Tego dnia ojciec wyzywał ich jak zwykle, od najgorszych. Najbardziej matkę i starszego brata. I akurat tego dnia, jak mówi, "coś zerwało się z uwięzi w jego głowie". Wziął oliwę i nóż i dźgnął słaniającego się na nogach mężczyznę. – Dobry wieczór. Właśnie zabiłem ojca – powiadomił panią pod numerem 112.
Ojciec bełkotał. Jak zwykle nazwał żonę "k***ą". Marcina, starszego syna, "ch***m, co powinien nie żyć". Bił jak zawsze. 20-letniemu Mateuszowi zazwyczaj dostawało się najmniej. Co nie znaczy, że mało. Stał w kuchni. Złapał za nóż, wysmarował go oliwą. Żeby lepiej wszedł w ciało.
"Dobrze to wszystko pamiętam. To nie był żaden plan. Nie chciałem go zabijać, tylko zrobić mu krzywdę” - zezna potem Mateusz.
Zadanie ciosu było łatwiejsze, niż się spodziewał. Trafił ojca w brzuch, minął go i stanął w drzwiach kuchni. Obejrzał się. Ojciec jeszcze stał - opierał się o blat. Milczał.
Mateusz wyszedł do przedpokoju. Usłyszał, jak ojciec upada. Wziął telefon do ręki, zadzwonił pod numer alarmowy.
- Dobry wieczór. Właśnie zabiłem ojca - powiedział. Głos mu się rwał.
Zaskoczony dyspozytor połączył go z pogotowiem. - Może jeszcze żyje? Przyjadą, pomogą mu - przekonywał.
Mateuszowi rozładował się telefon.
Starszy o cztery lata Marcin siedział wtedy w swoim pokoju. Usłyszał upadającego ojca, ale tak się działo, kiedy był pijany. Dopóki było to możliwe udawał, że go nie ma. Dziwnie niespokojny Mateusz poprosił go o telefon. Znowu zadzwonił na 112. Podał adres.
Wtedy, kiedy zabijał, był już w pidżamie. Chciał iść spać, bo następnego dnia - jak co dzień - miał wstać do pracy o piątej. Założył koszulkę, krótkie spodnie i buty. Na policję czekał na klatce schodowej. Marcin się nie odzywał. - Czemu to zrobiłeś?! - krzyczała matka.
To chyba koniec
Od zabójstwa minęły dokładnie 3 lata, 6 miesięcy i dziewięć dni. Tylko dwie doby Mateusz spędził w areszcie - wyszedł na wolność po wpłaceniu 15 tys. złotych kaucji. Prokurator zgodził się na stosowanie wolnościowych środków zapobiegawczych, bo nie widział ryzyka matactwa.
Dziś usłyszał wyrok. Dwa lata więzienia w zawieszeniu na pięć lat za zabójstwo.
- Zostało popełnione w stanie silnego wzburzenia. On i jego najbliżsi byli przez lata ofiarami okrutnej przemocy domowej - argumentował sędzia.
Wyrok jeszcze nie jest prawomocny, ale prokuratura najpewniej nie będzie się od niego odwoływać. Podobnie jak obrońca Mateusza.
- To chyba koniec - mówi Mateusz. Mieszka z matką w zaniedbanej kamienicy w centrum miasta. W tym samym mieszkaniu, w którym doszło do morderstwa.
Właśnie zaliczył sesję egzaminacyjną. Jest na pierwszym roku jednej z renomowanych łódzkich uczelni wyższych. Egzaminy zdał wzorowo. Podobnie zresztą jak starszy brat, który niedługo będzie bronił pracę magisterską.
- Mama zaczęła się uśmiechać. Staramy się żyć i nie rozpamiętywać - opowiada.
Piekło to on
Tata dużo pije. Zawsze wtedy krzyczy. Najbardziej na Marcina, mojego starszego brata. Jak jest pijany, to zawsze chce, żeby pokazał mu zeszyty. Potem nimi w niego rzuca. Bije go. Wyzywa od najgorszych. Potem mama staje w jego obronie. Wtedy też dostaje. Ręką po głowie, ale nie tylko. To się dzieje przy mnie.
Boję się taty. Mnie tak nie bije. Nie mówi do mnie, "żebym zdechł", jak do Marcina. Nazywa mnie "szczeniakiem" i czasem uderzy pasem. Ale jak się nie wtrącam, to wszystko mnie omija - to zeznania z 2004 roku, kiedy Mateusz miał niespełna dziesięć lat. Przesłuchanie odbyło się z udziałem psychologa. Pod protokołem widać dziecięcy jeszcze podpis: Treść zeznań zgodna, Mateusz Ratajczyk.
Jak zadzwoniłem na policję nie bałem się kary. To było dla mnie naturalne, że po dźgnięciu nożem człowiek musi być zatrzymany. Ojciec żył przez kilka dni, myślałem, że z tego wyjdzie Mateusz, skazany za zabójstwo
Zeznawał, bo przeciwko jego ojcu toczyła się sprawa o znęcanie się nad rodziną. Prokuratura oskarżyła go o przemoc nad żoną i dwoma synami. Miała trwać co najmniej od 2000 do 2004 roku.
Nie wiem, dlaczego mnie tak nienawidzi. Zawsze, jak jest pijany, krzyczy, że jestem głąbem. Że przynoszę mu wstyd i powinienem nie żyć. Nigdy nie zrobiłem mu nic złego - zeznał Marcin.
Obydwaj bracia zostali wtedy przebadani przez biegłych psychologów, którzy stwierdzili, że chłopcy są "wybitnie rozwinięci intelektualnie". Zauważyli, że dużo doroślej od rówieśników postrzegają świat. Jednocześnie byli wycofani i bez wiary w siebie.
Matka:
Mąż powinien zostać surowo ukarany. Jesteśmy jego ofiarami. Skupia swoją agresję na starszym synu. Nie interesuje się nim, kiedy jest trzeźwy. Po pijanemu chce go złapać na złej ocenie, nieodrobionej pracy domowej. Nasza rodzina lepiej by funkcjonowała bez niego.
Ojciec:
Nie przyznaję się do stawianych mi zarzutów (...) Nie było przemocy, z żoną często się kłócimy. Jeżeli chodzi o dzieci, to była to metoda wychowawcza. Nie słuchali mnie, kiedy mówiłem do nich normalnie. Ale do nich nie dociera, kiedy mówię do nich normalnie. Ale jak im da się klapsa, to są grzeczni (...) Te słowa, że ich zabiję to puste słowa. Nigdy bym im nie zrobił krzywdy.
Sąd skazał go w 2004 roku na dwa lata więzienia. W zawieszeniu na trzyletni okres próbny. Rodzinie przyznany został kurator, a ojciec miał ograniczone prawa rodzicielskie.
Lżej na koniec miesiąca
Nastały trzy lata spokoju. Co jakiś czas ojcu zdarzyło się wypić. "Zygmunt Ratajczyk tłumaczył, że wypił dwa piwa, bo miał problemy w pracy" – raportował kurator. Rodzina opowiadała, że się starał.
W 2007 roku skończył się okres warunkowego zawieszenia kary. Piekło znów się otworzyło. Z jeszcze większą siłą. Ojciec przyszedł do pracy pijany, został zwolniony z firmy budowlanej. Niedługo potem stracił wzrok w jednym oku. Dostał 800 złotych renty.
"Najgorszy był czas, kiedy dostawał pieniądze. Najlepszy był koniec miesiąca. Nie miał już wtedy nic pieniędzy, więc nie mógł pić" – zeznawał Marcin.
"Chodził na spotkania terapeutyczne. Miały go leczyć z alkoholizmu. Za każdym razem wracał pijany" - twierdził w aktach Mateusz.
- Jak podrośliście, to dalej was bił? - pytam Mateusza.
- Nie dawaliśmy już się tak bić jak wcześniej. Ale to nie jest tak, że ustała przemoc.
- Nie bał się, że oddacie?
- Nie. Chyba sobie tego nie wyobrażał. Ja w sumie też nie - odpowiada.
W 2011 roku w domu zagościła przemoc. Sprawa znowu trafiła do sądu. Po roku procesu mężczyzna usłyszał kolejny wyrok - osiem miesięcy więzienia. Wrócił do domu, bo karę dostał - znowu - w zawieszeniu. Starszy z braci zdążył się wyprowadzić. Szybko okazało się jednak, że - mimo pracy - nie wystarczy mu pieniędzy na studia i wynajmowanie mieszkania. Musiał wrócić.
Grób
Pytam Mateusza, czy żałuje tego, co stało się 24 lipca 2014 roku.
- Na pewno nie chciałem, żeby tak to się skończyło - odpowiada. - Wtedy coś się zerwało z uwięzi w mojej głowie.
- Jak zadzwoniłem na policję, nie bałem się kary. To było dla mnie naturalne, że po dźgnięciu nożem człowiek musi być zatrzymany. Ojciec żył przez kilka dni, myślałem, że z tego wyjdzie - dodaje.
- A potem? – pytam.
- Wystraszyłem się. W zasadzie bałem się przez cały proces.
- Odwiedzasz grób ojca?
- Tak, razem z mamą. Brat tam nie chodzi. W sumie mu się nie dziwię.
Po zadaniu śmiertelnego ciosu nożem Mateusz miesiące spędził w szpitalu. Był pod opieką psychologów. Mało kto ze znajomych Mateusza wie, jaka jest jego historia. Zmieniliśmy dane jego i jego rodziny.
Autor: Bartosz Żurawicz/i / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź