Siedzę na ławce na tarasie. Jest późny, niedzielny wieczór, a ja przygotowuję sobie różne dokumenty na poniedziałek do wydrukowania i podpisania. I zastanawiam się, co przyniesie kolejny tydzień.
Nie wszystko da się przewidzieć, ale na pewno sporo uwagi poświęcimy (co czytając te słowa już Państwo wiedzą) strajkowi lekarzy. Lekarze, jak wiadomo, nie zarabiają źle. Szczególnie ci bardziej „wzięci” lekarze. Mimo braków pieniędzy w służbie zdrowia, mimo bankrutujących szpitali, mimo wszystko... jak ktoś jest lekarzem, ma się nieźle. Niekoniecznie wyjeżdżając po pieniądze do Anglii. Przykłady? Proszę... wszyscy znamy wiele przykładów.
Co, oczywiście nie znaczy, że lekarze nie pracują bardzo ciężko. Żeby wyjść „na swoje” dzielą swój czas między wiele placówek, tak by w sumie zwiększyć zarobki. Biorą dyżury, pracują w przychodniach, a do tego muszą się cały czas dokształcać, szkolić, uczyć. Należą im się lepsze zarobki. No, ale w służbie zdrowia nie ma pieniędzy. Więc nie mogą lepiej zarabiać.
Przynajmniej tak się wszystkim wydaje. Ale czy w służbie zdrowia rzeczywiście nie ma pieniędzy? A może są lekkomyślnie wydawane? Może nie trafiają tam, gdzie powinny? Zastanówmy się: co roku szpitale, przychodnie, prywatne gabinety (a raczej ich właściciele) podpisują z NFZ umowy. NFZ tak gospodaruje pieniędzmi (decydując ile zapłaci za usługi medyczne), by wystarczyło dla każdego, kto spełnia wymagania. Więc wyceny usług są... problematycznie niskie. A pacjent musi szukać miejsca, gdzie jeszcze pieniądze się nie skończyły. A gdzieniegdzie kończą się w połowie roku, bo na przykład na operacje okulistyczne w jednym z Łódzkich szpitali jest tylu chętnych, że zakontraktowane usługi pacjenci wykorzystują zanim zacznie się następny rok – i kontrakt.
Może więc byłby czas na zmianę systemu? Może trzeba by przeorganizować go by było tak, jak miało być kiedy rząd Jerzego Buzka zabrał się za reformowanie służby zdrowia: by pieniądze szły za pacjentem, tam, gdzie pacjent chce się leczyć? Czyli bez kontraktów z góry określających liczbę usług, a z książeczką czekową, czy specjalną kartą kredytową (działającą jak legitymacja ubezpieczeniowa), z której pieniądze trafiałyby tam, gdzie trafi pacjent?
Takie rozwiązanie byłoby z pewnością bolesne dla wielu ośrodków medycznych. Tych, których pacjenci wolą unikać. Po prostu by zbankrutowały. Ale tam, gdzie pacjentów jest bardzo wielu – niczego by nie brakowało. A że w tych zbankrutowanych personel medyczny straciłby pracę? Może jakoś jednak pielęgniarki i lekarze by sobie poradzili, skoro raz po raz słychać, że pielęgniarek i lekarzy wszędzie jest za mało. Tam, gdzie zostałaby praca może byłoby ich wystarczająco dużo. I może można by im lepiej zapłacić.
W gospodarce – a służba zdrowia podlega (czy tego chcemy czy nie) tym samym zjawiskom ekonomicznym jak każdy rynek – podstawową siłą napędową wszystkiego jest rzadkość dóbr, wśród których rzadkość pieniędzy najczęściej daje się wszystkim we znaki. Jeśli nagle przeznaczymy ich jeszcze więcej na służbę zdrowia – mniej zostanie w naszych kieszeniach. A gwarancji, że nie okaże się, że wciąż jest ich zbyt mało – nie mamy żadnej. Ja nawet myślę, że możemy mieć pewność, że wydać można dowolni dużo. Rozliczyć się z wydanych pieniędzy jest znacznie trudniej. Jeśli nie zaprzęgniemy ekonomicznych praw do pracy w służbie zdrowia, nigdy nie wybrniemy z paradoksów powszechnego, lekarsko – pacjenckiego niezadowolenia. No i może warto by zastanowić się nad prywatyzacją? Kilka sprywatyzowanych szpitali świetnie sobie radzi – mimo, że mają pieniądze – tak jak publiczne – z NFZ?