W tej dekadzie Riverside zaczęło nagrywać płyty, które wciąż są melancholijne, ale jednak mają światełko na końcu tunelu i kończą się raczej optymistycznym akcentem. Mimo że świat się kończy, to wciąż istnieje szansa i nadzieja na nowe, inne czy po prostu jakiekolwiek życie - mówi Mariusz Duda, wokalista zespołu Riverside w rozmowie z tvn24.pl.
Riverside powstało w Warszawie w 2001 roku. Od tego czasu wydali siedem płyt studyjnych, zagrali niezliczoną ilość koncertów i podbili serca międzynarodowej publiczności, stając się jednym z najbardziej rozpoznawalnych w Europie polskich zespołów rockowych. 28 września ukazał się najnowszy album grupy zatytułowany "Wasteland", który jest jest jednocześnie pierwszym krążkiem nagranym w trzyosobowym składzie, po śmierci gitarzysty i współzałożyciela zespołu Piotra Grudzińskiego.
Estera Prugar: Płyta “Wasteland” jest siódmą płytą Riverside, ale pierwszą nagraną bez Waszego gitarzysty Piotra Grudzińskiego. Jego śmierć miała wpływ na brzmienie zespołu?
Mariusz Duda: Z pewnością. Mimo tego, że wszystkie historie zawsze zaczynały się ode mnie, to jednak zespół składa się z jednostek i każdy z nas miał swój własny, oryginalny byt. Teraz jednego z nich zabrakło i najgorszą rzeczą, jaką moglibyśmy zrobić, to wziąć kogoś nowego, kto grałby podobnie do Piotra i udawać, że nic się nie stało. A dla mnie się stało. Jeżeli zdecydowaliśmy się na to, aby kontynuować działalność pod nazwą Riverside, to powinniśmy przynajmniej zmienić coś w muzyce. Jako twórca, artysta i muzyk chcę cały czas poszukiwać, więc fakt, że w pewien sposób życie nas ociosało i jesteśmy teraz trochę kalecy - będąc zespołem rockowym bez gitarzysty - sprawił, że można to było w jakiś sposób zamienić na oryginalność artystyczną. Pewne ograniczenia zmuszają do nowych rozwiązań, a ja chciałem odrzucić to, co było wcześniej i spróbować czegoś nowego. Sam wziąłem nawet za gitarę. Dużo się zmieniło w podstawie, w esencji, ale ciągle zachowujemy klimat Riverside.
Muzyka Riverside jest opisywana jako pogranicze rocka i metalu progresywnego. Zgadzasz się z tym?
Ja już wymyśliłem dla nas nazwę: gramy rock melancholijny. Oczywiście, graliśmy muzykę nazywaną rockiem progresywnym, a przynajmniej taką łatkę nam przyszyto, ponieważ nasze kompozycje były długie, ze skomplikowanymi rytmami i dużo się w nich działo. Budziliśmy skojarzenia z takimi zespołami jak Marillion czy Pink Floyd, tak że nie było wyjścia. Natomiast od jakiegoś czas sukcesywnie z tym walczę. Moim celem nie jest nagranie najlepszej progresywnej płyty, chcę po prostu nagrywać melancholijne piosenki. Uprościć formę - to jest dla mnie dużo bardziej istotne niż wygibasy i połamańce. Naturalnie musiałem w tym celu przejść pewną transformację i wszystkiego spróbować, ale nawet kiedy graliśmy bardziej skomplikowane rytmy, to zawsze królowała nad tym melodia i tekst, który miał dla mnie znaczenie. Tego się trzymam i myślę, że Riverside gra właśnie rock melancholijny, który raz jest mocniejszy, bardziej rockowy, a innym razem wchodzi nawet w klimaty ambient czy muzyki elektronicznej. Na nowej płycie powróciliśmy zaś do mroku, do mrocznej melancholii.
Poruszacie się też w sferze symbolicznej. W teledysku do utworu “Lament”, który zapowiada najnowszy album, wystąpiliście w roli trzech mądrych małp.
"Nic nie widziałem, nic nie mówiłem, nic nie słyszałem" - tak. Tak naprawdę chodziło przede wszystkim o podkreślenie tego, że zostaliśmy triem i wspólnie przezwyciężamy wszelkie niedogodności. Jest to bardzo symboliczny teledysk, bo opowiada naszą historię: to, co się z nami działo i co dzieje się teraz.
