazdy - odpowiada miejscowy. - A piechotą? - pytamy, przyzwyczajeni, że na przykład we Władysławowie zostawia się auto w pensjonacie i piechotką uderza do centrum. - Piechotą? - powtarza zdziwiony... - piechotą się nie da, za daleko - dodaje. Faktycznie, za daleko, ale ważniejsza jest pierwsza część jego odpowiedzi. Piechotą bowiem się nie da. Nie ma chodników. Przedmieścia z centrum łączy autostrada Pacific Highway albo skalisty brzeg, też zresztą Pacific. Autostradą pewna szybka śmierć, nadmorskimi skałami pewna śmierć powolna - w jakiejś jamie albo rozpadlinie, której po zmroku nie widać. Nie ryzykując życia - podobnie jak miejscowi - jedziemy więc autem.
Swego czasu koleżanka opowiadała, że w centrum biznesowym - bodajże - Miami nie ma chodników. Jak to: nie ma?! No po prostu nie ma. Z jednego miejsca do drugiego ludzie poruszają się samochodami. Nie mogłem uwierzyć, dopóki nie zobaczyłem samemu. I to żeby raz. Gdzie tam! Rzeczony Coffs Harbour to kolejna tutejsza miejscowość nie dla pieszych. To znaczy - w centrum chodnik jest, ale dojść do centrum (choć to wcale niedaleko) się nie da. Dwa dni temu w małym miasteczku nieco oddalonym od wybrzeża wieczorem szliśmy na kolację. W recepcji hotelu ostrzegali, że do centrum są dwa kilometry. - Tylko dwa? - pomyśleliśmy. - Dwa w jedną stronę to my robimy za każdym razem jak chcemy u siebie na osiedlu iść do kina. Bułka z masłem! Jasne, z masłem. Zapomnieli tylko dodać, że w miasteczku nie ma chodnika i trzeba będzie po zmroku przed każdym autem (kto się w końcu spodziewa tu pieszych?!) czmychać w krzaki albo do cudzych ogródków. Na szczęście Australijczycy są tak mili i sympatyczni, że gdy ktoś przejdzie przez trawnik przed domem to raczej wesoło mu pomachają, niż psem poszczują.
I kto by pomyślał, że aby docenić ten kawałek szaro-czerownej kostki przy głównej ulicy mojego osiedla, pojadę aż na drugi koniec świata.