Mirosław Blejzyk zmarł, bo był długi weekend. Bo w szpitalu, do którego trafił, zgodnie z zaleceniem dyrekcji w te dni nie wykonywano podstawowych badań. I chociaż na organizacji pracy placówki suchej nitki nie zostawiają specjaliści, to prokuratura od pięciu lat nie potrafi ustalić, czy doszło do przestępstwa i kto za nie powinien odpowiedzieć.
- Skazano tych, których skazać było najłatwiej. Lekarzy. A decydentów, przez których pacjenci całymi latami byli narażeni na koszmarny los mojego męża, nikt nie chce ruszyć - mówi Monika Blejzyk z Łodzi. Wdowa od maja 2014 roku.
Pięć lat temu, w długi majowy weekend, jej mąż trafił do szpitala im. Jonschera w Łodzi. Eksperci – lekarze, medycy związani z Ministerstwem Zdrowia i Narodowym Funduszem Zdrowia - którzy w ostatnich latach wypowiadali się w tej sprawie, nie mieli wątpliwości: w tym szpitalu zabrano pacjentowi ostatnią szansę na przeżycie.
57-letni Mirosław Blejzyk miał sączącego się tętniaka aorty brzusznej. Skarżył się na ból podbrzusza.
Lekarze – jak jednomyślnie twierdzą eksperci, analizujący na potrzeby sprawy dokumentację medyczną - powinni go natychmiast operować. Ale zamiast tego pacjent trafił na sześć godzin do szpitalnego łóżka. Podawano mu leki przeciwbólowe. Nie wykonano USG jamy brzusznej.
Nie zrobiono tego - bo jak już w 2014 roku nagłośniliśmy na tvn24.pl - w szpitalu tym, wbrew rozporządzeniom ministra zdrowia, można było skutecznie przebadać pacjentów tylko w dni powszednie. W 2014 roku, kiedy Mirosław Blejzyk został przyjęty na szpitalny oddział, 1 maja wypadał w czwartek. Chociaż 2 maja teoretycznie był powszednim dniem pracy, to szpital pracował jak w weekend z powodu majówki.
Po naszej publikacji na placówkę posypały się gromy: szpital krytykowali biegli lekarze powołani przez resort zdrowia, przedstawiciele Rzecznika Praw Pacjenta, biegli w zakresie medycyny obrazowej oraz kontrolerzy Narodowego Funduszu Zdrowia, który ostatecznie nałożył na placówkę ponad 90 tysięcy złotych kary.
Wszyscy podkreślali, że w święta i weekendy w szpitalu nie było radiologów, bo ich dyżurów nie zaplanowała dyrekcja. Czyli pacjentów po prostu nie można było przebadać.
- Śmierć chorego nie była wynikiem błędu lekarskiego, ale poważnych niedociągnięć organizacyjnych powodujących faktyczne pozbawienie pacjentów diagnostyki w trybie ostrodyżurowym - przesądzał jeszcze w 2014 roku ówczesny wojewódzki konsultant ds. radiologii prof. Ludomir Stefańczyk.
Kiedy wypowiadał te słowa, sprawę badała już łódzka prokuratura. Do teraz śledczy nie wiedzą jednak niemal nic ponad to, co wiedzieli na początku sprawy. Ot, ktoś popełnił błąd, podjął złą decyzję, ale nie wiadomo kto.
Do dzisiaj nikt nie usłyszał zarzutów za to, jak działał szpital.
Nie umarzajcie!
Prokurator badająca sprawę w 2016 roku wysłała akt oskarżenia przeciwko dwóm lekarzom, którzy zajmowali się Mirosławem Blejzykiem. 51-letni Marcin Ś. z izby przyjęć oraz 43-letnia Katarzyna P. dyżurująca na chirurgii zostali oskarżeni o nieumyślne narażenie pacjenta na utratę zdrowia lub życia. 12 marca tego roku zostali za to nieprawomocnie skazani na pół roku więzienia w zawieszeniu na rok. Sędzia uzasadniając wyrok podkreślała, że lekarze byli bierni i nie zrobili wszystkiego, żeby jak najszybciej zdiagnozować pacjenta.
Monika Blejzyk uważa, że nie tylko lekarze powinni usłyszeć wyrok.
- Nie chcę ich obrażać, ale oni są płotkami w tej sprawie. Zabrakło im empatii, uwagi i pewnie umiejętności. Ale, na Boga, przecież to nie oni ustawili pracę placówki tak, że była ona karykaturą szpitala - mówi Blejzyk.
Już kilka miesięcy po wyłączeniu z materiałów wątku odpowiedzialności dyrekcji - stało się to 16 maja 2016 roku - prokuratorskie śledztwo w tym zakresie zostało umorzone. Był 27 października 2016 roku.
Prokurator prowadząca stwierdziła "brak znamion czynu zabronionego". Decyzję oparła m.in. na zeznaniach przesłuchiwanego w charakterze świadka dyrektora ds. medycznych szpitala. Twierdził on, że chociaż radiologa faktycznie nie było, to badanie feralnego dnia można było z powodzeniem wykonać. Według jego wersji lekarz radiolog był pod telefonem. Co więcej, wyniki rzekomo mogli w każdym momencie zaopiniować lekarze z innego ośrodka, do których można było wysłać wyniki badań drogą elektroniczną. Tyle wynika z zeznań dyrektora ds. medycznych, które znajdują się w aktach sprawy.
Prokuratorzy nie dociekali nawet, na ile to wyjaśnienie jest prawdziwe. Zaczęli dopiero po tym, jak sąd - po skardze wdowy - nakazał im wznowienie sprawy. Dopiero wtedy powołali biegłego.
W styczniu 2017 roku sędzia wskazała, że:
1. decyzja o zakończeniu śledztwa jest przedwczesna,
2. mówienie o "braku znamion czynu zabronionego" kłóci się z ustaleniami ekspertów, którzy badali pracę szpitala,
3. prokuratura nie sprawdziła, czy lekarze mieli, czy też nie mieli możliwości wykonania badań.
Sąd zobowiązał też śledczych do tego, żeby ustalili, kto konkretnie odpowiada za zaniedbania organizacyjne.
Kwestia czasu
Śledztwo zostało wznowione i trwa do dziś. Najpierw przez ponad rok prokuratorzy szukali biegłego, który odpowiedziałby na kluczowe w tej sprawie pytanie: na czym dokładnie polegały błędy w szpitalu i kto za nie odpowiada?
- To, że tak długo poszukiwano biegłego, nie jest spowodowane opieszałością prokuratury. Przez ten czas zwróciliśmy się do wielu podmiotów, które nam odmówiły. Tłumaczono, że nie mają właściwych specjalistów, albo mają zbyt wiele zaległych spraw - mówi Krzysztof Kopania, rzecznik łódzkiej prokuratury.
Dodaje jednak, że to nie oznacza, iż w sprawie nic się nie działo.
- Gromadzono kolejne dowody. Prokurator dostrzegł potrzebę wystąpienia do biegłego, ale jak się okazało, jego znalezienie nie było proste - zaznacza prokurator.
Ostatecznie akta trafiły do Instytutu Badań i Ekspertyz Sądowych w Krakowie. Tam akta analizowane były przez kolejnych kilka miesięcy. Odpowiedź przyszła dopiero w styczniu tego roku. Niestety, nie była przełomowa. Biegły powielił bowiem krytyczną ocenę pracy szpitala, ale stwierdził, że nie potrafi jednoznacznie wskazać osoby winnej. Pod uwagę bierze kilka osób:
1. Kierownik pracowni kliniki obrazowej w szpitalu im. Jonschera. Bo to on akceptował grafiki, w których nie uwzględniano wymaganych przez NFZ i resort zdrowia dyżurów radiologów.
2. Zastępca dyrektora ds. medycznych szpitala. Bo to on odpowiada za efekty i skutki działania pionu leczniczego w placówce.
3. Dyrektor szpitala. Bo to on ponosi finalną odpowiedzialność za działanie szpitala (z tym, że biegły tutaj ma największe wątpliwości, bo przecież po coś dyrektor ma zastępców odpowiedzialnych za poszczególne piony).
- Faktem jest, że opinia nie daje wprost odpowiedzi, czy i kto powinien usłyszeć zarzuty. To trudna sprawa. Nie zawsze stwierdzone uchybienia dają się łatwo przełożyć na przepisy prawa karnego. Niejednokrotnie skutki w tego typu sprawach mają złożone podłoże. Niemniej jednak zrobimy wszystko, żeby w tej sprawie wyczerpać wszystkie możliwości i ostatecznie rozstrzygnąć o kwestii odpowiedzialności karnej osób w szpitalu imienia Jonschera - komentuje Kopania.
Dodaje, że w najbliższych dniach mają zostać przeprowadzone dodatkowe przesłuchania. Wtedy też zadecyduje, czy zlecić kolejną opinię.
Przeprosiny i awaria, której nie było
Monika Blejzyk kilka dni po śmierci męża nagrała w szpitalu im. Jonschera film ukrytą kamerą. Bliscy zmarłego dopytują na nagraniu osobę ubraną w biały kitel, dlaczego pacjent nie został poddany badaniu USG ani przebadany tomografem komputerowym.
- Organizacja pracy w tym szpitalu jest taka, że w wolne dni od pracy takich badań nie można wykonywać (2 maja przypadał wtedy w piątek, ale szpital pracował w trybie weekendowym, bo lekarze odbierali wolne za 3 maja - red.) - odpowiada rozmówczyni. Według rodziny to lekarka ze szpitala im. Jonschera.
Na rozmowę przed naszą kamerą, tuż po tragedii zgodził się ówczesny dyrektor ds. medycznych szpitala im. Jonschera. Wtedy twierdził, że Mirosław Blejzyk nie został przebadany "ze względów technicznych". - Akurat tego dnia mieliśmy przejściowe problemy, które czasowo nie pozwalały na wykonanie badania - twierdził dyrektor.
Potem - już w czasie składania zeznań - o żadnej awarii nie mówił.
- Lekarze na początku nam współczuli i przepraszali. Tłumaczyli w prywatnych rozmowach, że nie mogli zrobić nic więcej; zrzucali winę na dyrekcję - opowiada Monika Blejzyk.
Lekarze w czasie śledztwa tłumaczyli, że wielokrotnie mieli alarmować dyrektora ds. medycznych, że brak radiologa w weekendy może skończyć się tragedią. Nic jednak więcej w tej sprawie nie zrobili.
"Formalnie nie oponowali przeciwko takim praktykom, czyli akceptowali stan rzeczy. Według mojej opinii do nieprawidłowości i zaniedbań dopuścili się więc wszyscy lekarze" - skomentował ten fakt biegły powołany przez prokuraturę.
***
Po śmierci Mirosława Blejzyka w szpitalu im. Jonschera zmieniła się dyrekcja. Niedługo też po majowej tragedii zmieniono grafiki tak, aby zawsze w pogotowiu był lekarz radiolog.
- Ja tej sprawy po prostu nie odpuszczę. Mam wrażenie, że prokuratura gra na czas. Czeka, aż umrę. Może i tak będzie, ale dopóki tu jestem, będę walczyć o sprawiedliwość - kończy Monika Blejzyk.
Autor: bż/i//kwoj / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź