W piątek 27 listopada zmarł muzyk, kompozytor i autor tekstów Piotr Strojnowski, twórca największego przeboju zespołu Daab, "W moim ogrodzie". W 2018 roku, w rozmowie z tvn24.pl artysta opowiadał o początkach swojej kariery, odejściu ze sceny, ale również o pracy terapeutycznej oraz powrocie do muzyki.
Jego ogród, gdzie czas był leniwy, znali chyba wszyscy. I chociaż gościł w nim smutek i samotność, to jednak wiele osób chciałoby się w nim znaleźć, bo przecież w końcu, pewnej nocy puściły lody.
Piotr Strojnowski był muzykiem, wokalistą, kompozytorem oraz autorem tekstów, między innymi właśnie tego najbardziej znanego przeboju zespołu Daab "W moim ogrodzie", ale jego dorobek, również ten niemuzyczny, to o wiele więcej niż jedna piosenka.
Artysta odszedł ze swojego zespołu zaledwie po trzech latach, w 1985 roku. Jeszcze zanim ukazała się ich debiutancka płyta i – jak sam przyznał – sukcesy koledzy świętowali już bez niego. Długo nie wracał na scenę, ale swoje doświadczenia, również te trudniejsze, wykorzystał do tego, aby pomagać innym. Przez wiele lat pracował jako terapeuta uzależnień, ale po trzydziestu latach scena znów go zawołała i powrócił do muzyki. Ze swoim nowym zespołem Strojnowy wydał płytę "Wolność Serc".
Dwa lata temu miałam okazję spotkać się z Piotrem Strojnowskim w jednej z warszawskich kawiarni. Usiedliśmy i w naturalny sposób zaczęliśmy rozmowę od powrotu do lat 80. i klubu Riviera. – Dzisiaj już nawet do końca nie pamiętam, czy zakładaliśmy zespół jeszcze przed ogłoszeniem stanu wojennego czy już po – przyznał.
"Pomimo szarości, wcale szaro nie było"
- To był jeden z fajniejszych okresów. W Warszawie było kilka klubów: Hybrydy, Remont i Stodoła, może jeszcze Medyk - miejsca, gdzie wszyscy się spotykali. Ja należałem bardziej do załogi Remontu, ale razem tworzyliśmy załogę warszawską. Masa ludzi – jedni grali, inni po prostu byli. Pamiętam, że Tilt i Izrael mieli w domu studenckim Riviera pokój pod kanciapą operatora, gdzie odbywały się próby, które wyglądały w ten sposób, że zespół grał, a załoga siedziała, paliła jointy i piła piwo. Kiedy próba się kończyła, to każdy łapał za instrument lub mikrofon. Mnie czasami też udawało się załapać i po jakimś czasie, u kolegi spotkałem Milimetra (Artur Miłoszewski, basista Daabu – przyp. red.), który powiedział, że słyszał od kogoś, że śpiewam, więc może założylibyśmy razem kapelę. Spotkaliśmy się z perkusistą Darkiem Gierszewskim (m.in. zespołu Kult – przyp. red.) i w 1982 roku zaczęliśmy własne próby – opowiadał Strojnowski.
Zapytałam, czy muzyka była ucieczką przed szarą codziennością PRL-u. - Myśmy te szarość kontestowali – odpowiedział szybko, dodając, że "pomimo szarości wcale szaro nie było".
Daab powstał oficjalnie w 1982 roku, ale zaledwie trzy lata później Piotr Strojnowski zdecydował się na opuszczenie zespołu. Debiutancka płyta grupy, na której znalazły się piosenki jego autorstwa, a wśród nich największy przebój zespołu „W moim ogrodzie”, ukazała się już po jego odejściu, więc sukcesu nie świętował. – To było dla mnie dość przykre. Ostatni koncert z Daabem zagrałem w Amsterdamie i powiedziałem, że się rozstajemy. Płyta ukazała się trochę później. Sukces albumu, zwłaszcza tej piosenki koledzy z zespołu świętowali już beze mnie. Nie chciałbym wchodzić w szczegóły, ale były między nami pewne nieporozumienia, które sprawiły, że miałem dość i chciałem pójść swoją drogą – przyznał.
Czy żałował? – Nie tyle żałowałem, co nie miałem innego wyjścia. Klimat w zespole nie pozwalał na to, abym mógł zostać i tego było mi żal. Z tego naszego grania na początku nie było pieniędzy, ale było dla nas czystą przyjemnością. Zespoły tworzyło kilku kumpli. Natomiast kiedy popsuł się czynnik ludzki, to nie widziałem sensu, żeby w tym trwać. Nie wyobrażam sobie bycia w zespole z osobami, z którymi nie umiem się dogadać – tłumaczył.
"Kompletnie się odizolowałem"
– Wyjechałem z Warszawy, ożeniłem się i dostaliśmy w spadku dom w Ciechanowie, więc tam się zakotwiczyliśmy. Dopiero kilka lat temu wróciłem do stolicy – opowiadał Strojnowski.
Kiedy zapytałam, co działo się z nim w tym czasie, przyznał, że nie zawsze było łatwo. – Pojawiły się problemy alkoholowe z dawnych lat, również jakieś narkotyki i trochę pobyłem z nimi na wojnie, ale wreszcie się ogarnąłem. Przeszedłem własną terapię i w międzyczasie pojawił się pomysł na to, aby może samemu zająć się prowadzeniem terapii dla innych. Ten pomysł zrealizowałem i realizuję do tej pory, bo prowadzę prywatny ośrodek w Czersku, gdzie skutecznie leczymy ludzi uzależnionych – wyjaśnił.
Zaczęłam zastanawiać się nad tym, co łączy terapeutę z autorem piosenek, na co Strojnowski przyznał, że paradoksalnie są to bliskie sobie zawody. – Czy w Daabie, czy teraz dość często docierały do mnie informacje, że moje teksty są odbierane jako terapeutyczne, bo wchodzą w głąb człowieka i skłaniają go do refleksji. Słyszałem od fanów mojej muzyki, że dokonywała się nich jakaś zmiana, a przecież na tym polega terapia – jest oddziaływaniem na ludzi w ten sposób, aby mogli coś w swoim życiu zmienić na lepsze – analizował.
Zniknął ze sceny na trzydzieści lat, nie utrzymując w tym czasie żadnych kontaktów ze światem muzyczny. – Kompletnie się odizolowałem. Może dlatego, że jeszcze trochę mnie ta sytuacja bolała i wolałem tych emocji nie prowokować – przyznał.
– To jest tak, że jeśli ktoś już raz zaistnieje na scenie, to myślę, że nie ma takiej siły, która spowodowałaby, że schodząc z niej, nie będzie tęsknił. To trudno opisać – kiedy ma się przed sobą ludzi, widzi się, jak odbierają muzykę, a po koncercie podchodzą i rozmawiają. To daje taki haj, że nic na świecie nie potrafi tego zastąpić, więc cały czas żyłem z tęsknotą do takich chwil. Wreszcie dojrzałem i powiem szczerze, że myślałem, że będzie mi dużo trudniej po tylu latach do tego wrócić, ale tak naprawdę o wiele lepiej się czuję na scenie dzisiaj niż wtedy w latach ’80 – zapewnił, mówiąc o swoim muzycznym projekcie Strojnowy.
"Poczułem się na tyle mocny, że postanowiłem spróbować"
Decyzja o powrocie nie była spontaniczna ani prosta. – Zbierałem się chyba 10 lat. Cały czas komponowałem i pisałem do szuflady, w której materiał się zbierał i zbierał. W między czasie prowadziłem też profilaktykę szkolną, gdzie czasami śpiewałem z gitarą, więc miałem trochę takiej próbki scenicznej, choć to jest zupełnie coś innego – opowiadał.
– Bałem się też powrotu do tego, z czym światek rockowy się kojarzy, ale w pewnym momencie poczułem się na tyle mocny, że postanowiłem spróbować. Oczywiście do nowego zespołu dobierałem też ludzi, którzy nie mają żadnych tego typu problemów z używkami. Chodziło o to, abym mógł się czuć z nimi bezpiecznie – wyjaśnił.
Jak radził sobie z tą imprezową stroną sceny? – Mam prosty system, który opatentowałem już wcześniej, podczas spotkań z ludźmi, z których część przecież używa alkoholu: jestem z nimi, dopóki mamy kontakt. Kiedy go tracimy i coś zaczyna mnie lekko irytować, to nie czekam, aż się wkurzę, tylko mówię „cześć” i idę do domu. Wiem kiedy wyjść, a koledzy z zespołu czasami mnie śmieszą. Zwłaszcza w trasie, bo kiedy człowiek na trzeźwo ogląda imprezy, to często jest bardziej „zjarany” tym widokiem, niż oni czymkolwiek innym – śmiał się.
"Muzyka zawsze człowiekowi towarzyszyła"
Pierwszym singlem promujących płytę zespołu Strojnowy była piosenka „Wolność Serc”, w której Strojnowski apelował do swoich słuchaczy, aby wypuścili na wolność miłość, którą mają w sercach. Gdy zapytałam, czy wierzy w to, że muzyka może zmieniać ludzi i świat, bez wahania odpowiedział, że gdyby w to nie wierzył, to dałby sobie z nią spokój.
– Stojąc na scenie, obserwuję publiczność i widzę, jak słucha tego, co śpiewam. Widać, że ich to interesuje, a przekaz wkomponowany w dźwięki ma jeszcze lepszą nośność – łatwiej jest dotrzeć z tekstem. Zresztą muzyka zawsze człowiekowi towarzyszyła. Ma takie fale i rezonuje w ten sposób, że pobudza i przez to pewniej bardziej trafia do ludzi – tłumaczył.
Kiedy zbliżaliśmy się do końca naszej rozmowy, zapytałam Piotra Strojnowskiego o jeszcze jedną rzecz: czy jest coś, czego w swoim życiu żałuje. – To jedno z tych odwiecznych pytań i kiedy słyszę, że ktoś niczego nie żałuje, to dochodzę do wniosku, że albo nie wie, co mówi, albo łże. Owszem, czasami w życiu się powiedzie i równanie wychodzi na plus, ale to nieprawda, że człowiek nie zrobił czegoś, czego do dziś się wstydzi. Jasne, że paru rzeczy żałuję - tych brzydkich, które zrobiłem i tych, których zaniechałem. Jedna z nich utkwiła mi w głowie: za czasów Daabu albo zaraz po, Tomasz Stańko zaproponował mi pracę w teatrze STU w Krakowie, gdzie grał na trąbce, a zespół akurat szukał wokalisty. Wtedy myślałem: "gdzie ja tam, gamoń, do teatru” i przez to nie spotkało mnie coś, co mogło być fajne. Tego żałuję. Myślę, że każdy ma rzeczy, których żałuje, ja również, ale na szczęście więcej uzbierało się tych fajnych – zapewnił.
Źródło: tvn24.pl