Katie Melua zagrała w Warszawie. Młoda artystka śpiewała, grała na gitarze i pląsała w rytmie muzyki. Publiczność zgromadzona w Sali Kongresowej grzecznie siedziała, słuchała, a pomiędzy piosenkami żwawo klaskała. I niby wszystko było dobrze, ale magia została gdzieś za drzwiami sali.
Na przeciętność się nie zanosiło. Katie Melua weszła na scenę po supportującej ją Andrei McEwan, która minimalistycznym triem trzech gitar skutecznie rozruszała publiczność. Andrea jest współautorką kilku piosenek Katie z jej ostatniej płyty, zatytułowanej "Pictures". Poza tym, jest absolwentką najlepszej australijskiej szkoły aktorskiej i nową twarzą firmy fonograficznej Dramatico, wydającej albumy Meluy, ale też np. Carli Bruni.
Po raz pierwszy na warszawskiej scenie
Po jej krótkim występie, na scenę weszła gwiazda wieczoru. Solo, z gitarą klasyczną w rękach, usiadła na wysokim krześle i otulona kompletnym mrokiem, głębokim głosem zaśpiewała "Piece by Piece", bardzo nastrojowy tytułowy numer z drugiej płyty. Wśród zgromadzonych w Sali Kongresowej niemal słychać było ciarki przechodzące po plecach. Świetny początek. Potem Katie zagrała jeszcze kilka piosenek, w tym jedną za fortepianem. Na sali zapanowała atmosfera recitalu, a nie blues-rockowego koncertu.
To złudzenie szybko prysło, gdy z fortepianu wydobyły się pierwsze dźwięki "My Afrodisiac is You" - klasycznego zmysłowego bluesa. Publiczność zaczęła się delikatnie bujać w swoich czerwonych fotelach i pozostało jej to przez następne dwie godziny.
Piosenka za piosenką, artystka wykonywała utwory ze wszystkich trzech płyt. Każdą bezbłędnie, z uśmiechem na twarzy i bez cienia zająknięcia. Część piosenek zobrazowana była wizualizacjami wyświetlanymi na ekranie ponad sceną. Niektóre z nich pasowały świetnie, inne mniej. W pamięci z pewnością zostanie rewelacyjna animacja do "Crawling Up a Hill". Komiksowy pociąg wspinający się z trudem wśród ostrych skał doskonale zgrywa się z ostrym brzmieniem gitary prowadzącej i rzewnie akompaniujących organów Hammonda.
Zaplanowany spontaniczny bis
Po programie głównym Katie Melua pożegnała się publicznością i zeszła ze sceny. Zrobiła to jednak na tyle mało przekonująco, że nikt nie miał wątpliwości - teraz czas na bisy. Artystka zaczęła od dwóch coverów klasycznych bluesów - "On the Road Again" zespołu Rockets i Janis Joplin "Kozmic blues". Oba wykonania spotkały się z żywiołową reakcją publiki, ale po nich Katie znowu zeszła ze sceny. Po chwili owacji na stojąco wróciła i, tak jak otwierała występ, tak go zakończyła solo, z sentymentalnym utworem "I Cry for You". W kilka sekund po zejściu artystki, rozbłysły światła Sali Kongresowej i nikt już nie miał wątpliwości - to koniec koncertu.
Żadnej chwili przetrzymania fanów, podarowania szansy na jeszcze jeden mały bis - wszystko morderczo wykalkulowane i wycyzelowane.
I to właśnie był problem tego koncertu, a być może całej twórczości Katie Melua. Wszelkie aspekty techniczne są dopracowane do perfekcji. Świetni muzycy, piękna choreografia, urocza gwiazda. I zero życia. W kuluarach usłyszałem: "Ciekawe na jaki margines czasowego poślizgu sobie pozwolili?". Wolałbym nie zgadywać, ale długi to on nie był.
Udawany blues
Melua, która swoją muzyką aspiruje do konserwatywnego bluesa, tym koncertem złamała jego wszelkie zasady. Nie było nic z naturalnego luzu, który jest znakiem rozpoznawczym tego gatunku. Zabrakło improwizacji, najmniejszego odejścia od sztampy. Utwory brzmiały w większości jak na płytach.
Legenda muzyczna mówi, że rytm bluesa jest najbliższy rytmowi bicia ludzkiego serca. Ale nie blues Melua.
Źródło: tvn24.pl, CNN
Źródło zdjęcia głównego: Artur Tarkowski