Staram się nie myśleć o nagrodach i nominacjach, ale bardzo je doceniam. Robią wiele dobrego dla filmów - mówi bez ogródek w rozmowie z Tomaszem-Marcinem Wroną z tvn24.pl aktor Willem Dafoe.
Trudno w to uwierzyć, ale Willem Dafoe, który na koncie ma ponad 120 ról filmowych i cztery nominacje do Oscara, nigdy przez Amerykańską Akademię Filmową nie został doceniony.
64-letni aktor uchodzi za jednego z najbardziej charyzmatycznych we współczesnym kinie. Ceniony jest przede wszystkim za uniwersalność, śmiałość i kreatywność na planie. Artystyczna ciekawość świata sprawiała, że podejmował się ról u wybitnych twórców i debiutantów - w wielkich kasowych produkcjach hollywoodzkich, jak i w małych niezależnych filmach.
Grał Jezusa w "Ostatnim kuszeniu Chrystusa" Martina Scorsesego (1988 r.), greckiego więźnia Auschwitz w "Triumfie ducha" Roberta M. Younga (1989 r.) i niezapomnianego Bobby'ego Peru w "Dzikości serca" Davida Lyncha (1990 r.).
Swoją pierwszą nominację do Oscara dostał za drugoplanową rolę w "Plutonie" Olivera Stone’a (1986 r.). W tej samej kategorii nominowany był jeszcze dwukrotnie: za rolę w "Cieniu wampira" E. Eliasa Merhige'a (2000 r.) oraz za kreację w "The Florida Project" Seana Bakera.
W 2019 roku miał szansę na Nagrodę Akademii Filmowej za główną rolę w filmie Juliana Schnabla "Vincent van Gogh. U bram wieczności", za którą otrzymał między innymi nagrodę dla najlepszego aktora Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji w 2018 roku.
O film Schnabla pytaliśmy już w rozmowie z 2017 roku. Dafoe zapowiadał wówczas, że nie jest to typowy film biograficzny. Aktor mówił, że jest to film "o malarstwie, o van Goghu, wykorzystane zostały pewne aspekty jego życia, jednak staramy się wytłumaczyć pewne rzeczy, które się w jego życiu wydarzyły". - Skupiamy się przede wszystkim na jego życiu twórczym, jego malarstwie. Powiedziałbym też, że skupiamy się na jego duchowości i na tym, jak to jest być artystą - tłumaczył Dafoe.
I faktycznie, "Vincent van Gogh. U bram wieczności" typowym filmem biograficznym nie jest. Schnabel, który jest nie tylko reżyserem, ale także rzeźbiarzem i malarzem, świetnie zbudował narrację wokół twórczości holenderskiego mistrza. Odrzucił wszystkie szokujące wydarzenia z życia Holendra - łącznie z wątkiem obcięcia sobie ucha - skupił się zaś na pytaniach o sens życia, istotę sztuki. Zamiast faktograficznego przeglądu życia van Gogha, przyglądamy się jego podążaniu za własnym stylem, za inspiracjami, wątpliwościami, które rodzą się w procesie twórczym. Postawienie tak ważnych pytań mogło sprawić, że całość stałaby się niestrawnym, patetycznym traktem teorii i historii sztuki. Za sprawą zaufania do Willema Dafoe i fantastycznego operowania ironią, Schnabel pokazał żywego człowieka, którego umysł ogrania coraz mocniejsze szaleństwo.
Po niemal dwóch latach od tamtego spotkania, mieliśmy okazję ponownie porozmawiać.
Film "Vincent van Gogh. U bram wieczności" do polskich kin trafi 25 października.
Z Willemem Dafoe rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Od czasu naszej ostatniej rozmowy otrzymałeś między innymi dwie nominacje do Oscara, nominację do Złotego Globu, Puchar Volpi w Wenecji i honorowego Złotego Niedźwiedzia w Berlinie. Czy te nagrody, wyróżnienia zmieniły coś w twoim życiu?
Willem Dafoe: To niezła zachęta (śmiech), zastrzyk pozytywnej energii. Staram się nie myśleć o tego typu wyróżnieniach, ale bardzo je doceniam. Robią wiele dobrego dla filmów. Ale najkrócej mówiąc: to niezła zachęta do dalszej pracy.
Aktor z takim dorobkiem potrzebuje jeszcze takich wyróżnień?
Nie zadaję sobie tego pytania. Jednak w przypadku małych filmów, tak jak to było przy "The Florida Project" moja nominacja od Oscara pomogła w dużym stopniu, ludzie zaczęli o tym tytule mówić. Dzięki takim wyróżnieniom małe produkcje mogą rywalizować o uwagę z produkcjami wielkich wytwórni filmowych z ogromnym budżetem na promocję. A wystarczy już nominacja do dużej nagrody, żeby uzyskać ten sam efekt. To jest bardzo ważne.
A mnie osobiście to pomaga w utrzymaniu pewnej reputacji, która przydaje się na etapie obsady do kolejnych filmów. Te wyróżnienia branżowe bardzo pomagają w kolejnych projektach, gdy producenci zastanawiają się na przykład nad najlepszą biznesową decyzją w kontekście obsady. A jeśli pytasz mnie, czy osobiście potrzebuję takich wyróżnień, każdy z nas potrzebuje odrobiny uznania.
Od kilkunastu lat dzielisz życie pomiędzy Amerykę i Europę. Nie zastanawiałeś się nigdy nad tym, żeby osiąść we Włoszech na stałe?
Nigdy nie myślałem w ten sposób. Podróżuję tam, gdzie aktualnie pracuję, a w swoim życiu pracowałem już niemal na całym świecie. Zawsze tak było. Pewnie nie wiesz, ale przez 27 lat byłem związany z grupą teatralną przez cztery miesiące w roku. Nie mam więc powodu, żeby podjąć decyzję o porzuceniu Stanów. Wśród moich przyjaciół pojawiła się jakaś tam frustracja w związku z sytuacją polityczną. Zaczęli zastanawiać się nad możliwościami ewentualnej emigracji do innego kraju w przypadku, gdyby się pogarszało.
Jest coś szczególnego w kulturze europejskiej? Coś, co przykuło twoją uwagę?
Trudno mi mówić o całej kulturze europejskiej, mogę się odwołać przede wszystkim do Włoch, z którymi jestem związany. Bardzo lubię to połączenie Nowego Jorku i Rzymu, gdzie mieszkam. W zasadzie teraz mam liczniejszą rodzinę w Rzymie niż w Stanach. Myślę, że podstawowa różnica polega na rozłożeniu akcentów. W Nowym Jorku, które jest miastem ambicji i biznesu, ludzie utożsamiają się przede wszystkim ze swoją pracą. Jest to dla mnie zrozumiałe, czerpię dużo przyjemności z tego, co robię. Jednak zauważyłem, że w Europie dość silna jest tendencja kultywowania innych aspektów życia. Gdy idziesz na przykład do nowojorskiego klubu, najczęściej pierwsze pytanie nowo poznanej osoby dotyczy tego, gdzie pracujesz. W Rzymie to się w ogóle nie zdarza, a nawet odbierane jest jak coś wulgarnego. Ludzie we Włoszech pytają przede wszystkim o to, czym się interesujesz. Bywa w końcu tak, że praca i zainteresowania nie są zbieżne.
W twoim przypadku to chyba zbieżne. Przeczytałem, że już cztery następne filmy z twoim udziałem są w postprodukcji, a kolejne trzy są na etapie przygotowań do zdjęć. Nie zwalniasz tempa.
Nadal ciężko pracuję. Jestem ciekaw, co z tego wyjdzie, bo bardzo interesujące projekty przede mną. Jestem szczęśliwy, że mogę w końcu pracować z tymi ludźmi i przede mną pojawiło się wiele możliwości.
Traktujesz je w jakiś szczególny sposób, czy to kolejne role do odegrania, kolejna praca?
Każdy projekt, w który się angażuje jest dla mnie czymś szczególnym. Nigdy nie traktuje tego jako po prostu pracę (śmiech). Za każdym razem jest przecież inaczej. Naprawdę, jestem bardzo wdzięczny losowi, że pomiędzy moim zawodowym a prywatnym życiem jest cienka linia, że nawzajem się przenikają. To, co robię nie jest dla mnie pracą. Rozumiem ludzi, gdy mówią "moja praca", oczywiście aktorstwo jest profesją, ale na pewnym poziomie to coś znacznie więcej. Za każdym razem czerpię wiele przyjemności, za każdym razem pojawiają się zupełnie nowe rzeczy. Wiele też zależy od tego z kim i gdzie pracujesz, rzeczy, które razem realizujesz, jakie za tym wszystkim stoją intencje. Ale bardzo lubię to mieszać, lubię tę niepewność, która pojawia się za każdym razem, a która mnie nakręca i nie pozwala mi się wypalić. To sprawia też, że nie stajesz się maszyną. Trzeba się uczyć nowych rzeczy, którymi jednocześnie się dzielisz. To wszystko powoduje, że trzeba być bardzo kreatywnym.
"Vincent van Gogh. U bram wieczności" to twój trzeci film reżyserowany przez Juliana Schnabla. Znalazłeś coś dla siebie z postaci van Gogha?
Bardzo wiele, bo sam film nie jest typowym filmem biograficznym, przedstawia nasze wyobrażenie o tym, kim mógł być, poszukuje relacji między nim a jego obrazami. Jednak chciałbym odnieść się do tego, że to mój trzeci film z Julianem. Stwierdzenie, że pracowałem z nim trzykrotnie nie oddaje w pełni naszej relacji. Nasza znajomość jest o wiele bardziej znacząca. Znamy się od 30 lat i jest moim przyjacielem. Znam go prywatnie i zawodowo, odwiedzałem go w studiu. Wiele rzeczy nas łączy. Praca z nim była prawdziwą przyjemnością i to on nauczył mnie malowania na potrzeby tego filmu, co było kluczowe dla mojej postaci. W końcu to film o malowaniu.
To przypomina mi również fakt, że współpracę na planie zaczęliście przy filmie "Basquiat - Taniec ze śmiercią"o Jean-Michealu Basquiacie w 1996 roku.
Tak, ale moja rola w tamtym filmie nie była tak znacząca. Jednak Julian nakręcił kilka filmów o życiu artystów, gdyż te postaci są ważnym elementem jego zainteresowań. Sfilmował życie Basquiata, Reinaldo Arenasa ("Zanim zapadnie noc" - red.), w pewnym stopniu Jean-Dominique'a Bauby'ego ("Motyl i skafander" - red.) czy teraz van Gogha.
Skoro wracam do twoich ról z przeszłości, nie mogę nie zapytać o postać w "Dzikości serca" - jedną z najbardziej pamiętnych twoich kreacji. Mija właśnie 30 lat, odkąd weszliście na plan z Davidem Lynchem. Jak ją wspominasz?
Mam wrażenie, jakby to było wczoraj, jakby Bobby Peru siedział teraz obok mnie. Bobby Peru jest postacią, która bardzo mocno zapada w pamięć, a która powstała bardzo łatwo. Współpraca z Davidem sprawiła mi wiele przyjemności, gdyż odbywała się w bardzo dobrej atmosferze. Sam David jest wizjonerskim twórcą. Bobby Peru pozostaje dla mnie jedną z moich pamiętnych i najprzyjemniejszych postaci, chociaż to nie była zbyt wyczerpująca praca.
To znaczy?
Na planie spędziłem może trzy tygodnie, więc jeśli porównasz to do zdjęć tworzonych przez pół roku, to naprawdę nie był męczący film.
Autor: Tomasz-Marcin Wrona / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Against Gravity