Najpierw "Idą" przerwał długi czas czekania przez polskie kino na Oscara, teraz trafił po latach naszej nieobecności do Cannes z "Zimną wojną" i dostał nagrodę za reżyserię. Po sukcesie osadzonej w dobie stalinizmu kameralnej historii młodej zakonnicy wrócił do tej samej epoki, by opowiedzieć historię miłosną, okrzykniętą "polską Casablanką". Trzeba było twórcy ukształtowanego poza Polską, by nasze filmy sięgnęły po najwyższe laury?
Paweł Pawlikowski robi kino owiane tajemnicą. - Mam głupią ambicję, by kręcić filmy inne od wszystkich, które dotąd powstały, mające własną logikę, przykuwające uwagę, ale niedające szans na to, by przewidzieć po 10 minutach oglądania, co się wydarzy - przyznał w wywiadzie dla "The Telegraph"."Ida" była wręcz wzorcowym przykładem takiego kina, "Zimna wojna", za którą Paweł Pawlikowski odebrał nagrodę za najlepszą reżyserię w Cannes'18 - również.
Po relacjach z gorącego przyjęcia filmu w Cannes i fantastycznych recenzjach Polacy liczyli na Złotą Palmę. Kto jednak śledzi historię festiwalu na Lazurowym Wybrzeżu, wie, że główną nagrodą najchętniej honoruje się tu kino społeczne, dokładnie takie jak japoński "The Shoplifters" ("Złodzieje sklepowi"). W Berlinie natomiast uznaniem cieszą się tematy polityczne, a Wenecja faworyzuje kino artystyczne.
O tym, jak ogromny sukces odniósł w Cannes Pawlikowski, świadczy i to, że wyłącznie polski film "Człowiek z Żelaza" Złotą Palmę otrzymał w 1981 roku, a nagrodzony w 2002 roku Palmą "Pianista" Romana Polańskiego był filmem w koprodukcji polsko-francusko-niemiecko-brytyjskiej, anglojęzycznym, zrealizowanym z udziałem amerykańskich aktorów.
Nagroda za najlepszą reżyserię jest jedną z najbardziej prestiżowych. Z Cannes wyjeżdżali z nią tacy giganci, jak: Ingmar Bergman za "U progu życia", Michael Haneke za "Ukryte", Martin Scorsese za "Taksówkarza", czy Gus Van Sant za "Słonia".
Po tym jak przed trzema laty zdobył pierwszego w historii Oscara dla polskiego filmu fabularnego za "Idę", teraz jest więc Pawlikowski pierwszym polskim filmowcem nagrodzonym w Cannes za reżyserię. "Zimna wojna" jeszcze przed festiwalem została kupiona przez Amazon Studio, które od lat wspiera i dystrybuuje w Ameryce artystyczne filmy realizowane przez uznanych reżyserów (od Fahradiego po Haynesa i Lonergana), we Francji wprowadzi ją do kin MK2 Films a w Wielkiej Brytanii Protagonist Pictures. Film przyjęty przez większość krytyków na świecie wręcz euforycznie, zapewne będzie tegorocznym polskim kandydatem do Oscara.
Na czym polega fenomen kameralnych dzieł Pawła Pawlikowskiego, któremu jako jedynemu polskiemu twórcy, (oprócz Romana Polańskiego, który jednak nie kręci obrazów polskojęzycznych), udało się uwieść widzów i krytyków na całym świecie?
"Kulturowo niezdefiniowany"
Brytyjczycy mówili o nim jeszcze do niedawna: "jeden z najzdolniejszych angielskich reżyserów", a jego filmy nazywali "czystą esencją angielskości". On sam zaprzeczał, twierdząc, że choć robił filmy w Wielkiej Brytanii, to zawsze odstręczało go ich zaangażowanie społeczne, które kojarzy mu się z socrealizmem. Krytycy z kolei, choć od powstania "Idy" widzą w nim "naszego reżysera", również nie mogą uznać go za typowego polskiego twórcę. Trudno dopatrzyć się w jego filmach śladów kina moralnego niepokoju czy szkoły polskiej. Widać za to wyraźne fascynacje francuską Nową Falą - skłonność do eksperymentowania, swobodną strukturę dramaturgiczną, no i słabość do kina kameralnego, z autorskim stemplem.
Paweł Pawlikowski wymyka się wszelkim etykietom - niechętny ideologiom, robi świetne kino międzygatunkowe i szuka własnej drogi, niekojarzonej z żadnym trendem. Zresztą sam mówi, że jest "kulturowo niezdefiniowany".
Znakiem rozpoznawczym jego kina jest nostalgia. Niechętnie się do tego przyznaje i mówi, że nie chce uchodzić za sentymentalnego faceta. Nie umie się jednak (na szczęście!), od niej uwolnić. Zapewne wpływ na to ma jego życiorys - nagły wyjazd z kraju i towarzysząca mu wciąż tęsknota za miejscem urodzenia - Warszawą. Dopiero po nakręceniu "Idy", po prawie 40 latach, na dobre do niej wrócił.
Urodził się w 1957 roku w rodzinie lekarza antykomunisty, który wpoił mu miłość do Powstania Warszawskiego. I do jazzu. Właściwie już jako niemowlę został naznaczony przez X muzę. Jego matką chrzestną była bowiem bliska przyjaciółka mamy Barbara Kwiatkowska-Lass, pierwsza żona Romana Polańskiego, znana i uwielbiana aktorka.
Dzieciństwo w odbudowywanej stolicy, kolegów z podwórka i miejsca naznaczone traumą historii zapamiętał jako najszczęśliwszy okres w życiu. Małżeństwo rodziców rozpadło się, a ojciec w '68 wyjechał z kraju i zamieszkał w Niemczech. Dwa lata później w jego ślady poszła matka anglistka, zabierając syna z sobą do Anglii. 14-letni Pawlikowski był zrozpaczony. Nie mówił wtedy po angielsku, a zostawił przyjaciół i świat, jaki kochał. Po latach wspominał, że już nigdy potem nie pasował do żadnego miejsca, w każdym czuł się obcy, a wyjazd z Polski stał się dla niego wielką traumą.
W Anglii zainteresował się literaturą, poezją, zaczytywał się w wierszach Rimbauda, Rilkego, sam także pisał. Studiował filozofię i literaturę, myślał o karierze naukowej, ale rozpoczętą pracę doktorską rzucił w kąt. Zamiast tego zapisał się na warsztaty filmowe w Oxfordzie, gdzie nauczył się obsługiwać kamerę. Kręcił krótkometrażówki, a wkrótce trafił na staż do BBC gdzie zaczął realizować niezwykłe dokumenty. Tak zaczęła się jego przygoda z filmem, która doprowadzić go miała do Dolby Theatre w Hollywood, a teraz do Cannes.
Swoje najgłośniejsze dokumenty realizowane dla BBC poświęcił Rosji. Do najbardziej cenionych należy "Z Moskwy do Pietuszek z Wieniediktem Jerofiejewem", nakręcony na podstawie wielogodzinnego wywiadu z pisarzem. Twórcy przedstawiają kolejne przystanki trasy i pasażerów wspominających pisarza, który kiedyś jeździł z nimi. Wstrząsającemu obrazowi pijanej i pijącej Rosji towarzyszą cytaty z poematu Jerofiejewa. Dla nieznających twórczości autora "Moskwy-Pietuszki" Brytyjczyków film był objawieniem. Gdy Pawlikowski poślubił rosyjską pianistkę, jego fascynacja tamtejszą kulturą znalazła dodatkowe wsparcie. Przez kilka następnych lat realizował kolejne dokumenty, m.in. o Fiodorze Dostojewskim.
Na pełnometrażowy debiut odważył się późno, bo dopiero w wieku 43 lat. "Ostatnie wyjście" było historią rosyjskiej imigrantki, która z dzieckiem przybyła do Wielkiej Brytanii, by uzyskać azyl. Pawlikowski otrzymał za nie BAFTA dla "obiecującego brytyjskiego twórcy". Cztery lata później powstało "Lato miłości", klimatem przypominające "Piknik pod wiszącą skałą" Weira - opowieść o samotności i lesbijskiej inicjacji nastolatek, które dzieli klasowa przepaść. Nie bardzo wiedziano, jak sklasyfikować film. Wszystko, co u Pawlikowskiego jest transcendencją, praktyczni Brytyjczycy usiłowali podciągnąć pod społeczne role, szukali wyjaśnień tego, co miało być niewyjaśnione. Mimo to film ich zachwycił, zdobywając tym razem BAFTA dla najlepszego obrazu brytyjskiego.
Realizację następnego projektu przerwała ciężka choroba żony, u której wykryto raka w ostatnim stadium. Pawlikowski zamilkł na kilka lat, najpierw by opiekować się nią do końca, potem - by zająć się córkami. - Wybrałem życie, nie sztukę - mówił krótko. Dopiero gdy córki skończyły szkołę średnią wrócił w 2011 roku "Kobietą z piątego piętra" z udziałem Kristin Scott - Thomas i Ethana Hawke'a. Tym filmem próbował odreagować swój dramat. Obraz przyjęto dość chłodno, a recenzje były niezbyt przychylne. Ale to właśnie w tym filmie Pawlikowski po raz pierwszy pracował na planie z młodziutką wówczas Joanną Kulig, w której dostrzegł wielki potencjał.
Wkrótce miał zacząć pracę nad "Idą".
Droga do arcydzieła
"Ida" rodziła się w wielkich bólach przez wiele lat. Najpierw Pawlikowski wraz z Cezarym Harasimowiczem napisali scenariusz nagrodzony Media European Talent Prize na festiwalu w Cannes. Z czasem został z niego jedynie pomysł, bo reżyser dowiedział się od ojca o swoich żydowskich korzeniach. Wychowany przez matkę katoliczkę, sam też uważał się za katolika. Jako dorosły człowiek usłyszał od taty ateisty, że babcia zginęła w Auschwitz. Wkrótce natknął się na polskiego księdza, który sam odkrył - już po przyjęciu święceń, jak filmowa "Ida" - że był pochodzenia żydowskiego. W wywiadzie dla "IndieWire" Pawlikowski mówił: "Ten ksiądz przeżył wojnę jako dziecko w klasztorze, potem wyrósł na kapłana. Poznawszy prawdę o swojej przeszłości, próbował połączyć swoje chrześcijańskie i żydowskie dziedzictwa. To stało się punktem wyjścia dla mojej opowieści".
Ostatecznie film powstał na podstawie 23 wersji scenariusza, nad którym pracował wraz z Rebeccą Lenczewską. Postać Wandy Gruz jest wypadkową dwóch postaci, z których obie miały krew na rękach. - W latach 80. spotkałem w Oxfordzie uroczą starszą panią. Była żoną mojego profesora, który czasami zapraszał mnie do swojego domu - opowiadał w wywiadzie. - Lubiłem ją, była ciepła, dowcipna i mądra. 10 lat później usłyszałem, że polski rząd wystąpił z wnioskiem o jej ekstradycję, bo w latach 50. była stalinowskim prokuratorem odpowiedzialnym za procesy niewinnych ludzi, których skazywała na śmierć. Byłem w strasznym szoku - wspomina.
Drugą osobą, której biografia miała wpływ na ostateczny kształt postaci Wandy Gruz była Julia Brystygierowa, zbrodniarka stalinowska w randze pułkownika NKWD. Krwawa Luna. Pod koniec życia dzięki przyjaźni z siostrami z Lasek przeżyła nawrócenie. Wszystkie zdarzenia znalazły oddźwięk we wciąż zmienianym scenariuszu "Idy".
Pawlikowski tłumaczył: "Nieporozumieniem jest teoria, że zrobiłem film o polskiej współodpowiedzialności za Holokaust. Takim filmem było 'Pokłosie". Mnie nie interesuje takie kino. Owszem u mnie jest mowa o Holokauście i o stalinowskich zbrodniach, ale jest też miłość, i jazz, kryzys wiary i wielki kryzys tożsamości, z którym zmaga się Ida" - wyjaśniał dziennikarzom "IndieWire". Pytany o zarzuty wobec filmu, jakie wniosła po jego sukcesach część prawicowej strony, mówił: "Ida" jest moim listem miłosnym do tej Polski, za którą całe życie tęskniłem, bo zostawiłem ją za sobą, wyjeżdżając. Napisałem tym filmem list miłosny, a oskarżono mnie o antypolskość".
Sukces "Idy", który doprowadził reżysera do pierwszego dla polskiego filmu fabularnego Oscara, nie ma sobie równych w naszej kinematografii. Skromna czarno-biała produkcja bez wielkich gwiazd, z wybitną kreacją Agaty Kuleszy, obsypana niezliczoną ilością nagród, (w sumie film zdobył ich ponad 80), poczynając od Złotych Lwów w Gdyni, Grand Prix WFF, nagrody BAFTA, 5 Europejskich Nagród Filmowych, Nagrody Amerykańskich Krytyków Filmowych z LA, Chicago, Nowego Jorku, itd. aż po będącą ukoronowaniem gigantycznych sukcesów złotą statuetkę, podbiła świat.
Ten sam artysta i nowy film
Hollywood miało chrapkę na Pawlikowskiego, i jeszcze gdy promował "Idę" za Oceanem, z niedowierzaniem przyglądano się artyście, który mówi, że nie chce pracować w fabryce snów.
Niemal w każdym wywiadzie dla branżowej hollywoodzkiej prasy padało pytanie: "Dlaczego? I jak to możliwe?". W rozmowie z "Variety" twórca "Idy" wyjaśnił: "Powiem tak: nie jest trudno nakręcić film za miliony dolarów, w którym odpowiedzialność za wszystko bierze ten, kto go finansuje. Znacznie trudniej pozostać wiernym tym pomysłom, w których ty sam się zakochasz. I walczyć o możliwość ich realizacji, biorąc samemu odpowiedzialność za ostateczny kształt tego, co robisz. To jest moim wyzwaniem."
Gigantyczny sukces zupełnie nie zmienił polskiego reżysera. Od momentu, w którym zrealizował "Idę", swój pierwszy polski film, wiedział, że kolejny również nakręci w ojczyźnie - po polsku i z polskimi aktorami. W fascynującej książce Łukasza Maciejewskiego "Aktorki", jedna z jej bohaterek Agata Kulesza, gwiazda "Idy" opowiada: "Dużo się od niego nauczyłam. Po gigantycznym sukcesie 'Idy' nie pozwolił odebrać sobie normalności. To jest światowiec, Europejczyk. Widziałam, jak był traktowany na Oscarach, jak Amerykanie za nim biegali. A on pozostał taki zwyczajny, nadal ma w sobie tę ujmującą naturalność".
Niewielu artystów potrafi się oprzeć magii Hollywoodu. Jeśli prześledzić losy zdobywców Oscarów za filmy nieanglojęzyczne, okaże się, że spora część z nich od lat pracuje w Ameryce, gdzie porzuca swój autorski styl i podporządkowuje się dyktatowi wielkich wytwórni. Ale nie Paweł Pawlikowski.
Latem ubiegłego roku ruszyły zdjęcia do "Zimnej wojny". Scenariusz Pawlikowski pisał wspólnie z Januszem Głowackim, wybitnym pisarzem i autorem znakomitych scenariuszy - choćby "Polowania na muchy", czy "Trzeba zabić tę miłość". Głowacki, niestety, nie doczekał premiery. Tym razem Pawlikowski nawiązał do miłosnej historii własnych rodziców, choć fabuła nie jest opowieścią o ich losach. Jak sam mówił: "To opowieść o ludziach, którzy nie potrafią żyć razem, choć się kochają, ale nie umieją też żyć osobno".
