Will Smith w wydaniu skromniejszym: tym razem nie ratuje świata, ale tytułowe "Siedem dusz" (a raczej ciał, w tym bardzo ponętne ciało Rosario Dawson). Film ma wzruszać, krzepić i skłaniać do refleksji, ale jego twórcy trochę przesadzili z lukrem.
Zaczyna się mocno. Ben Thomas (Will Smith) dzwoni na pogotowie i łamiącym się głosem zamawia karetkę. - Doszło do samobójstwa - mówi. - Kto jest ofiarą? - pyta dyspozytorka. - Ja - odpowiada mężczyzna.
Dlaczego chce się zabić? Kolejne, padające tym razem z offu słowa („Bóg stworzył świat w 7 dni. A ja zniszczyłem swój w 7 sekund”), są pewną wskazówką, ale po co w takim razie wzywa pogotowie? Czy rzeczywiście popełni samobójstwo? Jaki udział w jego decyzji ma śliczna Rosario Dawson?
Zbawca dusz (i ciał)
Problem z recenzją filmu Gabriele Muccino jest taki, że odpowiedź na którekolwiek z powyższych pytań jest gigantycznym spoilerem. Na miarę opisu „Za wszelką cenę” („Million Dolar Baby”) z jednego z tygodników, w którym recenzent beztroskim stwierdzeniem „film porusza ważką kwestię eutanazji” kompletnie zamordował finałowy zwrot akcji.
Nie zdradzę zatem, jakie ważkie moralno-medyczne pytania stawia „Siedem dusz”, choć Muccino ma w tym departamencie ambicje zdecydowanie większe niż Clint Eastwood. Bezpiecznie można powiedzieć, że główny bohater filmu nietypowo pomaga ludziom. Nie wszystkim oczywiście, ale tytułowej siódemce dusz (czy raczej ciał), wybranych po namyśle według dość szczególnych kryteriów. Jest wśród nich niewidomy pianista, bita przez konkubenta latynoska i piękna dziewczyna umierająca na niewydolność serca. To właśnie Emily (Dawson) przełamie pancerz determinacji i rozpaczy Bena, ale czy doprowadzi do zmiany jego decyzji?
Krzepi i słodzi
Celem reżysera i scenarzysty było zapewne opowiedzenie historii, która wzrusza, krzepi i wzmacnia wiarę w ludzkość. I niewykluczone, że wiele osób wyjdzie z kina wzruszone i pokrzepione, bo i treść, i forma (odpowiednia muzyka, niespieszny montaż, kamera wręcz kontemplująca urodę głównych bohaterów) takim odczuciom sprzyja. O ile przymknie się oczy na kilka sporych fabularnych niedociągnięć.
Pierwsze z nich to sam Ben, który jest tak dobry, skłonny do poświęceń i bezinteresowny, że wygląda bardziej na świętego wyciętego z komunijnego obrazka niż postać z krwi i kości. Will Smith robi co może, żeby tej chrystusowej figurze nadać ludzkie rysy, ale scenariusz daje mu niewielkie pole do popisu.
Błogosławieni cisi?
Po drugie, naiwne są kryteria doboru tytułowej siódemki. Są to bowiem osoby, które nie tylko mają w życiu, nazywając rzecz po imieniu, potężnie przerąbane, ale i znoszą swój los pokornie i bez skargi, czekając na boską interwencję. I oto zjawia się, w postaci imponująco zbudowanego Smitha o spojrzeniu zranionej łani, który pomaga, ale najpierw sprawdza morale. Z różnym skutkiem.
Zabawna jest na przykład rozmowa głównego bohatera z pracującym w call center niewidomym Ezrą (Woody Harrelson), podczas której Ben obraża go przez telefon, a uprzejmą reakcję uznaje za dowód na dobry charakter mężczyzny. Cynik powiedziałby, że to raczej dowód na nagrywanie rozmów przez pracodawcę Ezry…
Za dużo "Stalowych magnolii"
Wreszcie potężny minus to zakończenie: przez ostatnie dziesięć minut grzęźniemy w warstwie lukru, której nie powstydziłby się „High School Musical”. Podsumowując: miało być „21 gramów”, wyszły bardziej „Stalowe magnolie”. Ale do obejrzenia.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: UIP