Spadła z liny na plecy z wysokości czterech metrów. Inni obozowicze, którzy w razie czego mieli ją łapać – nie zdążyli. Wszystko działo się tak szybko. Anna, obiecująca zawodniczka karate, jeździ dziś na wózku inwalidzkim. Od lat walczy o uznanie organizatorów obozu karate za winnych narażenia jej na niebezpieczeństwo. Oni winni się nie czują.
Obóz
Do Księżych Młynów niedaleko Uniejowa w województwie łódzkim 27 lipca 2015 roku przyjechało 60 uczestników. W tym gronie znalazła się 17-letnia wtedy Anna Płoszyńska - duży talent, posiadaczka czarnego pasa i kilku medali mistrzostw Europy i Polski.
Karate combat to dyscyplina sprawnościowa, do samoobrony, sport ekstremalny wiążący się z ryzykiem. Kładzie się tu nacisk na walkę w terenie i warunki najbardziej zbliżone do warunków terenowych Sąd Rejonowy w Łasku (z oddziałem zamiejscowym w Poddębicach), który jako pierwszy pochylał się nad sprawą
Organizowany przez Macieja Grubskiego, multimedalistę, wielokrotnego mistrza świata i Europy, obecnie trenera kadry narodowej w Polskim Zjednoczeniu Karate obóz nie był dla osób przypadkowych, z ulicy. Karate combat ćwiczą między innymi zawodowi żołnierze. To walka wręcz i z wykorzystaniem broni, zawody strzeleckie i "poligon", czyli zajęcia w terenie wymagające dużej sprawności.
Każdy z uczestników tego obozu sportowego musiał podpisać oświadczenie, że jest świadom ryzyka, na które się pisze. Pod takim dokumentem podpisała się też Anna Płoszyńska, chociaż - ponieważ była nieletnia - powinien zrobić to jej ojciec.
To był jej piąty obóz karate.
Lina
Szóstego dnia zajęć - w ramach "poligonu" – obozowicze mieli przejść 12 metrów na linie rozwieszonej pomiędzy metalowym słupem stojącym obok schodów przeciwpożarowych a drzewem. Trzeba było złapać się liny rękoma, potem zarzucić na nią nogi i - zwisając pod liną - przejść przez całą trasę. Każdy na początku wisiał ponad 4 metry nad ziemią - na końcu około 180 centymetrów. Wystarczająco nisko, żeby się puścić i bezpiecznie zeskoczyć na ziemię.
Jedynym zabezpieczeniem były - zgodnie z zamysłem organizatorów - rękawice taktyczne poprawiające pewność chwytu. Na dole nie było żadnej siatki bezpieczeństwa ani materaców, które mogłyby zamortyzować upadek.
Za to ćwiczenie - jak wynika z akt sprawy - odpowiadał doświadczony instruktor samoobrony, K. Przed zajęciami K. zebrał uczestników obozu i wyjaśnił, że przed nimi ryzykowne, ale w pełni dobrowolne zadanie.
- I tak na przykład zabronił przystąpić do ćwiczenia zawodnikowi, który miał kontuzję obojczyka. Inny uczestnik powiedział, że ma lęk wysokości - zeznawał w czasie procesu Maciej Grubski podkreślając po wielokroć, że zadanie z liną nie było obowiązkowe i że można było wykonać inne w zastępstwie na przykład pompki albo przysiady.
Każdy uczestnik obozu był więc pytany, czy czuje się na siłach, żeby spróbować.
Anna Płoszyńska czuła się na siłach.
Upadek
K. - jak ustalił sąd pierwszej instancji (zamiejscowy wydział karny łaskiego sądu rejonowego w Poddębicach) - wyjaśnił śmiałkom, jak należy wykonać ćwiczenie. Ponieważ nikt nie zgłaszał wątpliwości, na czerwono-czarną linę wszedł pierwszy obozowicz. Instruktor nagrał, jak chłopak bez problemu pokonuje całą trasę. Trzech kolejnych również dało radę. Już bez nagrywania.
Następna była Płoszyńska.
Z zeznań jednego z uczestników obozu: - Miała wykonać pierwszy raz takie ćwiczenie. Instruktor trzy razy ją pytał, czy chce spróbować. A ona odpowiadała twierdząco.
Sąd ustalił, że kiedy 17-latka była na górze, Maciej Grubski krzyknął, żeby zaasekurować dziewczynę. Pod liną pojawiło się trzech uczestników obozu. Mieli w razie czego łapać nastolatkę.
Anna przeszła przez barierkę schodów przeciwpożarowych. Złapała linę rękoma. Podskoczyła i zaczepiła się jedną nogą. Kiedy układała drugą, lina wyślizgnęła się z jej rąk. Stojący na dole koledzy nie zdążyli zareagować. Płoszyńska runęła na ziemię. Na plecy.
- Nawet nie czułam bólu, swoje zrobiła adrenalina. Pamiętam przerażenie w oczach kolegów. Powiedziałam, że chyba złamałam nogi, bo ich nie czuję – wspomina dziś w rozmowie z tvn24.pl.
Jej upadku - jak wynika z materiałów sprawy - nie widział ani organizator obozu, ani instruktor, który poszedł na strzelnicę, żeby tam nadzorować ćwiczenia z wykorzystaniem broni palnej.
Wózek
Niedługo potem na miejscu był już śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Ania została przetransportowana do Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki. Lekarze stwierdzili, że pacjentka ma stłuczone lewe płuco. Prawdziwą tragedią był jednak uraz kręgosłupa:
"Pacjentka doznała wybuchowego złamania kręgu Th12 i wieloodłamowego złamania kręgu Th11 powikłanych z paraplegią, tj. porażeniem kończyn dolnych" - czytamy w opinii biegłych lekarzy powołanych na potrzeby śledztwa.
Niezwykle sprawna fizycznie nastolatka usłyszała w łódzkim szpitalu, że najpewniej już nigdy nie będzie czuła nóg i do końca życia będzie jeździła na wózku.
- W szpitalu, po operacji, zobaczyłam mojego załamanego tatę. Już wtedy wiedziałam, że jest bardzo źle - mówi dziś Ania.
Proces I
W dniu wypadku Ani ruszyło śledztwo prowadzone przez Prokuraturę Rejonową w Poddębicach. Śledczy po zabezpieczeniu dowodów i przesłuchaniu świadków oskarżyli Macieja Grubskiego i instruktora K. o narażenie na niebezpieczeństwo utraty zdrowia lub życia Anny Płoszyńskiej i nieumyślne spowodowanie u niej kalectwa.
Oskarżonym groziło do pięciu lat więzienia. Obaj nie przyznali się do zarzutu i odmówili składania wyjaśnień.
Mężczyźni swoją wersję przedstawili dopiero na sali rozpraw w sądzie w Poddębicach. Była ona w zdecydowanej większości zbieżna z wersją, którą sąd ostatecznie uznał za prawdziwą.
Różnice były takie, że K. twierdził, iż nie był na obozie instruktorem, tylko jego uczestnikiem. Ponadto twierdził, że nie pamięta, żeby słyszał polecenie asekurowania Anny Płoszyńskiej. Nie pamięta też, żeby komukolwiek miał przekazywać dalej to polecenie.
W czasie procesu powołany został biegły lekarz, który miał ocenić, jaka asekuracja, uchroniłaby Annę przed kalectwem.
Lekarz stwierdził, że:
- Organizator podjął dobrą decyzję prosząc o to, żeby pod przechodzącą Płoszyńską byli inni uczestnicy obozu. Gdyby - jak oceniła biegła - przemieszczali się pod przechodzącą po linie osobą to w razie upadku mogliby zamortyzować upadek własnym ciałem.
- Rozłożenie materaców gimnastycznych o grubości 10 centymetrów mogłoby, ale nie musiałoby, zmniejszyć skutki upadku. Ryzyko wciąż by istniało.
- Uczestnik zadania był najbardziej narażony na obrażenia na początku trasy. Jeżeli jednak upadłby na nogi, to najpewniej nie doszłoby do poważnych obrażeń.
Wyrok I
19 października 2018 roku Sąd Rejonowy w Łasku (z oddziałem zamiejscowym w Poddębicach) uniewinnił oskarżonych. W uzasadnieniu podkreślał, że sprawa nie dotyczy tego, jak doszło do tragedii Anny Płoszyńskiej, bo okoliczności wypadku były bezsporne.
Zamiast tego sąd miał ocenić, czy w zaistniałej sytuacji można mówić o popełnieniu przestępstwa polegającego na narażeniu nastolatki na niebezpieczeństwo utraty zdrowia lub życia (art. 160 Kodeksu karnego) i nieumyślne spowodowanie u niej ciężkiego uszczerbku na zdrowiu (art. 156 Kk)
Sędzia orzekła, że nie.
Dlaczego?
Bo oskarżeni nie popełnili przestępstwa umyślnego narażenia zdrowia i życia Anny Płoszyńskiej. Sąd uznał, że upadek z wysokości nie oznacza, że automatycznie ktoś ponosi za to odpowiedzialność karną. Nie ma dowodów na to, żeby umyślnie chcieli kogokolwiek narazić. Oskarżeni - jak uznał sąd - nie przewidywali, że do wypadku w ogóle może dojść.
Poza tym - jak napisała sędzia w uzasadnieniu wyroku - nie można mówić o narażeniu kogokolwiek na niebezpieczeństwo, skoro do zaistnienia wypadku przyczynił się ktoś jeszcze - w tym wypadku poszkodowana, która dobrowolnie zgodziła się wykonać trudne ćwiczenie. Fakt, że Anna Płoszyńska była nieletnia sąd skwitował tym, że do pełnoletniości jej brakowało bardzo niewiele, więc musiała zdawać sobie sprawę z wagi podpisanej deklaracji.
"Brakowało jej 2 miesięcy i 5 dni. To mógł być powód, dla którego pokrzywdzona nie zadzwoniła do ojca Krzysztofa Płoszyńskiego o podpisanie zgody na oświadczeniu o wzięciu ryzyka, bo mogła uważać się za osobę prawie dorosłą, która potrafi sama podjąć taką decyzję" – uzasadniła sędzia.
Ponadto oskarżeni - zdaniem sądu - nie mogą być też skazani za nieumyślne narażenie zdrowia i życia Anny Płoszyńskiej. Bo według sędzi, prawdopodobieństwo upadku nie było duże, bo "w ćwiczeniach nie brały udziału osoby z przypadku". Ewentualny wypadek też nie musiał oznaczać tak dramatycznych konsekwencji. Poza tym sędzia zwróciła uwagę, że wystarczyło upaść na nogi, żeby nie doszło do tragedii.
I jeszcze, według sądu, oskarżeni nie są też winni spowodowania ciężkich obrażeń u nastolatki. Bo - jak czytamy w uzasadnieniu wyroku - nie mogli spodziewać się zagrożenia. A skoro tak - to nie byli zobligowani do podjęcia działań, które mogłyby ochronić poszkodowaną.
***
- Zabolało mnie, jak cieszyli się z tego wyroku oskarżeni. Jakby wygrali główną wygraną na loterii – powiedział tvn24.pl Krzysztof Płoszyński, ojciec Ani.
- To, co się wydarzyło, to koszmar. Bardzo współczuję Ani. Ale od samego początku podkreślałem, że nie popełniłem przestępstwa. Wtedy, po wyroku uniewinniającym spadł mi z serca gigantyczny ciężar – odpowiada Maciej Grubski w rozmowie z tvn24.pl.
Apelacja
Odwołanie do sądu drugiej instancji złożyła pełnomocniczka rodziny, mec. Maria Wentlandt-Walkiewicz, która domagała się uchylenia wyroku i skierowania sprawy do ponownego rozpatrzenia. Odwołanie złożyła też prokuratura.
Wyrok II
Sąd Okręgowy w Sieradzu przeanalizował poprzedni wyrok i stwierdził, że proces musi zostać powtórzony. Bo chociaż - jak uzasadniał sędzia - faktycznie nie sposób mówić o świadomym narażeniu młodej zawodniczki, to o przestępstwie popełnionym nieświadomie - jak najbardziej można. I tę odpowiedzialność trzeba zbadać na nowo.
"Oskarżeni zalecając asekurację, chcieli jeśli nie wykluczyć całkowicie, to co najmniej zmniejszyć ryzyko wypadku. Brali zatem pod uwagę możliwość popełnienia przez pokrzywdzoną błędu" - podkreśla sędzia w uzasadnieniu do wyroku sądu II instancji.
Drugim błędem sądu pierwszej instancji – wskazał - było to, że sąd w Poddębicach uznał, że skoro nie doszło do narażenia zawodniczki na niebezpieczeństwo, to nie można mówić o spowodowaniu u niej obrażeń.
"Sąd Rejonowy błędnie przeniósł swoje rozważania z oceny zdarzenia z art. 160 Kk (narażenia na utratę zdrowia i życia - red.) na artykuł 156 Kk (spowodowanie obrażeń - red.). Tu (...) nie można stosować automatyzmu" - podkreślał sędzia.
Proces
Sprawa wróciła do ponownego rozpatrzenia do Sądu Rejonowego w Łasku wydział zamiejscowy w Poddębicach. W środę kolejna rozprawa.
21-letniej Anny nie będzie w sądzie. Ma rehabilitację. Musi być rehabilitowana, żeby mięśnie w jej nogach nie zanikły. A rehabilitacja kosztuje. Ania i jej ojciec wystąpili do organizatorów obozu sportowego o zadośćuczynienie. Rozprawa cywilna została jednak zawieszona do czasu rozstrzygnięcia procesu karnego.
Szacowana kwota zadośćuczynienia dla Ani – jak wyliczyli biegli z Uniwersytetu Medycznego w Łodzi powołani podczas pierwszego procesu karnego – to około 220 tysięcy złotych, ale jej pełnomocniczka – mec. Maria Wentlandt-Walkiewicz domaga się miliona złotych zadośćuczynienia; oprócz tego chce, żeby oskarżeni wypłacali jej dożywotnią rentę w wysokości 8 tys. złotych miesięcznie.
- Nie mogę się poddać. Straciłam zdrowie, ale mam jeszcze życie do przeżycia. Na obóz jechałam wierząc, że będę pod dobrą opieką. Nie byłam – stwierdza.
Mówi, że przedłużająca się walka przed sądem jest dla niej olbrzymim wyzwaniem.
- Prawie z każdej rozprawy wychodzę zapłakana. Wszystko, co najlepsze spotkało mnie w życiu, po tej tragedii, na sali rozpraw używane jest przeciwko mnie. Zarzuca mi się to, że nie siedzę zamknięta w domu, tylko próbuję cieszyć się życiem. Na ostatniej rozprawie pełnomocnik pana Grubskiego zarzucił mi, że biorę udział w zawodach dla niepełnosprawnych. To po prostu smutne i szalenie przykre – opowiada.
Płoszyńska studiuje na Uniwersytecie Medycznym w Łodzi. Jazdę na wózku opanowała do tego stopnia, że - balansując równowagą - potrafi zjechać ze zwykłych schodów. Ciągle jest aktywna - jeździ jako opiekunka na obozy dla niepełnosprawnych dzieci.
Ojciec Ani mówi, że nie może pogodzić się z tym, że organizatorzy obozu po wypadku jego córki nie byli zainteresowani jej sytuacją.
- Pan Grubski raz odwiedził Anię w szpitalu i przywiózł jej książkę. Przelał też tysiąc złotych i na tym pomoc się skończyła. Aż nie chce mi się mówić, jak śmieszna to kwota w porównaniu do pieniędzy, które teraz musimy wydawać na rehabilitację – załamuje ręce Krzysztof Płoszyński.
Maciej Grubski
- Sam wychowuję dwójkę niepełnosprawnych, dorosłych dzieci. Zarzucanie mi braku wrażliwości i sugerowanie nieludzkiej postawy to coś, czego nie mogę zrozumieć – mówi w rozmowie z tvn24.pl Maciej Grubski.
Podkreśla, że wypadkiem nastolatki był wstrząśnięty i robił wszystko, żeby jej pomóc. Wspomina, że organizował zbiórki pieniędzy dla Anny.
- Ania i jej tata jednoznacznie dali mi do zrozumienia, że dla nich na zawsze będę tym złym, który zabrał jej zdrowie. Nie chowałem urazy, dlatego pod wieloma inicjatywami charytatywnymi dla Ani podpisywali się ludzie z mojego otoczenia – żeby nie drażnić rodziny, która tak okrutnie została doświadczona – mówi Grubski.
Po czterech latach po wypadku – jak przyznaje – już nie pomaga w sposób otwarty Ani. Boi się, że będzie to postrzegane jako przyznanie się do winy. A on winny się nie czuje.
- Tak, jak od początku chciałem pomagać, tak nadal to robię. Wierzę, że moje uniewinnienie zostanie utrzymane i będę mógł robić to oficjalnie - mówi.
Od kilkunastu lat organizowałem takie ćwiczenia. Nie było na nich ludzi przypadkowych. Każdy wiedział, że karate combat to jest ryzyko. Nie da się ćwiczyć tak wymagającej sztuki walki przy jednoczesnym zabezpieczeniu uczestników przed konsekwencjami wszystkich błędów – zaznacza.
Grubski jest też zszokowany kwotą, której domaga się od niego pełnomocniczka Ani.
- Miliona nie mam. Nawet gdybym wszystko sprzedał i został z rodziną na bruku. Na rodzinę zarabiam sam i sam ją utrzymuję. Żona musi opiekować się naszym autystycznym synem, a córka też niepełnosprawna. Jeżeli chodzi o wysokość renty, to też jest ona abstrakcyjna. Mój łączny dochód nie przekracza 8 tys. złotych, nawet dodając niecały tysiąc renty mojego syna – kończy.
Autor: Bartosz Żurawicz/i / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź