Zakończyła się kolejna edycja Open’er Festival i wygląda na to, że wydarzenie to coraz bardziej zmienia swoją formę. Organizatorzy chyba pogodzili się już z tym, że za zapraszanie alternatywnych artystów odpowiada katowicki OFF Festival, a sami stawiają na duże nazwiska, które z łatwością przyciągną tłumy.
Nieraz zdarzało mi się mówić, że na Open’era przyjeżdżam słuchać tych artystów, których już znam i lubię, zaś poznać trochę nowej muzyki – w inne miejsca. Zawsze jednak na gdyńskim festiwalu coś dla siebie mógł znaleźć także wielbiciel alternatywy – mniejsze sceny obfitowały w nazwiska nieznane szerszej publiczności, jak chociażby dwa lata temu Swans i Thurston Moore czy też Kurt Vile, PJ Harvey oraz At the Drive-In w zeszłym roku.
Radiohead i kilka mniej znanych perełek
Trzeba przyznać, że większość koncertów tego typu nie kumulowała dużej liczby widzów. Część widziała już danych artystów na innych polskich festiwalach, a zdecydowana większość po prostu ich nie znała. Można to łatwo zaobserwować podczas ogłoszeń festiwalowych, kiedy przy mniej znanych artystach w komentarzach roi się od pytań "ale kto to?" albo wręcz wymagań, aby w miejsce danej osoby zaprosić kogoś bardziej popularnego. W tym roku z taką krytyką spotkała się np. Solange.
Chyba między innymi dlatego w tym roku na próżno było szukać zespołów, które byłyby w jakikolwiek sposób odkrywcze. Pierwszego dnia festiwalu, w środę, na scenie głównej zagrali Radiohead. Spokojnie można powiedzieć, że wpisują się ze swoją muzyką - zwłaszcza ostatnimi albumami - w kategorię twórczości z wyższej półki. Trudno jednak mówić, że jest to zespół nieznany – Thom Yorke z ekipą na pewno zapewnili Open’erowi gigantyczną publiczność, w większości taką, która tego zespołu nigdy nie widziała na żywo.
Radiohead, na który czekała większość stałych bywalców Open’era, z pewnością nie grali dla przypadkowych słuchaczy. Liryczna, ponad dwugodzinna podróż nie dostarczyła nam hitów takich jak "Creep", "Karma Police" czy "No Suprises", co było zapewne dla wielu zaskoczeniem (sama słyszałam w tłumie pytanie: "a grali już 'Creep'?"). Thom Yorke był nieszczególnie gadatliwy, ale zespół dał niezapomniany koncert, wymagający od publiczności skupienia i cierpliwości.
Jeśli ktoś potrzebował gadającego lidera zespołu, to mógł z kolei liczyć na Georga Ezrę. Brytyjczyk w niebieskim sweterku i z kubkiem pod kolor wprowadzał każdy utwór krótką historyjką. Jego koncert był spokojnym i stosunkowo przyjemnym wprowadzeniem w ostatni dzień Open’era.
Poza sceną główną można było znaleźć kilka perełek. W namiocie pierwszego dnia zagrała Solange, której ostatni album "A Seat at the Table" to zdecydowanie jedna z najmocniejszych pozycji ubiegłego roku. Szkoda tylko, że na jej występ przeznaczono ledwie ponad godzinkę.
Solange, znana większości (niestety!) głównie jako siostra Beyonce Knowles, na początek usprawiedliwiała swoje ewentualne zmęczenie wielogodzinnym lotem. Dodała jednak, że polska publiczność dała jej siłę, co było widać na scenie. Show Solange było z pozoru perfekcyjnie zaplanowane. Tańczący muzycy, jednolite stroje – wszystko ze sobą współgrało, jednak było w tym czuć lekkość i swobodę, co nie zawsze udaje się połączyć z precyzją.
Z kolei na Alter Stage, znanej do tej pory z wyszukanej muzyki "nie dla każdego", można było posłuchać Blanck Mass. Jednak na tym koncercie można się było przekonać, że muzyka alternatywna nie znajduje swojego miejsca na Open’erze – ludzi, którzy przyszli wsłuchać się w świetnie podaną drone’ową elektronikę (gatunek muzyczny podobny do ambientu, z przewagą długich, powtarzających się dźwięków) można było z łatwością zliczyć na palcach. Oczywiście znaleźli się też inni, jak chociażby Nicolas Jaar czy James Blake, ale nawet o nich trudno mówić jako o festiwalowych "odkryciach". Do tegorocznych "perełek" można zaliczyć także Warpaint, które grały już na Open’erze parę lat temu. Także tym razem nie zawiodły – połączenie współgrających ze sobą kobiecych wokali, doskonale technicznie opanowanych instrumentów i czystej rockowej energii przemieszanej z interesującymi kompozycjami, dało zdecydowanie piątkowy koncert dnia.
Mimo ataku alergii, na którą wokalista i gitarzysta Mike Kerr skarżył się przed koncertem, podobną energię w środę dali widzom Royal Blood.
Z popularnych artystów wyróżniła się także Lorde. Chociaż nie do końca wiedziała, gdzie jest (kilka razy przywitała bowiem Gdańsk), to odbyła dzielną walkę z zacinającym deszczem, prezentując szczyt swoich wokalnych możliwości. Przy tym było widać, że bycie na scenie i kontakt z publicznością dostarcza jej szczerych emocji – radości i wzruszeń.
Bezpieczne zagrania
W większości Open’er zagrał w tym roku po prostu bezpiecznie – wplatając do swojego programu kilku mniej znanych artystów, organizatorzy postawili przede wszystkim na duże nazwy, które z łatwością zapełnią teren lotniska w Babich Dołach. Pierwszego dnia na teren ściągnęli przede wszystkim fani wspominanego Radiohead, drugiego – przewidywalnego Foo Fighters, które zaprezentowało koncert pod swoich wielbicieli, trzeciego – The Weeknd, a czwartego – Lorde i The xx.
Przed festiwalem wydawało się, że to właśnie Radiohead zapewni Open’erowi największą liczbę gości, jednak najliczniejszy tłum widziałam właśnie na The Weeknd. I jest to pewien znak przemian tego największego festiwalu w Polsce. Coraz mniej stawia on bowiem na muzycznie interesujący program, a coraz bardziej liczy na imprezowiczów, którzy cały rok tańczyli do "Can’t Feel My Face", więc będą chcieli to także usłyszeć na żywo.
Na festiwalu pojawiło się też wyjątkowo wielu artystów hip-hopowych. Nie byli to jednak ci, którzy w rapie wyznaczają nowe ścieżki, a tacy którzy mają już wierną grupę fanów. Stąd w programie takie gwiazdy jak Rae Sremmurd, G-Eazy, Taco Hemingway, Mac Miller czy Tyga. Uczestnik Open’era dostaje więc mieszankę znanych hitów (The Weeknd, Charli XCX, Mac Miller, Dua Lipa) i odgrzanych kotletów (Foo Fighters, The xx, M.I.A, The Kills, Jimmy Eat World, Prophets of Rage), które do tej pory zawsze działały, z kilkoma gwiazdami, które w Polsce możemy zobaczyć po raz pierwszy, ale mają rzesze fanów (jak Lorde czy George Ezra). Pomiędzy to wtyka kilka ciekawszych muzycznie propozycji, żeby przyciągnąć falę, która odpływa w kierunku OFF Festivalu. Są to np. Blanck Mass, Nicolas Jaar, Solange, James Blake i Warpaint. Ale nawet z tych kilku artystów część już na Open’erze oraz innych festiwalach widzieliśmy. I to całkiem niedawno (przykładowo James Blake grał na festiwalu w Gdyni w roku 2011, a Warpaint trzy lata później).
Nie można powiedzieć, żeby w tym roku ktoś wyjątkowo zawiódł, muzycznie nadal gdyński festiwal prezentuje bardzo wysoki poziom. Jednak brakuje mu trochę więcej świeżości i odwagi, która może byłaby mniej bezpiecznym zagraniem, ale utrzymałaby przy festiwalu kogoś poza niedzielnymi słuchaczami, którzy chcą pochwalić się na portalach społecznościowych zdjęciem na tle sceny. Chociaż może w ten sposób Open’er właśnie znajduje swoją drogę – festiwalu z muzyką popularną, pozostawiając odkrycia muzyczne innym imprezom i dzieląc w ten sposób rynek.
Autor: Martyna Nowosielska-Krassowska / Źródło: tvn24.pl