Za sprawą Islandczyków warszawski Park Sowińskiego zamienił się w środę w krainę elfów, a zgromadzona na Woli publiczność hipnotycznie kołysała się do kolejnych przestrzennych, czasem wręcz mistycznych kompozycji grupy.
Fani zespołu po brzegi wypełnili amfiteatr na warszawskiej Woli w przekonaniu, że czeka ich muzyczna uczta. Nie zawiedli się.
Jon Thor Birgisson i spółka zaprosili publiczność w blisko dwugodzinną podróż do krainy przestrzennych brzmień, baśniowych obrazów i ... elfów. Właśnie tym mitycznym bożkom Sigur Ros poświęca najwięcej miejsca w swoich kompozycjach.
Koncert życzeń
Choć wydawało się, że środowy koncert zdominują utwory promujące najnowszą płytę grupy „Meo suo í eyrum vio spilum endalaust" ( Z brzęczeniem w uszach gramy bez końca ), to już po pierwszych trzech kompozycjach fani wiedzieli, że będzie inaczej.
Sigur Ros przywitał się znanym ze ścieżki dźwiękowej do hoolywoodzkiego przeboju „Vanilla Sky” utworem „Svenf-G-Englar” (Lunatyzm). Później przyszła kolej na sprawdzone podczas koncertów perełki z albumów „Takk...” i „()”. Szczególnie entuzjastycznie odebrane zostały „Glósóli" (Lśniące słońce) i „Seglópur” (Zagubiony w morzu). Kolejne top-songi grupy przeplatane były utworami promującymi wcześniej wspomniany najnowszy krążek Islandczyków.
"To był najlepszy koncert"
- To był znakomity występ, jeszcze lepszy niż przed dwoma laty w Gdyni na Open’er – dzieliła się swoimi przeżyciami zaraz po zakończeniu koncertu fanka grupy. - wtedy grali przede wszystkim utwory promujące płytę "Takk...", teraz repertuar był bardzo różnorodny - dodała.
Rzeczywiście, ten osobliwy mariaż przestrzennych, przepełnionych nostalgią dźwięków i falsetowego, czasem patetycznego głosu wokalisty sprawił, że już z utęsknieniem czekamy na kolejną wizytę Sigur Ros. Trochę będziemy musieli poczekać, bo przed zespołem trasa po niemal wszystkich kontynentach świata.
Źródło: tvn24.pl