Pamiętasz początki tej historii?
To był 2001 rok. Byłem świeżym warszawiakiem, bo zaledwie rok wcześniej przyjechałem tu z Węgorzewa. Trafiłem na warszawskich muzyków, którzy mieli swoją historie, płyty, zespoły. Ja miałem epizod z kapelą, która grała w domu kultury w moim rodzinnym mieście, ale nie miałem się czym chwalić w tamtych czasach. Tutaj spotkałem ludzi, którzy byli z zupełnie innej bajki, ale razem mogliśmy stworzyć coś innego, wyjątkowego. Trochę do siebie nie pasowaliśmy i to chyba również wpłynęło na wizerunek tego zespołu, bo byliśmy oryginalni.
Spodziewałeś się wtedy, że Riverside przetrwa 17 lat?
Poznaliśmy się w sali prób przy studiu muzycznym, przez które przewijało się wiele zespołów. Pracowałem wtedy w firmie zajmującej się wynajmem samochodów i kierownictwo miało po godzinach swój zespół. Załapałem się do niego jako basista. Zespół grał we wspomnianej sali prób. Tak się złożyło, że w tym czasie z innym zespołami grali tam również: Piotrek Grudziński, Piotrek Kozieradzki (perkusista zespołu - przyp. red.) i nasz pierwszy klawiszowiec Jacek Melnicki, do którego to studio należało. Tam się mijaliśmy i kiedy przyszedłem na pierwsze próby Riverside, to zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście może coś z tego być, choć nie liczyłem na zbyt wiele. Chyba każdy z nas chciał po prostu nagrać płytę, skorzystać z możliwości zarejestrowania naszych pomysłów. Po tym, jak pierwsza płyta spotkała się z dobrym odbiorem, poczułem, że możemy mieć przyszłość.
Jak różnice między wami wpływały na proces twórczy?
Spotykaliśmy się gdzieś pośrodku. To było dziwne, bo Piotrek Kozieradzki wcześniej grał death metal i miał dość ciężki styl gry, który np. trochę nie pasował do ballad. Piotrek Grudziński miał zespół Unnamed. Bardzo ładnie grał na gitarze, wręcz na niej płakał, co później stało się jednym z wyznaczników naszego stylu, ale nie grał jakoś wybitnie rytmicznie. Pewne rzeczy się ze sobą gryzły, ale w dziwny sposób do siebie pasowały, połączone z moim wokalem i grą na basie, i klawiszami. Jakoś to działało i inspirowało.
Dość szybko, jak na młody zespół, zaczęły pojawiać się pierwsze sukcesy.
Nie byliśmy aż tak młodzi - mieliśmy po 25 lat, a niektórzy nawet więcej, ale to nam bardzo pomogło być od początku świadomym zespołem. Nie pozwoliliśmy sobie na to, żeby dać się wkręcić w jakiś niecny układ. Wiele zespołów, które marzą o tym, aby wydać pierwszą płytę i jest to dla nich najważniejsze, podpisuje coś, co później okazuje się być związane, na przykład z wydaniem pięciu kolejnych płyt przez następne 10 lat. My na szczęście od razu przejęliśmy nad tym kontrolę i dzięki temu nikt nas - mówiąc kolokwialnie - nie zrobił "w bambuko" i dzięki temu mogliśmy robić dokładnie to, co chcieliśmy.
Po śmierci Piotra był taki moment, kiedy myśleliście, że zespół się skończył?
Ja miałem taki moment, przyznaję. Pierwszy miesiąc czy dwa po jego śmierci chodziły mi po głowie różne myśli, łącznie z taką, czy może nie skoncentrować się na Lunatic Soul, czyli moim solowym projekcie. Ale później wspólnie stwierdziliśmy, że za dużo się wydarzyło. Włożyliśmy w zespół za dużo pracy i energii, aby z tego teraz zrezygnować. Riverside nie powiedziało jeszcze ostatniego muzycznego słowa i myślę, że nowy album jest na to dowodem.
Czego odbiorcy mogą się spodziewać po tej płycie?
Przede wszystkim nowego rozdania. Jest to historia, która rozgrywa się w świecie postapokaliptycznym. Wielkie przestrzenie, pustynie, pola - w takim miejscu sobie nas wyobraziłem. Miejscu po katastrofie nuklearnej, bo w pewnym sensie zespół przeżył koniec świata. Umarł ktoś, kto był dla nas ważny i postanowiliśmy kontynuować naszą karierę w miejscu, w którym ten świat się skończył. Bardzo zależało mi na tym, aby tym razem Riverside był zespołem, który operuje głównie emocjami. Dlatego odrzuciłem ten rock progresywny, który się do nas przyczepił i skupiłem się na stworzeniu zupełnie nowego bytu, bardziej alternatywnego. Na "Wasteland" pojawia się brudniejsza gitara i brzmienie kojarzące się z postapokalipsą - trochę zakurzone, wychodzące poza marginesy. Nie ma też elektroniki, z którą eksperymentowaliśmy jakiś czas temu. Znaleźliśmy się w miejscu, gdzie nie ma prądu, więc podstawowym instrumentem jest stara i zniszczona gitara akustyczna. Są to trochę inne pieśni, ale dusza Riverside z poprzednich albumów wciąż jest obecna.
Zastanawiasz się nad reakcjami fanów czy po prostu robisz to, co czujesz i nie myślisz o tym, komu się to spodoba?
Skłamałbym, gdybym powiedział, że zupełnie nie dbam o komentarze fanów. Wydanie płyty to jedno, ale trzeba też będzie ruszyć w trasę. Jesteśmy zespołem koncertowym, kochamy grać na żywo i wchodzić w reakcje z publicznością. Ważne jest to, czy na koncerty przyjdą ludzie, bo chcielibyśmy mieć dla kogo grać. Natomiast jestem zodiakalną Wagą i zawsze staram się znaleźć równowagę pomiędzy tym, co było i nowościami. Wydaje mi się, że też dzięki temu, że często wydajemy płyty (ja wręcz co roku - jak nie z Riverside, to jako Lunatic Soul), to widać pewną ewolucję. Staram się, idąc do przodu, zawsze zostawić trochę tego starego, co pozwala fanom za mną nadążać. Nie robię totalnej rewolucji, bo nie czuję takiej potrzeby. Lubię styl, w którym się obracam, dlatego nie kusi mnie, żeby co płytę nagrywać czegoś zupełnie innego - raz metal, raz country, raz techno. Uważam też, że jako zespół powinniśmy być na swój sposób spójni stylistycznie. Z drugiej strony nowy album jest inny od poprzednich, bo trochę zaczęliśmy grać country.
Jesteś autorem tekstów Riverside. Piszesz w języku angielskim. To jest to Ciebie łatwiejsze?
W swoim pierwszy zespole śpiewałem po polsku, ale wychodziło to zbyt szeleszcząco i stwierdziłem, że po angielsku jest mi łatwiej. Również z pisaniem. Chociaż to oczywiście nie jest tak, że starałem się pisać teksty, które brzmiały lepiej po angielsku niż po polsku. Chciałem pisać o rzeczach dla mnie ważnych i treść była dla mnie ważniejsza niż forma. Zresztą to samo tyczy się muzyki. Nigdy nie byłem fanem rzeczy zbytnio przeintelektualizowanych, które mają służyć tylko temu, aby kilku “znaFców” z forów internetowych się zachwyciło.
Poruszasz się w w mrocznej tematyce, skupiając się na ludzkich zaburzeniach i kryzysach.
Upodobałem sobie świat liryki związany z mrokiem, problemami psychicznymi, samotnością, trudnością radzenia sobie z otoczeniem. Miałem swojego bohatera, który był często zamknięty w klatce. Ostatnio coraz częściej zaczął z niej wychodzić.
To jest pewien rodzaj ekshibicjonizmu emocjonalnego?
Myślę, że tak. Wydaje mi się, że każdy artysta szuka własnego stylu ekspresji i “wywnętrzenia sie”. Ja chyba zawsze chciałem sobie w ten sposób robić terapię. Stwierdziłem, że nie ma sensu wymyślania historii z kosmosu, po prostu piszę o tym, co jest dla mnie ważne, czyli o uczuciach. O tym, o czym ludzie zwykle nie potrafią rozmawiać. Potrafią rozmawiać o budowie silnika samochodowego, o sytuacji politycznej, potrafią wdać się w dyskusję na temat religii, ale gdyby zapytać kogoś, czy jest szczęśliwy, czy nie, to napotyka się na mur. Bardzo trudno jest nam mówić o uczuciach i dlatego pomyślałem, że będę o tym pisać.
Trudno mówić, ale lubimy słuchać o emocjach. Dostajesz od fanów informacje o tym, że twoja muzyka, twoje teksty były dla nich ważne?
Bardzo często dostaję wiadomości od fanów, w których piszą o tym, że muzyka, którą tworzę czy współtworzę, pomaga im w życiu. Nie czują się dzięki niej samotni i pomaga im wyjść z dołka. W tej dekadzie Riverside zaczęło nagrywać płyty, które wciąż są melancholijne, ale jednak mają światełko na końcu tunelu i kończą się raczej optymistycznym akcentem. Mimo tego, że świat się kończy, to wciąż istnieje szansa i nadzieja na nowe, inne czy po prostu jakiekolwiek życie. Po albumie “Love, Fear and the Time Machine” (2015 rok - przyp.red.), mającym bardzo optymistyczny wydźwięk, poprzez powrót do dzieciństwa, dobrych wspomnień i chęć przełamania lęku przed nadchodzącym - wiele osób powiedziało mi, że płyta im pomogła i jest jedną z tych, które zabraliby ze sobą na bezludną wyspę, bo pomaga im w byciu lepszą i silniejszą wersją siebie. To największy komplement, jaki mogłem otrzymać. Nowa płyta “Wasteland” jest bardziej skupiona na zespole, ale myślę, że ta historia również może być inspirująca dla tych, którzy przeżyli taką tragedię jak śmierć bliskiej osoby.
Z jednej strony są komplementy, ale czy jako artysta czujesz na sobie również odpowiedzialność?
Widząc, jak reagują fani, czasami boję się być zbyt dosłowny. Jako Lunatic Soul nagrałem płytę "Walking On A Flashlight Beam", która opowiada o samobójstwie. Jej bohater sprząta, dziękuje i "pstryk" - przechodzi na drugą stronę. Miałem wtedy chwile, gdy zastanawiałem się nad tym, czy przypadkiem kogoś do czegoś nie sprowokuje, ale to była moja próba walki z własnymi demonami. W pewnym momencie ta walka okazało się dla mnie ważniejsza. Liczę też na to, że moi fani są inteligentni i wiedzą o tym, że moja twórczość jest przede wszystkim formą wyrażania siebie poprzez sztukę. Staram się tworzyć muzykę, która przypomina terapię u psychologa. Zresztą w przypadku Riverside w ogóle staram się, aby zespół działał jak dobry psycholog, a takiego nie reklamuje się w telewizji czy na billboardach, tylko pocztą pantoflową. O tę formę dotarcia do ludzi zawsze dbałem - przez muzykę i emocje, a nie kolorowe opakowanie.
Docieracie nie tylko do publiczności w Polsce, ale również za granicą, a mimo to nadal trudno was znaleźć w krajowym mainstreamie.
Nie przekroczyliśmy jeszcze pewnej granicy, która sprawia, że muzyka trafia do każdego. Co by nie mówić, dla wielu osób jednak gramy smęty (śmiech), podczas gdy oni wolą posłuchać czegoś, co ich pobudzi, a nie wieczornych klimatów refleksyjnych. Na szczęście gramy mocno ekspresyjne i rockowe koncerty. Co prawda nie wybuchają na nich ognie i nie leci dym, bo to do nas nie pasuje, ale te pokazują na pewno drugie oblicze Riverside. W pewnym kręgu uchodzimy za gwiazdy, podczas gdy w innych nikt o nas nie wie. Oczywiście każdy artysta chciałby być bardziej popularny, ale my nie mamy parcia. Wystarczy nam, że mamy lojalną publiczność, która z płyty na płytę się powiększa. Ta widownia na koncertach jest dla mnie jednym z najważniejszych wyznaczników. Uważam, że Riverside zawsze miało dużo świadomej, nieprzypadkowej i bardzo lojalnej publiczności. Udowodnili nam to, kiedy przeżyliśmy stratę Piotra - postanowiliśmy zostać trio i oni też z nami zostali. To jest coś niesamowitego. Tym bardziej dla takich fanów nie mogę nagrać gniota, bo jednak czuję się przed nimi odpowiedzialny. Sam mam też wizję albumu doskonałego, jeszcze go nie nagrałem, ale może kiedyś się uda.
Autor: Estera Prugar
Źródło zdjęcia głównego: Oskar Szramka