Nigdy to nie miał być film "na barykady". Nie wychodziłam z założenia, żeby wywołać jakiś skandal. Chciałam opowiedzieć prostą historię. To, że ludzie wychodzą z kina zapłakani, to, że mówią mi, że zrozumieli, iż muszą zmienić swoje życie - i wcale tu nie chodzi o orientację seksualną, ale o jakieś spojrzenie sobie w oczy i stwierdzenie, że się oszukuje - to było wstrząsające - mówi w rozmowie z tvn24.pl Olga Chajdas, reżyserka "Niny".
O "Ninie" zrobiło się głośno jeszcze w lutym, gdy film doceniono podczas prestiżowego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Rotterdamie. Później debiut fabularny Olgi Chajdas pokazywano na kolejnych festiwalach zagranicznych, aż trafił na wrocławskie Nowe Horyzonty, a później do konkursu Inne Spojrzenie Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Chajdas odebrała nagrodę główną konkursu - Złoty Pazur.
- Ten film przechodzi do historii polskiego kina, jako jeden z najodważniejszych obrazów. Bezlitosny, ale delikatny. Wręcz ekshibicjonistyczny, ale intymny obraz naszych lęków, samotności, złudzeń, ale też pełen czułości i empatii. Dla mnie najpiękniejsze sceny miłosne w polskim kinie - powiedziała o "Ninie" reżyserka Joanna Kos-Krauze.
"Nina" to opowieść o trzydziestoparoletniej nauczycielce, która wraz z mężem Wojtkiem szuka surogatki. Gdy pozornie szczęśliwe małżeństwo znajduje wydawałoby się idealną kandydatkę - Magdę, zaczyna budować się emocjonalny trójkąt. Nie wiedzą jednak, że Magda jest lesbijką. Nie zdradzają jej swoich planów. Znajomość zaczyna się więc od nieszczerości, którą coraz trudniej przełamać. Tymczasem pomiędzy Magdą i Niną zaczyna tworzyć się więź.
Nina w końcu wyznaje jednak Magdzie plan. Dla dziewczyny to wstrząs – ale uczucie jest silniejsze. Zakochała się. Nina przyznaje – że też. Wydawałoby się, że przeszkody piętrzące się na drodze takiego związku skazują go z góry na porażkę.
Olga Chajdas w kinie pracowała dotychczas przede wszystkim jako drugi reżyser bądź asystent reżysera na planach u Kasi Adamik, Agnieszki Holland czy Łukasza Karwowskiego. Reżyserowała wiele sztuk teatralnych, wystawiając m.in. z Adamik teatralną wersję tekstów Mariusza Szczygła z książki "Zrób sobie raj".
Z Olgą Chajdas rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl, podczas festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Podobno miałaś zostać astrofizykiem?
Olga Chajdas: Tak (śmiech). To nie jest żadna legenda miejska. Byłam niezła z fizyki. Miałam to szczęście, że zarówno w podstawówce, jak i w liceum miałam prawdziwych mentorów z fizyki. Zresztą pierwszy z nich był też moim wychowawcą w podstawówce. Wydawało mi się, że to jest mój kierunek. Raz - dobrze mi szło, dwa - miałam dobre wsparcie i kogoś, kto pcha mnie do przodu. Jednak zaczął pojawiać się film w moim życiu, napisałam pierwszy scenariusz. Po czwartej klasie liceum zdałam i na astronomię, i do łódzkiej filmówki. W ostatniej chwili postanowiłam pojechać do Łodzi.
Zrządzenie losu?
Nie, chyba intuicja po prostu. Do dzisiaj mój fizyk wypomina mi, że popełniłam największy błąd w życiu. Cenię sobie myślenie ścisłe, układa mi wiele w głowie. Jestem z Poznania, co też nie pozostaje bez wpływu. Takie konkretne myślenie, analizowanie jest mi bliskie. W filmie, jeśli to połączysz z jakąś stroną artystyczną, wizualną, może się okazać całkiem niezłe.
Jednak jako reżyserka debiutowałaś w teatrze.
Faktycznie, pierwszy reżyserski projekt zrealizowałam w teatrze. Zresztą bardzo lubię teatr. Wprawdzie nie miałam okazji od dwóch lat coś zrobić na scenie, to jednak ciągle mam kilka "projektów marzeń".
Na przykład?
Chciałabym zrobić "Całkowite zaćmienie" (Christophera Hamptona - red.). Uważam, że to jest fantastyczny tekst. Dawno nie widziałam go na deskach. Jednak parę takich marzeń już spełniłam. Zrobiłam "'Branoc mamo" Marshy Norman, który chodził za mną. Pomału udawało mi się realizować marzenia. W ogóle pierwszy swój spektakl zrobiłam w Teatrze Na Woli dzięki Maćkowi Kowalewskiemu, u którego zaczynałam jako asystent. Sądzę, że teatr jest to superszkoła dla reżysera. Masz czas na rozmowę z aktorem, masz czas, żeby się zastanowić, co dalej robić. A poza tym możesz się wyspać.
Jednym z głośniejszych twoich osiągnięć teatralnych jest sceniczna wersja tekstów Mariusza Szczygła z książki "Zrób sobie raj". To nie był zbyt oczywisty pomysł? W ogóle. Dostałyśmy razem z Kasią Adamik propozycję, żeby zrobić z tej książki adaptację i wystawić w Teatrze Studio. To była niezwykła przygoda. Trzeba było przede wszystkim wymyślić coś, co spaja te reportaże, wybrać z nich wątki. Wpadłam na pomysł, żeby pójść w kulturę czeską. Przypomniałyśmy sobie taki film "Palacz zwłok". Bohaterów tych tekstów łączyło to, że spotykają się jako martwi ludzie, urny w krematorium, którym zarządza kremator grany przez Redbada Klynstrę. Wszyscy rozmawiali o tym, co pojawiało się w książce. Jednak połączyłyśmy to z faktem, że w Czechach nie odbiera się urn. W związku z czym wszyscy ci bohaterowie czekają - niczym w poczekalni dworcowej - w krematorium, rozmawiając o Jaroslawie Haszku czy śpiewając czeski hymn. Było to dość odjazdowe, bardzo lubiłam ten spektakl przez to szaleństwo.
Wywołałaś też nazwisko Kasi Adamik. Doświadczenia reżyserskie, te filmowe, zbierałaś również na planach filmów i Adamik i Agnieszki Holland. Czy tworząc "Ninę" korzystałaś z tych lekcji kina?
Myślę, że to, co wyniosłam i od Agnieszki, i Kasi, jako asystent, a potem drugi reżyser, to fantastyczny bagaż doświadczenia i rzemiosła. Każdy reżyser powinien się przeczołgać przez wiele funkcji, żeby wiedzieć później o czym rozmawiać z ekipą. Tworząc "Ninę" uświadomiłam sobie jednak, że jestem odrębnym bytem. Chociaż wcześniej już robiłam wiele rzeczy sama, "Nina" była pierwszym takim projektem, który od początku do końca był moim. Jasne, Kasia dołączyła jako montażystka do tej produkcji, a Agnieszka była opiekunem artystycznym, natomiast uświadomiłam sobie, że pracuję zupełnie inaczej niż one i myślę inaczej niż one. Nie ma w tym nic złego. Wydaje mi się, że to jest słuszne. Zresztą kreatywnie pokłóciłam się kilka razy z opiekunem artystycznym (śmiech) o różne sceny. To było dobre doświadczenie.
Masz też bogate doświadczenie w produkcjach telewizyjnych. Czy kręcenie seriali to jest dobra szkoła przed debiutem fabularnym, kinowym?
Robiłam bardzo różne projekty, na przykład seriale obyczajowe, co jest świetną szkołą rzemieślniczą, ponieważ masz 12 godzin, żeby zrobić 15 scen. To naprawdę uczy szybkiego podejmowania decyzji i eliminacji.
Robiłam przez chwilę "Ukrytą prawdę", czego w ogóle się nie wstydzę. To były początki tych wszystkich produkcji paradokumentalnych. Założeniem formatu było to, że każda scena musi być w jednym ujęciu. Widz musi mieć poczucie, że to jest dokument, więc nie ma cięć. Znowu świetna szkoła dla reżysera, żeby każdą scenę zrealizować w mastershocie i żeby to nie było nudne. Zwieńczeniem tej telewizyjnej drogi jest Netflix i "1983".
Jakie to uczucie debiutować tak głośnym tytułem jak "Nina"? To, że jest głośny, to dopiero o tym się dowiaduję, co jest bardzo miłe. Nie można sobie wymarzyć lepszego debiutu. Trochę nam zajęło dojście do momentu realizacji. Miałam ogromne szczęście do ludzi. Podstawą sukcesu reżysera jest dobranie sobie ekipy. Cały ten trzon artystyczny był fantastyczny i ludzie ci dodawali mi ogromnego wsparcia. Mieliśmy poczucie, że robimy coś wspólnie i że coś kosmicznie nam się ułożyło. Wielu mówiło mi, że ten plan był wyjątkowy.
Nigdy to nie miał być film "na barykady" i nie wychodziłam z założenia, żeby wywołać skandal. Chciałam opowiedzieć prostą historię. To, że ludzie wychodzą z kina zapłakani, to, że mówią mi, że zrozumieli, że muszą zmienić swoje życie - i wcale tu nie chodzi o orientację seksualną, ale o jakieś spojrzenie sobie w oczy i stwierdzenie, że się oszukuje - to było wstrząsające. Pojawiające się głosy, że film jest ważny, są dobre i dodają wiele siły.
Jednak zadebiutować w Rotterdamie, później konkurs w Gdyni, to nie lada osiągnięcie. Cieszę się, że światową premierę film miał na festiwalu w Rotterdamie, gdzie został dobrze przyjęty i gdzie dostaliśmy nagrodę. Cieszę się, że potem byliśmy w Moskwie, gdzie byłam bardzo ciekawa tej publiczności. Potem były także Karlowe Wary i San Francisco. Okazało się, że nasza historia jest uniwersalna i zrozumiała na całym świecie. Zetknięcie z polską publicznością, najpierw we Wrocławiu, było naprawdę interesujące. Gdynia jest kolejnym krokiem i bardzo się cieszę, że film znalazł się w sekcji "Inne spojrzenie". Film musi podróżować. Im więcej będzie możliwości, żeby wywołać dyskusję, tym lepiej. A cieszy mnie to, że "Nina" wywołuje dyskusję. Główna postać jest kobietą, która odkrywa przed sobą i światem nowe namiętności i pragnienia, które nie są związane z heteronormatywnie postrzeganą rodziną. Wychodzi nieco poza. Absolutnie to nie jest film o odkrywaniu swojej orientacji seksualnej. Cały czas powtarzam, że jest to film o miłości i o uwikłaniu w pewien trójkąt emocjonalny. To, czego dowiedziałam się między innymi podczas festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu, to to, że widzowie czytają ten film jako historię o zniewoleniu osobistym, o tym, jak się oszukujemy przez całe życie i o tym, jak trzeba być wobec siebie szczerym. To przerosło moje oczekiwania. Nina, która przez całe życie była obudowana pancerzem społecznym, konwenansami, uwikłana w narzucone role, uświadamia sobie, że nie potrzebuje dziecka, wieloletniego związku z mężem Wojtkiem, tylko miłości tej osoby, którą poznała niedawno.
Twój film uświadomił mi, że polska kinematografia o ile sięga po relacje męsko-męskie, o tyle nie dotyka w ogóle relacji pomiędzy dwiema kobietami. Jedyny tytuł, który przychodzi mi do głowy, to "Inne spojrzenie" Karolya Makka z dwiema Polkami w rolach głównych. Jednak w Polsce nie było właściwie filmu - nawet w kinie arthouse’owym - o miłości pomiędzy kobietami w roli głównej. To jest ciekawe. Nigdy o tym nie myślałam w ten sposób, nie chodziło mi o to, żeby to był pierwszy polski film z wątkiem lesbijskim. Ale tak jest. Nie wiem, czy chodzi o to, że to temat tabu. Udało się nam osiągnąć jednak to, że "Nina" nie jest tylko filmem lesbijskim, że ta historia jest dużo szersza niż to, że dwie kobiety się spotykają ze sobą. Może tyle się o tym mówi, bo w Stanach Zjednoczonych - i co jest moim marzeniem, żeby było podobnie w Polsce - nikt nie zastanawia się nad orientacją seksualną bohatera, tylko nad treścią historii. Zastanawia mnie coś innego. W ostatnich latach mieliśmy kilkanaście głośnych coming outów ze strony mężczyzn, mamy cały szereg gejów w życiu publicznym: od rozrywki, przez politykę, po społeczność akademicką. I jeśli porównamy tę liczbę z kobietami nieheteroseksualnymi, to okazuje się, że w życiu publicznym nie ma lesbijek. Rzeczywiście tak jest. Jestem ostatnią osobą, która poparłaby tych, którzy twierdzą, że należy na siłę kogokolwiek coming outować. Nie musiałam się nigdy ukrywać i nie przyszłoby mi to do głowy. Miałam ogromne wsparcie w rodzinie i wcześnie zostałam aktywistką. Dla mnie to było oczywiste, ale jednocześnie nie robiłam takiego typowego coming outu, nie sądziłam, że to jest potrzebne. Rzeczywiście kobiet lesbijek w życiu społecznym, politycznym czy artystycznym jest oficjalnie dużo mniej niż mężczyzn gejów. Właściwie nie wiadomo, z czego to wynika. To już chyba nie te czasy, że to może wpłynąć na czyjąś karierę.
Może relacji dwóch kobiet nie traktuje się poważnie? Jest coś takiego. Słyszałam, że ludzie uważają, że to może być mniej wiążące. Bzdura. Tworzę 12-letni związek i nie ma to żadnego znaczenia, czy jest zalegalizowany, czy nie. Oczywiście, fajnie gdyby mógł być sformalizowany. W kinie - czego bardzo żałuję - też jest mało kobiet homoseksualnych. Wydaje mi się, że im więcej będzie filmów na ten temat powstawało, tym jest większa szansa, że będą one dobre i świadomość społeczna będzie wzrastać. Wspomniałaś, że cieszy cię dyskusja, która towarzyszy "Ninie" - co jest oczywiste. Konstruujesz również pojęcie miłości czy związku, które nie jest w Polsce popularne. Nie boisz się kontrowersji? To nie jest intymność skandalizująca. Nie sądzę, że cokolwiek w tym filmie mogłaby kogokolwiek szokować. Znajomy, który widział "Ninę", powiedział mi, że to jest taki film, który jest o bardzo pierwotnym rytuale przejścia. Rytuale, który dotyczy kobiet w życiu rodzinnym - w kontekście matka, córka, siostra. Uważa, że jest bardzo zamknięty krąg, do którego mężczyźni nie zawsze są dopuszczani. Po części się z tym zgadzam, mamy do czynienia z tym pierwotnym rytuałem. Poza tym wydaje mi się, że to już nie te czasy, że film może wywołać skandal. Idę o zakład, że w związku z twoimi powiązaniami rodzinnymi, znajdą się tacy, którzy będą pisać: "dziewczyna córki Agnieszki Holland uderza w polską rodzinę". Pewnych rzeczy nie da się uniknąć. Wszystkie moje dotychczasowe projekty realizowałam sama. Nikt nie może mi zarzucić, że korzystam z dobrodziejstw klanu. Natomiast nie uniknę tego, że ludzie będą to wyciągali, bo jest to prawda, że jestem częścią tej rodziny i nie ma powodu, żeby mówić inaczej. Jednak jestem osobnym bytem twórczym i będę to udowadniać na każdym kroku. Nie będę jednak na siłę kogoś przekonywać, że to, co robię, robię sama. Nie będę wchodzić na barykady własnej niezależności. I ja, i ci, którzy ze mną pracują, wiemy, jak jest.
Autor: Tomasz-Marcin Wrona / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Wild Mouse