Bogatemu diabeł dzieci kołysze, albo… biednemu wiatr w oczy wieje. Tak nazywamy sytuacje, w których fortuna zwykle sprzyja temu silniejszemu, a pech nieustannie prześladuje tego słabszego. W miniony weekend w Premier League grali ze sobą Manchester United z Crystal Palace, a Sunderland z Arsenalem. Czy trudno zgadnąć, na czyją korzyść, w kluczowych momentach obu meczów, podejmowali decyzje sędziowie?
Faworyci odnieśli w tych spotkaniach dwubramkowe zwycięstwa, a na Old Trafford i Stadium of Light arbitrzy popełnili tylko po jednym dużym błędzie. Teoretycznie więc przegrani nie powinni mieć do nich o to większych pretensji. Ale… mają prawo je zgłaszać! Bo gdy sędziowie mylili się, to w meczu "Czerwonych Diabłów" z beniaminkiem było 0:0, a "Kanonierzy" prowadzili z Sunderlandem zaledwie 2:1. I gdyby nie te pomyłki teoretyczni słabeusze mogliby potentatów z punktów ogołocić. Manchester United bowiem zdobył pierwszego gola z wykonanego perfekcyjnie przez Robina van Persiego rzutu karnego. Ale, o ile atak Kagishy Dikgacoi z CP na Ashleya Younga można – od biedy - uznać za faul, o tyle na pewno to futbolowe przestępstwa popełniono poza polem karnym. Zatem gospodarzom należał się co najwyżej rzut wolny, a nie "jedenastka". Menedżer gości Ian Holloway incydent z udziałem Dikgacoi i Younga oglądał z trybun. Za karę, bo trzy tygodnie wcześniej tak ostro skrytykował pracę sędziego w spotkaniu Crystal Palace – Tottenham, że działacze Football Association zdyskwalifikowali go na dwa mecze i kazali zapłacić grzywnę w wysokości 18 tysięcy funtów. Tym razem więc arbitra Jonathana Mossa bał się Holloway oceniać, bo – jak zdradził – ponownie uszczuplać swojego konta w banku już nie chciał. Dodał jednak menedżer, że jeśli dziennikarze zaproszą go do pubu i nie włączą dyktafonu, to - być może - po dwóch głębszych, swoje żale wyleje.
W oparach absurdu
Z kolei w meczu Sunderlandu z Arsenalem arbiter nie uznał zdobytej przez Josego Altidore'a bramki dla gospodarzy. Bo ułamek sekundy wcześniej, zanim piłka wpadła do siatki, obrońca gości Bacary Sagna faulował amerykańskiego napastnika. Altidore nie dał się jednak rywalowi przewrócić i gola strzelił. A mimo to, sędzia Martin Atkinson odgwizdał przewinienie Sagny, choć powinien – nie zabraniają mu tego przepisy, a duch fair play wręcz wymaga - poczekać na dokończenie akcji i dopiero wtedy, w razie jej niepowodzenia, użyć gwizdka. W tej sytuacji wściekły menedżer gospodarzy, Paolo di Canio, uznał, że mecz toczy się już w oparach absurdu i... dostosował się do tej konwencji. Zażądał od sędziego czerwonej kartki dla siebie (!), a arbiter życzenie Włocha spełnił i wyrzucił go na trybuny. Wkrótce zaś Arsenal zdobył trzecią bramkę. Często bronię arbitrów. Angielskich, polskich, hiszpańskich, włoskich. Bo sędzia też człowiek i pomylić się może. Raz czegoś nie zauważy, bo za daleko, bo za duży tłok w polu karnym, bo za szybko toczyła się piłka, innym razem na chwilę się zdekoncentruje. Tylko dlaczego, do diabła, zwykle na błędach sędziów korzystają silniejsi, a tracą ci słabsi?
Uwaga na Everton
Na szczęście od sędziowskich pomyłek wolny był najciekawszy mecz minionego weekendu, czyli potyczka Evertonu z Chelsea. Gospodarze, mimo że wystąpili bez trzech czołowych zawodników – Romelu Lukaku, Aruny Kone i Stevena Pienaara – utarli nosa podwładnym Romana Abramowicza i Jose Mourinho i wygrali 1:0.
"The Toffees" nie przestraszyli się sławnego rywala, nie oszołomiły ich także zarabiane przez londyńczyków obrzydliwie wielkie pieniądze. Nie oglądali się też podopieczni menedżera Roberto Martineza na arbitra, tylko grali jak z nut. Być może za wcześnie na typowanie Evertonu do miejsca na podium na zakończenie sezonu, ale fakt, że jeszcze nie przegrał, a Manchester United, Manchester City, Chelsea, Arsenal i Tottenham smak porażki poznać już zdążyli, na uwagę na pewno zasługuje.
Autor: RAFAŁ NAHORNY (Canal+Sport, nc+) / Źródło: sport.tvn24.pl