Reżyser ponownie cofnął się do lat 50., i zrealizował obraz w tej samej stylistyce czarno-białych kadrów, zamkniętych w kwadratowych ramach ekranu. Autorem zdjęć jest i tym razem nominowany do Oscara za "Idę" Łukasz Żal. Jednym z "bohaterów" filmu jest także muzyka, na którą złożyły się nasze ludowe kawałki, jazz i piosenki paryskich kawiarni XX wieku.
"Zimna wojna" i gorący aplauz
Cannes kocha uznanych artystów i ściąga ich z całego świata, ale publiczność i krytycy bezlitośnie weryfikują konkursowe dzieła. Tak było w br. z dwukrotnym zdobywcą Oscara Farhadim, którego obraz "Everybody knows" uznano za najsłabszy jego film. Pokazany już drugiego dnia festiwalu obraz Pawlikowskiego przyjęto entuzjastycznie, kilkunastominutowymi owacjami na stojąco, o czym pisaliśmy po premierze. Porównywano go do słynnej "Casablanki" i do końca festiwalu należał do jego faworytów. Oczywistym było, że reżyser nie wróci bez nagrody. Branżowe media poczynając od hollywoodzkiej prasy, po "The Guardian" czy "Independent" jednogłośnie pisały o nim w superlatywach, dając maksymalne noty.
Po premierze wiemy już, że para głównych aktorów - Joanna Kulig i Tomasz Kot - stworzyła w filmie wybitne kreacje. Kulig była wielką faworytką do nagrody dla najlepszej aktorki, jej grę porównywano do ról wielkiej francuskiej gwiazdy Jeanne Moreau, ale ostatecznie nagrodę przyznano aktorce grającej kirgiską imigrantkę w filmie "Ayka", będącym zresztą koprodukcją z polskim udziałem. Z kolei o Kocie zachwyceni brytyjscy krytycy pisali, że "gdyby urodził się w Wielkiej Brytanii, byłby wymarzonym Bondem". Z kolei tygodnik "Time" użył porównania: "błyskotliwy i magnetyczny polski Clive Owen". Aktor zagrał współzałożyciela zespołu pieśni i tańca Mazurek, rasowego intelektualistę decydującego się na wyjazd z kraju i zostawienie za sobą, wszystkiego, co kochał. Kulig wcieliła się w pochodzącą z małego miasteczka wiejską piosenkarkę, która z kolei, wracając do kraju, niszczy swoją karierę. Na ich decyzje wpływ mają oczywiście polityczne zawieruchy, choć stanowią zaledwie tło dla klasycznej love story.
I znów jak w przypadku "Idy" dzieło Pawlikowskiego okazało się uniwersalnym, co od lat stanowiło u nas przeszkodę, nawet dla wybitnych filmów polskich reżyserów. Tymczasem spojrzenie na Polskę twórcy "Idy" jest spojrzeniem kogoś z zewnątrz, kto całe dorosłe życie spędził poza krajem, mimo że uczuciowo wciąż był z nim związany. Być może w tym tkwi wielka siła jego dzieł i stąd łatwiej mu z jednej strony o bardziej zdystansowany przekaz, a z drugiej - więcej w jego spojrzeniu tak bliskiej mu nostalgii, którą jak mało kto potrafi uwodzić na ekranie. Ktoś porównał ten film do wiersza, bo takie właśnie - poetyckie - jest całe kino Pawlikowskiego. O wiele piękniejsze niż świat obok nas. Nie przypadkiem jego ulubionym polskim filmem są "Pożegnania" Wojciecha Hasa, skromny, także czarno-biały, poetycki hołd złożony niespełnionej miłości i zarazem pożegnanie ze starym światem.
Odbierając wczoraj nagrodę w Cannes Paweł Pawlikowski dedykował ją zmarłemu współtwórcy scenariusza Januszowi Głowackiemu. - Miał wszystkie cechy, za które kocham Polskę: odwagę, poczucie humoru, delikatność, otwartość na resztę świata. I właśnie o te rzeczy musimy walczyć, by ich nie zatracić - podkreślił.
Autor: Justyna Kobus //now / Źródło: "IndieWire", "Variety", tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: PAP/EPA