Dyrektorzy mysłowickich szpitali pożyczyli 3 miliony złotych na dodatki dla strajkujących lekarzy, teraz zastanawiają się jak spłacą ten dług - donosi "Dziennik Zachodni".
Pracownicy służby zdrowia mogą tylko pozazdrościć lekarzom z dwóch mysłowickich szpitali. Za każdy przepracowany miesiąc, od lipca do grudnia, oprócz pensji, dostaną po 3,5 tysiąca złotych brutto, w sumie po 21 tysięcy złotych brutto. Pielęgniarki i technicy medyczni dostaną dodatkowo po 1,150 złotych brutto miesięcznie, zagwarantowano też dodatki dla reszty personelu medycznego, od 250 do 700 zł brutto miesięcznie.
To rekordowe w skali województwa pieniądze, jakie wywalczyli medycy. Według informacji zbieranych przez służby wojewody śląskiego, w innych szpitalach podwyżki nie były wyższe niż 500 zł brutto.
W obydwu szpitalach lekarze wrócili do normalnej pracy już kilka tygodni temu. Oddali karty statystyczne z przeprowadzonych zabiegów i normalnie dyżurują. Złagodzili strajk, bo pieniądze obiecał im prezydenta miasta Grzegorz Osyra. Miasto udzieliło szpitalom pożyczki, w sumie 3 mln złotych. W poniedziałek z konta magistratu na rachunki lecznic ma zostać przelana pierwsza transza. We wrześniu i październiku - dwie kolejne.
Ale nie ma czego zazdrościć dyrektorom, którzy pożyczkę co prawda wzięli, ale teraz nie wiedzą, skąd wezmą pieniądze na jej spłatę.
Obydwie mysłowickie lecznice mają w sumie ponad 10 milionów złotych długów. Teraz zobowiązania zwiększą się o jedną trzecią. Z czego zwrócą pożyczone pieniądze? - Nie wiem - mówi Małgorzata Kucytowska, dyrektorka Szpitala nr 1. - Jest pięć miesięcy na zastanowienie się - dodaje Karol Zakrzowski, dyrektor Szpitala nr 2. Pytany, dlaczego zdecydował się zaciągnąć pożyczkę, mówi: — Jestem tylko pośrednikiem pomiędzy właścicielem a pracownikiem.
Pieniądze trzeba oddać do końca roku.
Zdaniem Marka Łagodzińskiego, ordynatora oddziału ortopedii w Szpitalu nr 2 i członka komitetu strajkowego, gmina przekazując pieniądze, w przeciwieństwie do rządu, stanęła na wysokości zdania. — Miasto ma interes w tym, żeby mieszkańcy mieli pomoc w szpitalach — mówi dr Marek Łagodziński.
Taki sposób rozwiązanie problemów budzi jednak spore wątpliwości. Prawo zakazuje gminom przekazywania pieniędzy na wynagrodzenia pracowników jednostek takich jak szpitale.
Dlatego też Zakrzowski zarzeka się, że dodatków nie finansuje z pożyczki, tylko z pieniędzy z kasy szpitala. A ma je — jak mówi z kilku źródeł — np. z kontraktu z Narodowym Funduszem Zdrowia.
Również udzielający kredyt wzbrania się od przyznania, że dał na dodatki. — Zgodnie z prawem, dajemy na bieżącą działalność szpitali — twierdzi Izabela Gołaszczyk-Sobczyk, rzeczniczka mysłowickiego magistratu. — Co zrobią z nimi dyrektorzy, to jest pytanie do nich.
Nasi rozmówcy liczą, że pożyczki nie trzeba będzie spłacać, bo zostanie umorzona. — Absolutnie nie przekazujemy jej z myślą, że zostanie umorzona. Nie możemy i nie chcemy czegoś takiego zrobić — twierdzi Gołaszczyk-Sobczyk.
Źródło: "Dziennik Zachodni"