O tej historii obszernie informowaliśmy na tvn24.pl tuż po tragedii. W wigilię, 24 grudnia 2024, roku straż pożarna poinformowała o koszmarnej tragedii na osiedlu domów jednorodzinnych w Kutnie. Strażacy zostali wezwani około godziny 17 przez siostrę pani Małgorzaty, która od kilku godzin nie mogła się skontaktować z rodziną. Funkcjonariusze sforsowali drzwi. Okazało się, że w środku stężenie tlenku węgla jest tak wysokie, że wejście bez aparatów ochronnych układu oddechowego było śmiertelnie niebezpieczne. W środku było pięć nieprzytomnych osób - pan Piotr, jego żona Małgorzata i trzech ich synów - 12-letni, 9-letni i miesięczne niemowlę.
Starszych chłopców nie udało się uratować. Małżeństwo trafiło do dwóch różnych szpitali, gdzie lekarze walczyli o ich życie. W najlepszym stanie było niemowlę. Teraz, po blisko dziesięciu miesiącach pan Piotr i pani Małgorzata stanęli przed kamerami, żeby opowiedzieć o swojej tragedii i uświadomić innych, że nie można oszczędzać na własnym bezpieczeństwie. Para zaznaczała, że czujnik czadu powinien być podstawowym wyposażeniem domu, bo czad to cichy i bardzo podstępny zabójca.
Poza świadomością
- Nic nie wskazywało na to, że dzieje się coś złego. Żona wspomniała, że czuje się zmęczona, ale to był chyba jedyny objaw tego, co się wydarzyło - opowiadał pan Piotr podczas konferencji prasowej zorganizowanej w szpitalu im. Kopernika w Łodzi, gdzie lekarze wygrali walkę o życie jego żony. Mężczyzna zaznaczał, że pamięta powrót do domu z pracy, 23 grudnia. A potem jest dziura w pamięci.
- Nie pamiętam nawet tego, jak kładłem się spać, jak zakładałem pidżamę - mówi.
Rodzina usnęła. W tym czasie piec gazowy w ich wybudowanym niedawno domu pracował już nieprawidłowo. Pomieszczenia wypełniały się tlenkiem węgla. Kiedy przyszedł ranek, rodzina była już nieprzytomna. Ponieważ była wigilia, do pani Małgorzaty próbowała dodzwonić się siostra. Ponieważ telefonu nie odbierał ani szwagier, ani starsi siostrzeńcy, kobieta pojechała pod dom. Kiedy zastała zamknięte drzwi, wezwała pomoc.
- Dobrze, że nie próbowała sama wejść do środka, bo to mogło skończyć się jeszcze jedną tragedią - mówi pani Małgorzata.
Codzienna walka
Rodzina przyznaje, że pojawienie się przed kamerami, podczas zorganizowanej konferencji w szpitalu Kopernika w Łodzi jest dla nich dużym wyzwaniem.
- Straciliśmy dwóch synów - mówi pani Małgorzata, a jej oczy natychmiast napełniają się łzami.
- Trudno nam do tego wracać, staramy się tego nie robić. Powiem wprost, to jest ciągła walka, jesteśmy pod opieką psychologów - dodał jej mąż.
Para podczas konferencji prasowej była z dziesięciomiesięcznym dziś synkiem, Stefanem. W czasie tragicznej nocy spał w tym samym łóżku, co rodzice. - Nie wiem, czy stworzyła się jakaś poduszka powietrzna między nami, trudno powiedzieć. Czad przecież szybko przenika każdy zakamarek - podkreślił.
Pan Piotr w szpitalu był dwa tygodnie - najpierw w Warszawie, potem w Kutnie. Potem codziennie przyjeżdżał na oddział do Łodzi, do początkowo nieprzytomnej żony.
- Były momenty lepsze i gorsze - dodaje.
Trzy miesiące
Dr Bogusław Sobolewski, ordynator oddziału intensywnej terapii Szpital im. Kopernika w Łodzi, opowiadał, że pani Małgorzata była leczona w jego placówce przez trzy miesiące.
- Leczenie było długotrwałe i skomplikowane, związane z niedotlenieniem głowy, zatruciem tlenkiem węgla, niewydolnością oddechową i zmianami zapalnymi w płucach. Pacjentka była nieprzytomna przez pewien czas, co jest typowe dla zatrucia karboksyhemoglobiną, prowadzącego do obrzęku mózgu, niewydolności oddechowej i krążenia - opowiada dr Sobolewski.
Zaznacza, że obecnie pani Małgorzata żyje, wróciła do normalnego funkcjonowania, pracuje i nie ma żadnych problemów.
Autorka/Autor: Bartosz Żurawicz
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn24.pl