Siedzi gość w kącie restauracji, dookoła ludzie wesoło popijają piwo i zajadają pyszne dania, a ten biedak samotnie ciężko pracuje na komputerze. Stuka z rzadka w klawisze i ukradkiem popatruje po sali. Biedaczysko. Mógłby przecież popracować w domu, ale tam przecież nikt by nie zauważył, że pracuje na Maku.
Wieczorem wybrałem się żoną do „Szpilki”, kiedyś modnego lokalu w centrum stolicy. Dawniej spotykały się tam tuzy świata reklamy i showbizu, dziś nieco wypadło z lanserskiego obiegu, musi się więc starać. Stara się niezłą w sumie kuchnią serwowaną do późna, bardzo późna. A nam akurat kolacja wypadła też późna, trafiliśmy przeto do Szpili. A tam, na piętrze… A tam, na piętrze, opisany powyżej młody człowiek. Siedzi w kącie, ale przodem do sali. Przed nim laptop i wzrok jego w ekran utkwiony. Ale co on robi? Pisze esej o nocnym życiu stolicy? Być może, choć jakoś tak z rzadka stuka w klawiaturę. Jako krytyk gastronomiczny bezlitośnie ocenia tutejszą kuchnię? Niewykluczone, choć przez godzinę wysączył ledwie pół piwa. Albo więc powoli zbiera myśli, albo po prostu przesuwa kolejne kawałki muzyczne w iTunes, o czym świadczy fakt, że gość siedzi w wieeelkich słuchawach. Co więc robi? Świeci! Przykładem. Każdy, kto widział laptopa Mac wie, że na górnej pokrywie jest podświetlane jabłuszko, które dookoła roztacza magiczną poświatę, robiącą podobne wrażenie, jak różowe progi Dody w jej nowym Porsche. No więc siedzi nasz samotnik i świeci w oczy Jabłuszkiem. Zakazanym owocem amerykańskiego designu.
PS. Mroczny Makowiec używał zwykłego czarnego Macbooka. Raptem 4 tysiące złotych. Żaden tam lansik.
PPS. Zgadnijcie, na czym napisałem ten tekst.