On, 34-latek z łódzkiej Retkini, od lat terroryzował tych, którzy mieli pecha mieszkać w pobliżu. - Kwestią czasu było, aż dojdzie do koszmaru - mówią mieszkańcy. Doszło. Padło na 71-latka, który poszedł na spacer z psem.
- To była tykająca bomba. W końcu musiała eksplodować. Pytanie było tylko takie, na kogo wypadnie - opowiada jedna z sąsiadek. Prosi, żeby nie podawać jej imienia. Boi się.
Spotykamy się w łódzkim sądzie okręgowym. Została tu wezwana w charakterze świadka. Widziała, co stało się w zeszłoroczne Boże Ciało.
- Dzień jak co dzień. On [tak bezimiennie miejscowi mówią o 34-latku - red.] robił to, co zwykle. Chodził po klatkach schodowych i żądał pieniędzy - opowiada.
Jak się nie zapłaciło, to Bartek się denerwował.
- Nosił tasak przy sobie. Groził, że za karę będzie ciął po szyi - tłumaczy inny z miejscowych.
Zazwyczaj na groźbach się kończyło.
- Wiedzieliśmy niestety, że to nie jest człowiek, który na tym się zatrzyma. Dlatego prosiliśmy policję o pomoc - dopowiadają sąsiedzi.
Policja - jak mówią - przyjeżdżała i odjeżdżała. A Bartek robił swoje.
- W tamto Boże Ciało chyba mu "zbiórka" źle poszła - domniemuje kobieta wezwana w charakterze świadka.
Ciemność
Pan Wojciech kiedyś projektował instalacje sanitarne przy największych łódzkich inwestycjach. Po przejściu na emeryturę lubi spacerować ze swoim psem. Bartka znał bardzo dobrze, w końcu od zawsze mieszkał w bloku naprzeciwko.
- Zazwyczaj dawał mi spokój. Nie miałem tak źle, jak inni - tłumaczy.
Był wieczór, kiedy minął się z wyraźnie pobudzonym 34-latkiem.
- Nawet nie pamiętam bólu. Jak zadał mi cios, to od razu straciłem przytomność - mówi.
Upadł na krawężnik, o który połamały się żebra. Głowa wylądowała na trawniku. W ziemię wsiąkała krew z rozciętej potylicy.
- Przybiegła sąsiadka. Powiedziała, że mąż leży pod blokiem bez ruchu - mówi pani Urszula, żona zaatakowanego.
Zbiegła na dół. Mąż coś do niej mówił.
- W sensowny sposób udało się porozmawiać dopiero po trzech dniach w szpitalu - relacjonuje kobieta.
Wcześniej lekarze mówili, że musi być gotowa na wszystko.
"Doszło do powstania drobnych ognisk krwotocznego stłuczenia mózgu, krwi w przestrzeni podpajęczynowej, krwiaków przymózgowych w okolicy ciemieniowej, pojawienia się płynu w prawej jamie opłucnowej, złamania licznych żeber. Doszło do choroby realnie zagrażającej życiu " - czytała w poniedziałek na sali rozpraw prokurator. Słowom starał się przysłuchiwać pan Wojciech. Przeżył atak, ale stracił zdrowie. Na sali rozpraw pojawił się z balkonikiem, bez którego nie może się już poruszać. Ma też bardzo poważne problemy ze słuchem.
- Przed tamtym dniem był człowiekiem, który mógł korzystać z życia. Tamten człowiek mu wszystko zabrał - mówi żona.
Oskarżony
Bartłomiej W. na salę rozpraw został doprowadzony z aresztu śledczego. Jest oskarżony o spowodowanie ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Grozi mu do 10 lat więzienia. Biegli psychiatrzy uznali, że w czasie ataku miał "ograniczoną w stopniu znacznym możliwość pokierowania swoim postępowaniem".
- Wykształcenie średnie. Utrzymuje się z zasiłku, bez pracy, bez zawodu - czytała o oskarżonym przewodnicząca składu sędziowskiego.
W. dodał, że przed atakiem był na odwyku. Ciekawym wzrokiem rozglądał się po sali rozpraw. Nie wyglądał na kogoś, kto zrobił coś złego.
- Niech pan mi wierzy, nie chciałby go pan spotkać, jak nie ma kajdanek na rękach. Albo pijany, albo naćpany. I tak w kółko - szepcze ktoś z publiczności.
Po odczytaniu aktu oskarżenia pełnomocniczka 34-latka poprosiła o przerwę. Chciała porozumieć się ze swoim klientem. Po paru minutach do oskarżycieli posiłkowych dotarła propozycja dobrowolnego poddania się karze.
- Proponują trzy lata więzienia. Niebywałe - kręciła głową żona pana Wojciecha. Tłumaczy, że - jej zdaniem - 34-latek nie powinien wyjść zza krat przed czterdziestką - mówiła pani Urszula, żona zaatakowanego.
Propozycja została odrzucona, dlatego ma odbyć się pełen proces. Pierwsza rozprawa trwała jednak bardzo krótko, bo okazało się, że oskarżonemu z jakiegoś powodu nie został dostarczony akt oskarżenia.
34-latek na początku chciał się zapoznać z dokumentem na sali rozpraw (w końcu to nieco ponad jedna strona tekstu), ale po konsultacji z prawniczką zmienił zdane. Stwierdził, że chce na spokojnie zapoznać się z tym, o co został oskarżony.
Proces został odroczony do 28 września.
- To straszne, co powiem, ale pan Wojtek zapłacił karę za nasz spokój. Od kiedy tego bandyty nie ma, można żyć spokojnie. Na kogoś musiało wypaść... - kończy mężczyzna z ul. Maratońskiej.
Autor: bż/gp / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź